Kitabı oku: «Kim», sayfa 10

Yazı tipi:

Niemniej pamiętał, by zachowywać należytą powściągliwość. Gdy w duszne noce opowiadano sobie różne baje, Kim nie wygrywał zakładów swoimi wspomnieniami; albowiem w zakładzie św. Ksawerego wzgardą otaczają takich chłopców, którzy „zeszli całkiem na krajowców”. Nigdy nie wolno zapominać, że się jest sahibem, i kiedyś, po zdaniu egzaminów, będzie się rządziło krajowcami. Kim zakarbował to sobie w pamięci, gdyż zaczął rozumieć, do czego prowadzą egzaminy.

Tymczasem nadeszły wakacje trwające od sierpnia do października… wielkie wakacje, narzucone przez upały i deszcze. Zawiadomiono Kima, że pojedzie na północ do jakiejś stacji w górach za Umballą, gdzie zajmie się nim ojciec Wiktor.

– Czy do szkoły koszarowej? – ozwał się Kim, zadawszy wiele pytań, a więcej jeszcze przetrawiwszy w myśli.

– Tak mi się zdaje – rzekł nauczyciel. – Nic by nie szkodziło ustrzec cię od złego. Możesz jechać aż do Delhi z młodym De Castro.

Kim rozważył wszechstronnie tę sprawę. Był pilny, tak właśnie, jak mu zalecał pułkownik. Dni wolne były całkowitą własnością uczniaka – tego przynajmniej nauczyły go rozmowy z kolegami – a szkoła koszarowa mogła być tylko udręką po zakładzie św. Ksawerego. Ponadto (a była to sztuka nie bez wartości) umiał już pisać. W ciągu trzech miesięcy dowiedział się, jak ludzie mogą porozumiewać się z sobą bez pośrednictwa osoby trzeciej, kosztem pół anny i odrobiny wiedzy. Od lamy nie otrzymał ni słówka wieści, ale zawsze świat był otwarty przed nim szeroko. Kim tęsknił do pieszczoty grząskiego błota, przeciskającego się między palcami nóg, a usta jego łaknęły baraniny duszonej z masłem i kapustą, ryżu natykanego woniejącą silnie rzeżuchą, ryżu barwionego szafranem, czosnku, cebuli i zakazanych tłustych smakołyków ze straganu. W szkole koszarowej żywiono by go stale niedopieczoną wołowiną na półmisku, a palić mógłby tylko ukradkiem. Tak czy owak był przecie sahibem i wychowankiem zakładu św. Ksawerego, a ten wieprz Mahbub Ali… Nie, Kim nie będzie szukał gościnności Mahbuba Alego, a jednak… Myślał o tym w samotni sypialnego pokoju i doszedł do wniosku, że był niesprawiedliwy względem Mahbuba.

Szkoła już była pusta; prawie wszyscy nauczyciele wyjechali. Kim trzymał w ręce bilet wolnej jazdy otrzymany od pułkownika Creightona i pysznił się tym, że pieniędzy Creightona sahiba czy Mahbuba nie roztrwonił na hulaszcze życie. Był jeszcze posiadaczem dwóch rupii siedmiu ann. W pustej sypialni leżał jego nowy kuferek z cielęcej skóry, opatrzony literami K. O. H., i tobołek z pościelą. Kim pokiwał nad nimi głową.

– Sahibowie zawsze są związani ze swymi bagażami – ozwał się. – Zaczekajcież wy sobie tutaj.

Uśmiechnął się po łotrowsku i wyszedłszy na ulicę, pomimo że mżył ciepły deszcz, odnalazł pewien dom, którego fasadę już dawniej zapisał sobie w pamięci…

– Arrè! Czy nie wiesz, cośmy za kobiety… tu… w tej dzielnicy? O, wstyd!

– Czyż urodziłem się dopiero wczoraj? – Kim przykucnął sposobem krajowców na poduszkach w owym pokoju na górze. – Potrzeba mi trochę farby i trzy łokcie materiału do spłatania figla. Czy wiele?

– Kimże jest ona? Jak na sahiba, jesteś jeszcze zgoła za młody na podobne wybryki.

– Ach ona? Ona jest córką pewnego nauczyciela w kwaterującym tutaj pułku. Obił ci on mnie dwa razy, że w tym ubraniu przełaziłem przez mur jego ogrodu. Teraz chciałbym się wkraść tam w przebraniu ogrodniczka. Starzy bywają bardzo zazdrośni.

– To prawda. Trzymajże teraz gębę spokojnie, a namażę cię sokiem.

– Tylko nie nazbyt czarno, Naikan. Nie chciałbym przed nią wyglądać na hubshi (Murzyna).

– O, miłość nie zważa na takie drobnostki! A ile ona ma lat?

– Dwanaście, jak mi się zdaje, – rzekł bezczelnie Kim. – Posmaruj mi także piersi. Może jej ojciec zedrze ze mnie ubranie, a jeżeli okaże się, żem srokaty… – i roześmiał się.

Dziewczyna pracowała gorliwie, maczając gałganek w małym dzbanuszku brunatnej farby, która trzyma się dłużej niż jakikolwiek sok orzechowy.

– A teraz poślij no kogo, by mi kupił materiału na turban. Niedoloż moja! Łepetę mam nieogoloną, a on z pewnością ściągnie mi zawój z głowy.

– Nie jestem golibrodą, ale zrobię, co potrafię. Urodziłeś się na zdobywcę serc! I cała ta maskarada ma służyć na jeden wieczór? Pamiętaj, że farba się nie zmywa! – Zatrzęsła się od śmiechu, aż zabrzęczały bransolety na jej rękach i nogach. – Ale kto mi za to zapłaci? Sama Huneefa nie dałaby ci lepszej farby.

– Ufaj bogom, siostro moja – ozwał się Kim poważnie, krzywiąc twarz, gdy zasychała na niej farba. – Zresztą czyż nigdy przedtem nie pomagałaś sahibowi umalować się w ten sposób?

– Nigdy, w rzeczy samej. Ale figiel nie jest jeszcze pieniądzem.

– Dobry żart więcej wart niż pieniądze.

– Dzieciaku, nie ma dwóch zdań, jesteś najbezczelniejszym synem szatana, jakiego w życiu zdarzyło mi się widzieć! Zabierać czas biednej dziewczynie, a potem powiedzieć: „czy nie dość ci hecy?”. Daleko zajdziesz na tym świecie!

Z szyderstwem złożyła mu ukłon – niby baletnica.

– Wszystko jedno! Spiesz się i zgol mi do reszty głowę!

Kim przebrał się od stóp do głów, a oczy mu się skrzyły radością na myśl o czekających go dniach hulanki. Dał dziewczynie cztery anny i zbiegł ze schodów; wyglądał teraz w każdym calu na małego Hindusa z niższych warstw społeczeństwa. Pierwszym celem jego odwiedzin była jadłodajnia, gdzie ucztował w zbytku i tłustej obfitości.

Na dworcu lucknowskim zobaczył, jak młody De Castro, cały zlany rzęsistym potem, wchodził do przedziału drugiej klasy. Kim zaszczycił swą obecnością trzecią klasę i był jej duszą i życiem. Wyjaśnił towarzyszom podróży, że jest pomocnikiem kuglarza, który pozostawił go tu chorego na febrę, i że on teraz chciałby zdybać swego mistrza w Umballi. W miarę, jak zmieniali się podróżni w wagonie, Kim urozmaicał swą opowieść lub przyozdabiał ją wykwitami rozwijającej się fantazji, tym bujniejszej, że od tak dawna nie było mu dane wypowiadać się w języku krajowym. Tej nocy nie było w całych Indiach istoty tak wesołej jak Kim. W Umballi wysiadł i skierował się na wschód, chlupiąc po rozkisłych polach, ku wsi, gdzie mieszkał stary wiarus.

Mniej więcej w tym czasie pułkownik Creighton w Simli otrzymał telegraficzną wiadomość, że młody O'Hara gdzieś się zapodział. Mahbub Ali bawił podówczas w mieście, handlując końmi; jemu to pewnego poranku zwierzył się z wiadomością o całym zdarzeniu pułkownik Creighton, cwałując po anandalskim torze wyścigowym.

– O, to fraszki! – rzekł koniarz. – Ludzie są jak konie. Co pewien czas potrzeba im soli, a jeżeli tej soli nie ma w żłobie, to będą zlizywały ją z ziemi. On poszedł na pewien czas w szeroki świat. Znudziła go madrissah. Wiedziałem, że tak będzie. Kiedy indziej sam zabiorę go z sobą w podróż. Nie martw się, sahibie Creightonie. To zupełnie, jak gdyby kucyk, używany do gry w polo, urwał się i pobiegł uczyć się sam tej gry.

– Więc on nie umarł? Tak sądzisz?

– Mogłaby go zabić chyba febra; poza tym nie mam żadnych obaw co do chłopca. Małpa nie spadnie na ziemię, gdy hasa po drzewach.

Nazajutrz na tym samym torze ogier Mahbuba mknął znów równolegle z wierzchowcem pułkownika.

– Jest tak, jak sądziłem! – ozwał się koniarz. – W każdym razie przechodził przez Umballę i tam, dowiedziawszy się o moim pobycie, napisał do mnie list.

– Przeczytaj – rzekł pułkownik z westchnieniem ulgi. Było to wprawdzie rzeczą niezbyt stosowną, by człowiek na jego stanowisku miał się zajmować losem małego obieżyświata rodem z tego kraju; lecz pułkownik pamiętał rozmowę w pociągu i w ciągu kilku ostatnich miesięcy niejednokrotnie łapał się na tym, że myślał o dziwnym, milczącym chłopaku, tak umiejącym panować nad sobą. Jego wyprawa była oczywiście postępkiem nad wyraz bezczelnym, ale dowodziła nie byle jakiej pomysłowości i zręczności.

Mahbub zamrugał oczyma, kierując konia na środek małej kotliny, gdzie nikt nie mógł podejść ku nim niepostrzeżenie.

– Przyjaciel gwiazd, który jest Przyjacielem całego świata

– Cóż to takiego?

– To przydomek, nadany mu przez nas w Lahorze. Przyjaciel całego świata wziął urlop, by iść ku swoim stronom. Powróci na dzień oznaczony. Kufer i tobół z pościelą każ mi przysłać; a jeżeli ciąży na mnie jakaś wina, spraw, by ręka przyjaźni odwróciła bicz klęski. Jeszcze jest tu coś niecoś, ale…

– Mniejsza o to, czytaj!

– Pewne rzeczy są nieznane tym, którzy jadają z pomocą widelców. Czasami lepiej jest jadać oburącz palcami! Przemów łagodnymi słowy do tych, którzy tego nie rozumieją, i niech mój powrót będzie pomyślny. Otóż sposób wyrażenia jest niewątpliwie dziełem skrybenta, lecz niech pan zważy, jak dowcipnie ten chłopak ujął samą treść, tak iż dociec jej może tylko wtajemniczony.

– Czy ręka przyjaźni ma odwracać bicz klęski? – zaśmiał się pułkownik.

– Proszę zważyć, jaki to smyk przebiegły! Chciałby powrócić znów do włóczęgi, jakem przepowiedział. Nic znając jeszcze pańskiego zawodu…

– Nie dałbym za to trzech groszy! – burknął pułkownik.

– …zwraca się do mnie, bym był rozjemcą między wami. Czy to nie łepak? Mówi, że powróci. On tylko doskonali się w swej umiejętności. Pomyśl, sahibie! Był trzy miesiące w szkole, a on jeszcze za miękki w pysku do tego wędzidła! Ja ze swej strony jestem rad: kucyk uczy się grać w polo.

– No, tak! Ale na przyszły raz nie powinien iść sam.

– Czemu? Chodził sobie luzem, zanim dostał się pod opiekę sahiba-pułkownika. Kiedy dorośnie do wielkiej gry, będzie musiał chadzać luzem… luzem… i z niebezpieczeństwem nad głową. A wtedy, jeżeli splunie, kichnie lub usiądzie inaczej niż ludzie, których podpatruje, ci mogą go zabić. Po cóż mu więc teraz czynić wstręty? Pamiętaj, jak mawiają Persowie: szakal, co przemieszkuje w rozłogach Mazanderanu, da się schwytać jeno ogarom z Mazanderanu.

– Prawda. To prawda, Mahbubie Ali. Jeżeli więc temu basałykowi nie zdarzy się nic złego, to nie wiem, czego nadto mam sobie życzyć. Ale z jego strony jest to wielka bezczelność.

– On nawet mi nie mówi, dokąd się wybiera – rzekł Mahbub. – Oho, on nie głupi! Gdy minie czas naznaczony, przyjdzie hultaj sam do mnie! Już czas go oddać w ręce Lekarza Pereł… Chłopak za szybko się rozwija… jak utrzymują sahibowie.

Przepowiednia ta spełniła się co do joty w miesiąc później. Mahbub udał się znów do Umballi, przywożąc nowy tabun koni; Kim spotkał go o zmierzchu, jadącego samotnie gościńcem kalkańskim. Poprosił go o jałmużnę i otrzymawszy jedynie wymyślanie, odciął się po angielsku. Na odległość głosu nie było nikogo, by mógł usłyszeć, jak Mahbub sapnął z podziwu.

– Ho, ho! Kędy żeś to bywał?

– Tu i tam… tam i tutaj…

– Chodź pod drzewo, gdzie nie jest tak mokro, i opowiedz.

– Przez jakiś czas mieszkałem u starego człeka koło Umballi; potem u znajomej mi rodziny w Umballi. W towarzystwie jednego z tej rodziny pojechałem na południe aż do Delhi. To ci cudowne miasto! Potem byłem za poganiacza bawołu u teli (olejarza) jadącego na północ; ale posłyszałem o wielkiej zabawie urządzanej w Puttiali i pojechałem tam w towarzystwie pirotechnika. O, byłoż to wielkie święto! – (Kim pogładził się po brzuchu). – Widziałem radżów i słonie w złotych i srebrnych czaprakach; zapalono naraz wszystkie ognie sztuczne, przy czym zginęło jedenastu ludzi, między nimi mój pirotechnik ja zaś przekopyrtnąłem się przez namiot, ale mi się nic nie stało. Potem powróciłem na rêl103 z pewnym koniuchem sikhijskim, u którego za wikt byłem fornalem… i otom tutaj.

– Shabash! – ozwał się Mahbub Ali.

– Ale co na to mówił sahib-pułkownik? Bo nie chciałbym brać wnyków!

– Ręka przyjaźni odwróciła bicz nieszczęścia, lecz na przyszły raz, gdy puścisz się na wertepy, to już w moim towarzystwie. Teraz jeszcze było za wcześnie.

– Dla mnie aż za późno: W madrissah nauczyłem się czytać, a po trosze i pisać po angielsku. Wkrótce będę już do reszty sahibem.

– Ciewy104! – zaśmiał się Mahbub, spoglądając na małe przemoknięte licho, podskakujące wśród pluchy. – Salaam, sahibie! – pokłonił mu się złośliwie. – No, sprzykrzyła ci się włóczęga czy też pojedziesz ze mną do Umballi i będziesz mi znów oporządzał konie?

– Pojadę z tobą, Mahbubie Ali.

Rozdział VIII

 
Chwalę ja ziemię za jej płody plenne,
Chwalę dań życia… lecz jakimiż słowy
Sławić Allacha, że mi dał odmienne
Oblicza z dwóch stron mej głowy?
Wolałbym chodzić bez butów lub giezła,
Stracić przyjaciół, tytoń, chleb razowy,
Niż żeby jakimś przypadkiem mi sczezła
Jedna z dwóch stron mojej głowy…
 

– A więc w imię Boże, zamień błękit na czerwień! – rzekł Mahbub, przymawiając Kimowi z powodu hinduskiej barwy jego turbanu.

Kim odparował docinek starym przysłowiem:

– Zmienię wiarę i legowisko, ale ty za to zapłacisz.

Koniarz tak się śmiać zaczął, że omal nie spadł z konia. W sklepiku na przedmieściu dokonano przemiany i Kim stał się, przynajmniej z powierzchowności, mahometaninem.

Mahbub wynajął pokój naprzeciw dworca i wysłał chłopaka po świeżo upieczone, wyborne ciasta, wysadzane migdałami (zwiemy je balushai) oraz po cienko krajany tytoń lucknowski.

– To lepsze niż to osobliwe mięso, jakie jadałem u sikha! – rzekł Kim, szczerząc zęby, skoro usiadł – a i w mojej madrissah nie dają z pewnością takich przysmaków.

– Pragnąłbym usłyszeć coś o tej waszej madrissah. – To mówiąc, Mahbub napychał się wielkimi kęsami pieprznej i korzennej baraniny smażonej w tłuszczu, z kapustą i złotawo-brunatną cebulą. – Ale wpierw opowiedz mi dokładnie i szczerze, jakim sposobem drapnąłeś? Albowiem, o Przyjacielu całego świata – (tu popuścił trzeszczącego pasa) – zdaje mi się, że nieczęsto się zdarza, by sahib i syn sahiba dawał stamtąd drapaka.

– Jakżeby mogli? Przecież nie znają kraju. To drobnostka! – rzekł Kim i zaczął opowieść o swoich przygodach. Gdy doszedł do sceny swego przebrania i pogawędki z dziewczyną uliczną, Mahbuba Alego opuściła zwykła powaga i jął się śmiać do rozpuku, uderzając się dłonią po udzie.

– Shabash, shabash! O, pysznie, mój mały! Cóż na to powie uzdrowiciel turkusów? No, opowiedz mi teraz z kolei, co się działo później… szczegół za szczegółem, niczego nie pomijając.

Więc Kim opowiadał szczegół za szczegółem ze swych przygód, pokaszliwając niekiedy, gdy wonny tytoń podrażnił mu płuca.

– Mówiłem – mruczał Mahbub Ali pod nosem – mówiłem, że jest to kucyk, wyrywający się do gry w polo. Bestyjka już dorosła… trzeba ją tylko wdrożyć do wyścigów i chodu, do rózgi i ryzów. Posłuchaj no! Odwróciłem bizun pułkownika od twej skóry, a jest to niemała przysługa.

– Prawdać to! – dmuchnął Kim pogodnie. – Święta prawda!

– Ale nie myśl sobie, że takie włóczenie się tam i sam wyjdzie ci na dobre.

– To były moje wakacje, Hadżi! Przez wiele tygodni byłem niewolnikiem. Czemuż nie miałem sobie pohasać, gdy szkołę zamknięto? Zważ ponadto, że żyjąc kosztem przyjaciół lub zarabiając na chleb, jak u tego sikha, oszczędziłem pułkownikowi wielkich wydatków.

Mahbubowi drgnęły wargi pod pięknie wymuskanym bisurmańskim wąsem.

– Cóż to dla sahiba-pułkownika znaczy parę rupii – tu Pathan machnął niedbale ręką. – On je wydaje w wiadomym jemu celu, a nie dla twoich pięknych oczu.

– O tym – wycedził Kim – wiedziałem od dawna.

– Kto ci mówił?

– Sahib-pułkownik we własnej osobie. Nie tymi akurat słowami, niemniej jednak dość zrozumiale dla tego, kto nie jest kompletnym półgłówkiem. Ba, nawet powiedział mi to w te-rain, gdyśmy jechali do Lucknow.

– Dajmy na to! Wobec tego powiem ci jeszcze więcej, Przyjacielu całego świata, choć tym wyznaniem oddaję swoją głowę w twe ręce.

– Oddałeś mi ją – ozwał się Kim z głębokim upodobaniem – już w Umballi, gdy porwałeś mnie na koń z rąk dobosza, który mnie bił.

– Mów nieco jaśniej. Cały świat może opowiadać łgarstwa, prócz ciebie i mnie. Albowiem i twoje życie również zależy od mojej woli, jeśli mi przyjdzie ochota choćby palcem kiwnąć.

– Wiem i to! – rzekł Kim, przykładając do cygara żarzący się węgielek. – Rzecz ta stanowi silny węzeł pomiędzy nami. Oczywiście, twój chwyt jest silniejszy nawet od mojego, bo któż by odczuł stratę chłopca zatłuczonego na śmierć albo może nawet wrzuconego do przydrożnej studni? Natomiast wielu ludzi i tutaj, i w Simli, i poza przełęczami górskimi pytałoby: „cóż się przydarzyło Mahbubowi Ali?”, gdyby znaleziono go nieżywego wśród tabunu koni. Zapewne i pułkownik wszcząłby śledztwo Lecz zresztą – (tu twarz Kima zmarszczyła się przebiegle) – nie przeciągałby nazbyt śledztwa, żeby ludzie nie pytali: „cóż to ten sahib-pułkownik zajmuje się tak owym szkapowłókiem?”. Ale ja… gdybym żył…

– Ależ zginąłbyś na pewno…

– Być może; lecz powiadam, gdybym żył, to tylko sam… ja jedynie… wiedziałbym, że ktoś tam, może niby pospolity złodziejaszek, przyszedł nocą do zagrody Mahbuba Alego w seraju i tam go zabił; przedtem zaś lub potem ów złodziejaszek przetrząsnąłby dokładnie jego kulbaki i podeszwy jego pantofli. Czy należałoby tę wiadomość zanieść pułkownikowi, czy też powiedziałby mi (nie zapomniałem, jak posłał mnie po pudełko z cygarami, którego wcale nie zostawił)… powiedziałby mi może: „A cóż mnie obchodzi Mahbub Ali?”.

Kłąb ciężkiego dymu wytrysnął w górę. Nastała długa chwila ciszy, następnie Mahbub Ali przemówił głosem pełnym podziwu:

– Więc mając to wszystko w głowie, chcesz przycupnąć jak trusia i znów ukazać się pomiędzy małymi synami sahibów w madrissah i potulnie przyjmować wskazówki swych nauczycieli.

– Taki jest rozkaz – rzekł Kim słodko. – Kimże ja jestem, bym miał krytykować dane mi rozkazy?

– Jesteś najsprawniejszym z synów Eblisa105 – odrzekł Mahbub Ali. – Ale cóż to oznacza owa bajka o złodzieju i poszukiwaniach?

– To, com widział – rzekł Kim – w ową noc, gdyśmy obaj z lamą nocowali koło twej izby w Seraju Kaszmirskim. Drzwi pozostawiono niezaryglowane, co, jak mi się zdaje, nie jest twoim obyczajem, Mahbubie. Ten człowiek wszedł do środka, jakby upewniony, że nierychło powrócisz. Przytknąłem oko do dziury w przepierzeniu, pozostałej po wypadłym sęku. Przybysz jakby czegoś szukał… nie derki, nie strzemienia, nie wędzidła, nie garnka mosiężnego… szło mu o jakąś rzecz drobną i starannie ukrytą. Gdyby było inaczej, to czemuż by rozpruwał żelazem podeszwy twych pantofli?

– He! – uśmiechnął się Mahbub Ali. – A jakie wysnułeś przypuszczenia na ten widok, o studnio prawdy?

– Żadnych. Położyłem rękę na amulecie, który noszę zawsze na samym ciele, i przypomniawszy sobie rodowód siwego ogiera, który wygryzłem z kromki chleba muzułmańskiego, odjechałem do Umballi, domyślając się, że widocznie powierzono mi ważne zlecenie. Gdyby mi się spodobało, byłoby już w ową godzinę po tobie! Wystarczyłoby, żebym odezwał się do owego człowieka: „Mam tu jakiś papier tyczący się pewnego konia i nie mogę nic z tego odczytać”. A wtedy?…

Kim spojrzał przenikliwie spod brwi na Mahbuba.

– Wtedy byś się napił wody jeszcze dwa razy… a może trzy… Zdaje mi się, że nie więcej jak trzy razy!… – rzekł Mahbub bez ogródek.

– To prawda. Myślałem po trosze i o tym, ale najwięcej myślałem o tym, że kocham cię, Mahbubie. Dlatego pojechałem, jak wiesz, do Umballi, ale (o czym nie wiesz) potem przyczaiłem się na trawniku ogrodowym, by zobaczyć, co uczyni pułkownik Creighton, odczytawszy rodowód białego ogiera.

– A co on zrobił? – zapytał Mahbub, gdyż Kim na tym uciął rozmowę.

– Czy ty dostarczasz wiadomości z amatorstwa, czy też sprzedajesz? – zapytał Kim.

– Sprzedaję… i kupuję… – tu Mahbub wydobył z kalety monetę czteroannową i podniósł ją w górę.

– Osiem! – rzekł Kim, bezwiednie idąc za żyłką targowania się, właściwą ludziom Wschodu.

Mahbub roześmiał się i odłożył pieniądz.

– Zbyt łatwo się targuję na tym rynku, Przyjacielu całego świata. Powiedz mi dla samej przyjaźni. Każdy z nas ma życie drugiego w swoim ręku.

– Doskonale. Widziałem, jak sahib Jang-i-lat (naczelny wódz) przybył na wielką ucztę. Widziałem go w gabinecie sahiba Creightona. Widziałem, że obaj razem odczytywali rodowód białego ogiera. Słyszałem nawet sam rozkaz rozpoczęcia wielkiej wojny.

– Ha! – skinął głową Mahbub, a ogień żarzył mu się w głębi źrenic. – Gra przeprowadzona wspaniale! Ta wojna już stała się czynem, a zło, miejmy nadzieję, uległo zmrożeniu, zanim zdołało rozkwitnąć… Stało się to dzięki mnie… i tobie. Cóżeś później czynił?

– Zrobiłem sobie z tej wieści niejako haczyk do poławiania jadła i zaszczytów pośród mieszkańców jednej wsi, gdzie kapłan chciał uśpić mego lamę. Ale ja zabrałem staruszkowi sakiewkę i bramin nie znalazł ani szeląga. Toteż ci się pieklił na drugi dzień! Ho-ho! Z owej wieści skorzystałem również, gdym wpadł w ręce białego pułku wraz z ich Bykiem!

– Była to nierozwaga z twej strony! – nadąsał się Mahbub. – Wiadomości nie trzeba rozrzucać jak nawóz, ale używać ich oszczędnie jak bhang106.

– I ja jestem tego zdania; zresztą nie wyszło mi to na pożytek. Lecz było to dawno – uczynił taki ruch, jak gdyby chciał wszystko zetrzeć chudą, brązową ręką – a od tego czasu, zwłaszcza w noce spędzane pod punkah w madrissah, rozważyłem tę sprawę bardzo poważnie.

– Czy wolno zapytać, dokąd to dążyła myśl Niebianina? – wysilił się Mahbub na złośliwość, gładząc szkarłatną brodę.

– Wolno, wolno! – rzekł Kim i odciął się tymże tonem – W Nucklao mówią, że żaden sahib nie powinien wobec czarnego przyznawać się do pomyłek.

Mahbub pochwycił go ręką za pierś, gdyż nazwanie Pathana „czarnym człowiekiem” (kala admi) jest dlań śmiertelną zniewagą. Naraz opamiętał się i rzekł ze śmiechem:

– Mów, sahibie; twój czarny słucha.

– Ależ – wyjaśnił Kim – ja nie jestem sahibem i powiem ci, Mahbubie Ali, iż zbłądziłem w Umballi w ów dzień, gdym klął, mniemając, żem zdradzony przez Pathana. Byłem nierozsądny; ale zważ, że byłem świeżo pojmany i chciałem tego powsinogę dobosza… Teraz mówię ci, Hadżi, że stało się dobrze; widzę teraz przed sobą całkiem wyraźnie drogę wiodącą do dobrej służby. Pozostanę w madrissah, póki nie dorosnę.

– Dobrze mówisz. W tej grze nauczyć się trzeba przede wszystkim oceny odległości, znajomości liczb i sposobów używania cyrkla. Tam wysoko w górach mieszka ktoś, co cię z tym zapozna.

– Będę się uczył ich mądrości, ale pod jednym warunkiem… że gdy zamkną madrissah, dadzą mi bez żadnych zastrzeżeń swobodę rozporządzania czasem wolnym. Wyjednaj mi to u pułkownika.

– Ale czemu nie poprosić o to pułkownika językiem sahibów?

– Pułkownik jest sługą rządu. Za jednym słówkiem posyłają go to tu, to tam, a musi też myśleć o awansie. (Widzisz, ilem się już nauczył w Nucklao!) Zresztą pułkownika znam dopiero od trzech miesięcy, a niejakiego Mahbuba Alego znam od sześciu lat. Tak! Będę chodził do madrissah. W madrissah będę się uczył. W madrissah będę sahibem. Ale gdy zamkną madrissah, wtedy muszę być wolny i pójść pomiędzy swoich ludzi. Inaczej umrę.

– A cóż to są ci twoi ludzie, Przyjacielu całego świata?

– Wszyscy, co zamieszkują cały ten kraj wielki i piękny! – rzekł Kim, zataczając ręką krąg dokoła małej, gliną utykanej izdebki, oświetlonej mdłym blaskiem lampki oliwnej, przezierającym z wnęki poprzez smugi dymu tytoniowego. – Następnie chciałbym zobaczyć się znów z lamą. Wreszcie, potrzeba mi pieniędzy.

– Tego każdemu potrzeba! – rzekł Mahbub z żalem. – Dam ci osiem ann, bo niewiele pieniędzy da się wykrzesać z kopyt końskich, a i to musi wystarczyć na wiele dni. Co się zaś tyczy reszty, jestem zupełnie zadowolony i dalsza gawęda jest zgoła zbyteczna. Spiesz się z nauką, a za trzy lata… może i wcześniej… będziesz pomocnikiem, nawet moim.

– Czyż dotychczas byłem ci kulą u nogi? – zapytał Kim, chichocząc po chłopięcemu.

– Nie odpowiadaj za mnie – sarknął Mahbub. – Jesteś teraz moim nowym fornalem. Idź, połóż się spać wśród moich ludzi. Znajdują się wraz z końmi w pobliżu północnego narożnika dworca kolejowego.

– Wyżeną107 mnie kijem aż na południowy narożnik, jeżeli przyjdę bez upoważnienia.

Mahbub podłubał w kalecie, potarł zwilżony kciuk o laskę chińskiego tuszu i namazał odcisk palca na skrawku miękkiego papieru wyrobu krajowego. Od Balkhu do Bombaju znano dobrze kształt tego ostro zarysowanego palca wraz z biegnącą w poprzek niego zastarzałą blizną.

– Wystarczy pokazać to temu pomocnikowi. Rano wyjeżdżam.

– Jaką drogą?

– Od strony śródmieścia; jest tylko jedna. Potem zaś wrócimy do sahiba Creightona. Ocaliłem cię od cięgów.

– Allach! Co znaczy bicie, gdy sama głowa ledwo się trzyma ramion?

Kim wysunął się nieznacznie w pomrocz nocną, obszedł dom półkolem, przyciskając się do samej ściany, potem zaś odszedł przeszło milę od dworca. Wówczas, nakładając kołowaniem kawał drogi, szedł nieskwapliwie, gdyż potrzeba mu było czasu, by zmyślić jakąś bujdę na wypadek, gdyby któryś z pachołków Mahbuba wziął go na spytki.

Obozowali na skrawku pustego pola koło kolei, a ponieważ byli krajowcami, więc oczywiście nie wyładowali dwóch wagonów, w których stały rumaki Mahbuba pośród transportu koni krajowych, zakupionych przez bombajską spółkę tramwajową. Nadzorca, przygarbiony muzułmanin wyglądający na suchotnika, huknął z góry na Kima, lecz uspokoił się na widok odręcznego znaku Mahbuba.

– Hadżi w swej łaskawości przyjął mnie na służbę – rzekł mrukliwie Kim. – Jeżelibyś wątpił, zaczekaj, aż on przyjdzie nad ranem. Tymczasem dajcie mi miejsce przy ognisku.

Wszczęła się pospolita, bezpretensjonalna gadanina, jaką przy lada sposobności podejmuje nieodbicie każdy krajowiec niskiej kasty. W jakiś czas gawęda zamarła i Kim położył się za małą gromadką parobków Mahbuba, prawie pod samymi kołami wagonu, mając za okrycie wypożyczoną derkę. Takie legowisko wśród ułamków cegły, drzazg i śmieci, pomiędzy natłoczonymi końmi i niechlujnymi Baltisami nie nęciłoby wielu białych chłopców, ale Kim był nad wyraz szczęśliwy. Zmiana dekoracji, służby i otoczenia niosły rzeźwiący powiew jego małym nozdrzom, a myśl o czystych białych domkach zakładu św. Ksawerego, osłoniętych punkah budziła w nim taką uciechę, jak powtarzanie tabliczki mnożenia po angielsku.

„Jestem już bardzo stary! – myślał przez sen. – Z każdym miesiącem staję się o rok starszy. Byłem jeszcze bardzo młody i głupi jak but, gdy zanosiłem zlecenie Mahbuba do Umballi. Nawet gdy byłem w tym białym pułku, byłem bardzo młody i za grosz nie miałem oleju w głowie. Ale teraz uczę się z każdym dniem; za trzy lata zabierze pułkownik mnie z madrissah i puści wraz z Mahbubem w szeroki świat, by polować na rodowody końskie… a może pójdę na własną rękę. Kto wie, może odnajdę lamę i pójdę z nim, Juści! Tak byłoby najlepiej. Poszedłbym znów ze swym lamą, jako jego chela, gdy on powróci do Benares”.

Myśli snuły się coraz to wolniej i bez związku. Już wpływał w piękną krainę sennych marzeń, gdy wtem pochwycił uchem jakiś szept, ostry i przenikliwy, górujący nad jednostajnym gwarem dokoła ogniska. Szept ten pochodził spoza wagonu końskiego okutego żelazem.

– Więc go tu nie ma?

– Gdzieżby był, jak nie na hulance w mieście? Kto tam zważa na szczura w żabim bajorze? Idź stąd. To nie nasz człowiek.

– On nie powinien przejść powtórnie za przełęcze. Taki rozkaz.

– Wynajmij jaką kobietę, żeby go otruła. Wystarczy parę rupii i nikt nie będzie wiedział.

– Oprócz kobiety. Trzeba pewniejszego sposobu. A pamiętaj o cenie na jego głowę.

– A jakże! Ale policja ma długie ramię, a granica daleko. Gdyby to było w Peshawar!

– Tak, w Peshawar! – zadrwił drugi głos. – W Peshawar pełnym jego krewniaków… pełnym szpiegowskich nor i kobiet, za których spódnicę szelma potrafi się schować. Taki Peshawar czy piekło byłoby nam jednakowo dogodne.

– Jakiż więc plan działania?

– O durniu! Czyż ci tego nie mówiłem ze sto razy? Poczekaj, aż on wróci na spoczynek… a potem: jeden celny strzał! Wagony dzielą nas od pogoni. Wystarczy przebiec tor i iść spokojnie drogą. Nie poznają, skąd wypadł strzał. Poczekaj tu przynajmniej do świtu. Jaki z ciebie fakir, że boisz się czuwać przez chwilę?

„Oho! – myślał Kim, nie otwierając powiek. – Znów chodzi o Mahbuba. Doprawdy, niedobrze to handlować z sahibami rodowodem białego ogiera! A może Mahbub sprzedał jakieś nowe wiadomości? Cóż teraz czynić, Kimie? Nie wiem, gdzie kwateruje Mahbub, a jeżeli on tu przyjdzie przed świtem, to go zastrzelą. Nie wyjdzie ci to na korzyść, Kimie. Do policji z tym zwracać się nie można; nie wyszłoby to na korzyść Mahbubowi… a – (tu omal w głos się nie roześmiał) – nie mogę sobie przypomnieć żadnej lekcji z Nucklao, która by mi się tu mogła przydać. Allah! Tu jest Kim, a tam są oni. Najpierw więc Kim musi się obudzić i odejść w taki sposób, żeby oni nie podejrzewali. Zły sen zrywa człowieka na nogi… zatem…”

Odrzucił derkę z twarzy i zerwał się nagle, ozywając się przeraźliwym, bełkotliwym, niezrozumiałym krzykiem, jaki wydaje Azjata obudzony przez zmorę.

– Urr-urr! Urr-urr! Ya-la-la-la! Narain! Churel! Churel!

Churel jest to szczególnie złośliwy upiór kobiety zmarłej w połogu. Straszy ona na odludnych drogach, ma stopy wykręcone w kostkach i ciągnie ludzi na męki.

Coraz to głośniej rozlegały się wrzaski Kima; na koniec chłopak skoczył na równe nogi i odszedł, zataczając się. Obozujący zwymyślali go, że ich pobudził. Uszedłszy jakie dwadzieścia jardów wzdłuż toru, położył się, starając się, by ludzie, którzy szeptali z sobą, słyszeli jego chrząkania i niby przedsenne poziewania. Po kilku minutach spokojnego leżenia stoczył się w stronę gościńca i jął się przekradać w gęstwę ciemności.

Machał szybko naprzód, aż doszedł do kamiennego mostka; ukrył się za nim, kładąc podbródek na poziomie obrzeża. Tu mógł objąć wzrokiem cały ruch uliczny, nie będąc sam widziany przez nikogo.

Kilka wozów przejechało, pobrzękując żelastwem, w stronę przedmieścia; przeszedł kaszlący policjant i przemknęło się kilku pieszych przechodniów, którzy śpiewali jakieś zaklęcia, aby odegnać złe duchy. Wtem zatętniły podkowy kopyt końskich.

„O! to chyba Mahbub!” – pomyślał Kim, gdy koń spłoszył się na widok małej główki nad mostkiem.

– Hola! Mahbubie Ali! – syknął chłopak. – Strzeż się!

Jeździec ściągnął cugle, aż koń niemal przysiadł na zadzie, po czym dał szczupaka w stronę mostku.

– Nigdy już – mówił Mahbub – nie wezmę podkutego konia na nocne przejażdżki. W mieście zrywają sobie nogi i gwoździe. – Zsiadł z konia, by obejrzeć przednią nogę konia, i zbliżył głowę na odległość piędzi ku głowie Kima.

– Na dół… schowaj się! – mruknął. – Noc ma tysiące oczu.

– Za wagonem z końmi dwaj ludzie czekają twego przybycia. Chcą cię zastrzelić, gdy będziesz spał, ponieważ nałożono cenę na twoją głowę. Słyszałem to, drzemiąc w pobliżu.

103.rêl – przekręcone z ang. railway: kolej. [przypis redakcyjny]
104.ciewy (gw.) – a to dopiero; też coś. [przypis edytorski]
105.Eblis – „Eblis albo Iblis, albo Garazael jest to Lucyfer u mahometanów”. (Objaśnienie Mickiewicza do Sonetów krymskich). [przypis redakcyjny]
106.bhang – rodzaj konopi rosnących w Indiach, a używanych jako narkotyk, do żucia lub palenia. [przypis tłumacza]
107.wyżeną (daw., gw.) – wygnają. [przypis edytorski]
3,0
2 puan
Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
02 haziran 2020
Hacim:
420 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Ses
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 3 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок