Kitabı oku: «Kim», sayfa 9
„Oho, stary przechero! – pomyślał Creighton. – Ale nie bardzoś się omylił. Chłopca nie należy psuć, jeżeli on taki, za jakiego go podają”.
– Przepraszam na pół minuty – zawołał padre z wnętrza domu – ale muszę wydostać odnośne dokumenty.
– Jeżeli przeze mnie spłynie na ciebie łaska tego dzielnego i światłego sahiba-pułkownika i będziesz zaszczycony dostojeństwami, to jak odwdzięczysz się Mahbubowi Alemu, gdy dorośniesz?
– Nie, nie! Prosiłem cię, żebyś pozwolił mi puścić się w drogę, gdzie byłbym bezpieczny; ty zaś sprzedałeś mnie znów Anglikom. Ile ci oni zapłacą za moją głowę?
– Rozkoszny diablik! – pułkownik zagryzł cygaro i zwrócił się uprzejmie do ojca Wiktora.
– Cóż to za listy, którymi ten gruby ksiądz tak wymachuje przed pułkownikiem? Stań za ogierem, jak gdybyś przyglądał się uździenicy! – ozwał się Mahbub Ali.
– List od mego lamy, pisany z drogi Jagadhir, w którym oznajmia, że będzie płacił trzysta rupii rocznie za mą naukę.
– Ho, ho! więc to stary Czerwony Kapeluch na to się zdobył? W jakiejże szkole?
– Bóg wie. Zdaje mi się, że Nucklao.
– Tak. Jest tam wielka szkoła dla synów sahibów i pół-sahibów. Widywałem ją, gdym tam sprzedawał konie. Zatem lama też kochał Przyjaciela całego świata?
– A jakże. Ale on nie łgał i nie oddawał mnie na powrót w niewolę.
– Nie dziwota, że padre nie umie rozwikłać tej gmatwaniny. Jak prędko on mówi do sahiba-pułkownika! – (Mahbub Ali zachichotał). – Na Allacha! – (bystre jego oczy przemknęły na chwilę po werandzie) – twój lama przysłał coś, co wygląda na czek. Miewałem ci ja drobne interesy w hoondie. Sahib-pułkownik przygląda się temu.
– Cóż mi z tego? – rzekł Kim posępnie. – Ty pójdziesz sobie precz, a oni odeślą mnie do tych pustych izb, gdzie nie ma porządnego miejsca do spania i gdzie chłopcy mnie biją.
– Co innego sądzę. Uzbrój się w cierpliwość, moje dziecko. Nie każdy Pathan jest niewierny… chyba, co się tyczy koniny…
Upłynęło tak pięć… dziesięć… piętnaście minut, a ojciec Wiktor wciąż rozprawiał zawzięcie lub zadawał pytania, na które pułkownik odpowiadał.
– No, jużem panu opowiedział od deski do deski wszystko, co wiem o chłopcu, i jest mi to ulgą stokrotną. Czy pan słyszał kiedy coś podobnego?
– Koniec końców, stary przysłał forsę. Czeki z podpisem Gobinda Sahaia są ważne stąd aż do samych Chin – rzekł pułkownik. – Im więcej się zna krajowców, tym trudniej powiedzieć, co oni zrobią lub nie zrobią.
– To pociecha… ze strony naczelnika Inspektoratu Etnologicznego. Cały ten galimatias czerwonych byków i rzek zbawienia (biedny poganin, Boże bądź mu miłościw!), czeków i masońskich świadectw… Czy pan przypadkowo nie jest masonem?
– Na Jowisza, jestem nim i teraz dopiero przyszło mi to na myśl. Ale to uboczna racja – rzekł pułkownik w roztargnieniu.
– Cieszę się, że pan widzi w tym rację. Ale, jakem powiedział, ten zamęt wypadków przechodzi moją pomysłowość. A jak to on prorokował naszemu pułkownikowi, siedząc na moim łóżku, w tej koszulinie rozchełstanej, przez którą było widać jego białą skórę!… I jak to proroctwo się sprawdziło! Czy go wyleczą z tych wszystkich zabobonów u św. Ksawerego, hę?
– Pokrop go ksiądz święconą wodą – zaśmiał się pułkownik.
– Słowo daję, niekiedy marzę, że powinienem to uczynić. Ale nie tracę nadziei, że wychowają go na dobrego katolika. Niepokoi mnie jedynie, co się stanie, jeżeli stary żebrak…
– Lama, lama, kochany księże dobrodzieju; niektórzy z nich są prawdziwymi panami w swym kraju.
– No, więc ten lama w przyszłym roku może będzie zalegał z opłatą? Umie on przepysznie układać sobie plany pod wrażeniem chwili, ale pewnego pięknego dnia musi przecie umrzeć. I brać pieniądze od poganina na wychowanie dziecka w duchu chrześcijańskim…
– Przecież on sam powiedział wyraźnie, czego chce. Widocznie, skoro dowiedział się, że chłopak jest z rasy białej, zaraz uzgodnił z tym swe rozporządzenia. Oddałbym gażę miesięczną, by słyszeć, jak on to wszystko wyjaśnił w świątyni Tirthankerów w Benares. Wiesz co, padre, nie chwalę się wielkim zasobem wiadomości o krajowcach, ale jeżeli taki powie, że zapłaci, to zapłaci… za życia czy po śmierci. Chcę przez to powiedzieć, że spadkobiercy wezmą na siebie ten dług. Radzę księdzu wysłać Kima do Lucknow. Jeżeli wasz kapelan anglikański sądzi, żeś go ksiądz ubiegł….
– Bodajże tego Bennetta!… Posłano go na front zamiast mnie. Doughty uznał mnie za fizycznie niezdolnego. Wyklnę Doughty'ego, jeżeli powróci żyw! Pewnie, że Bennett winien poprzestać na…
– Sławie, zostawiając religię księdzu. Otóż, właśnie tak! Prawdę mówiąc, myślę, że Bennett się tym nie przejmie. Proszę całą winę zwalić na mnie. Ja… hrrm!… gorąco polecam wysłać chłopca do zakładu św. Ksawerego. Może jechać tam za przepustką, jako sierota po żołnierzu, przez co oszczędzi się wydatku na kolej. Możesz mu ksiądz sprawić całe oporządzenie za pieniądze ze składki pułkowej. Loża uwolni się od ponoszenia kosztów jego wychowania i to wprawi ją tylko w dobry humor. Da się to łatwo uskutecznić. W przyszłym tygodniu mam jechać do Lucknow. Będę czuwał nad chłopcem w drodze… oddam go pod opiekę mej służbie i tak dalej…
– Dobry z pana człowiek.
– Bynajmniej. Niech ksiądz się nie myli co do tego. Lama przysłał nam pieniądze w określonym celu; nie możemy, ot, tak sobie ich odesłać. Powinniśmy zrobić tak, jak on poleca. A zatem sprawa ubita, czy tak? Powiedzmy, w najbliższy wtorek… to znaczy za trzy dni… ksiądz przyprowadzi mi go do nocnego pociągu jadącego na południe… zgoda? Tylko trzy dni. Przez te trzy dni chłopak nie potrafi wiele nabroić.
– Ciężar spadł mi z duszy, ale… ta oto rzecz? – mignął przekazem. – Nie znam Gobinda Sahaia ani też jego banku, który może jest tylko dziurą w murze.
– Widać, że ksiądz nigdy nie był zadłużonym poruczniczyną! Pozwoli ksiądz, że zainkasuję to i przyślę kwity w należytym porządku.
– Ale przy pańskich zajęciach!… To wymaga…
– Naprawdę, nie jest to żadną fatygą! Ot… Widzi ksiądz, mnie, jako etnologa, rzecz ta bardzo zaciekawia. Chciałbym o tym wspomnieć w pewnym memoriale, który właśnie sporządzam dla rządu. Takie przeobrażenie herbu pułkowego, niby waszego Ryżego Byka, w jakiś rodzaj fetysza, za którym chodzi ten chłopiec, to rzecz niebywale ciekawa.
– Doprawdy, nie potrafię panu należycie się odwdzięczyć.
– Jedną rzecz ksiądz potrafi. Wszyscy my, etnologowie, jesteśmy wzajemnie zazdrośni jak kawki co do swych odkryć. Pewnie, że nie obchodzi to nikogo prócz nas samych, ale ksiądz wie, do jakiej manii dochodzą zbieracze. Otóż, niech ksiądz nie wspomina słówkiem ani pośrednio, ani bezpośrednio o azjatyckich przywarach charakteru tego chłopca… o jego przygodach, przepowiedniach i tak dalej. Ja sam później wygrzebię je z tego chłopca i… ksiądz rozumie?
– Rozumiem. Pan chce z tego zrobić cudowną opowieść. Nie pisnę nikomu ni słówka, zanim nie obaczę wszystkiego w druku.
– Dziękuję. Trafia to wprost do serca etnologa. No, ale muszę wracać na śniadanie. Nieba miłosierne! Stary Mahbub jeszcze tutaj? – zawołał, gdy koniarz wyszedł spod cienia drzewa. – No i jakże?
– Co się tyczy tego młodego konia… – zaczął Mahbub – powiem panu, że jeżeli źrebak się urodził na kucyka do gry w polo… jeżeli bez trenowania idzie za piłką… gdy taki źrebak siłą przeczucia rozumie się na grze… tedy powiadam ci, sahibie, jest rzeczą zgoła niewłaściwą marnować takie źrebię w ciężkim zaprzęgu.
– Ja też tak mówię, Mahbubie. Źrebak będzie używany tylko do gry w polo. (Te draby o niczym nie myślą, księże, jak tylko o koniach). Zobaczę się z tobą jutro, Mahbubie, jeśli masz coś odpowiedniego na sprzedaż.
Koniarz odsalutował dłonią odsuniętą na zewnątrz, obyczajem ludzi swego zawodu.
– Bądź trochę cierpliwy, Przyjacielu całego świata – szepnął do struchlałego Kima. – Los twój się już rozstrzygnął pomyślnie. Wkrótce pojedziesz do Nucklao, a… naści tu trochę pieniędzy na opłacenie skrybenta. Sądzę, że się jeszcze zobaczymy wiele razy… – i odjechał kłusa gościńcem.
– Posłuchaj no – ozwał się z werandy gwarą krajową pułkownik. – Za trzy dni pojedziesz ze mną do Lucknow, a co chwilę będziesz widział i słyszał coraz to nowe rzeczy. Przeto siedź spokojnie przez te trzy dni i nie uciekaj. Pójdziesz do szkoły w Lucknow.
– Czy spotkam tam mojego świątka? – chlipnął Kim.
– Lucknow znajduje się, bądź co bądź, bliżej Benaresu niż Umballa. Być może, że pojedziesz tam pod moją opieką. Mahbub Ali wie o tym i bardzo by się gniewał, gdybyś teraz znów poszedł na wagary. Pamiętaj: opowiadano mi wiele rzeczy, których nie zapomnę.
– Będę czekał – rzekł Kim – ale chłopcy będą mnie bili…
Wtem zatrąbiono na obiad.
Rozdział VII
Dla kogóż się na niebie wielkie słońca ważą,
A wraz blade księżyce i gwiazd sprzężne roje?
Wejdź w ich tłum – twego przyjścia tu nie zauważą…
Niebo – w górze, na dole ziemia toczy boje,
Dziedzicząc one swary, te trwogi, ów zamęt,
(Przez ciężki grzech Adama dolę cierpiąc wrażą99);
Patrz w górę i niebieski odczytuj firmament,
Jaka gwiazda naprawia, łamie losy twoje…
Sir John Christie.
Po południu czerwonolicy belfer oznajmił Kimowi, że „zwolniono go z rygoru”; nic mu to nie wytłumaczyło, póki nie otrzymał polecenia, by wyszedł się pobawić. Wtedy chłopak pobiegł na targowicę100 i odnalazł młodego pisarza, któremu był winien za list.
– Teraz płacę – rzekł Kim z królewską wyniosłością – ale musisz mi zaraz napisać nowy list.
– Mahbub Ali jest w Umballi – ozwał się pisarz uprzedzająco grzecznym tonem. Był on, ze względu na swój zawód, istnym biurem wszelkich fałszywych wiadomości.
– To nie do Mahbuba, lecz do pewnego kapłana. Bierz pióro i pisz w te pędy: Do lamy Teshoo, męża świętego z Bhotiyal, poszukującego rzeki, który obecnie przebywa w świątyni Tirthankerów w Benares. Weź no więcej atramentu! Za trzy dni mam pojechać do Nucklao, do szkoły w Nucklao. Nazwa tej szkoły brzmi Ksawer. Nie wiem, gdzie znajduje się ta szkoła, ale jest ona w Nucklao.
– Ależ ja znam Nucklao! – przerwał pisarz. – Widziałem tę szkołę.
– Opowiedz mu, gdzie ona, a dam ci pół anny.
Trzcinowe pióro skrzypiało zawzięcie.
– No, już się nie pomyli! – rzeki pisarz, podnosząc głowę. – Któż to się nam przygląda z tamtej strony ulicy?
Kim spojrzał czym prędzej w górę i zobaczył pułkownika Creightona we flanelowym stroju tenisowym.
– Ach, to pewien sahib, co zna grubego księdza w koszarach. Właśnie kiwa na mnie ręką.
– Cóż tu robisz? – zapytał pułkownik, gdy Kim przydreptał ku niemu.
– Ja… ja nie uciekam. Posyłam list do mojego świątka w Benares.
– Nie przyszło mi to na myśl. Czy doniosłeś mu, że zabieram cię do Lucknow?
– Nie, nie napisałem mu. Proszę przeczytać list, jeżeli pan wątpi.
– Więc czemu opuściłeś moje nazwisko, pisząc do tego męża świętego? – uśmiechnął się jakoś dziwnie pułkownik. Kim zebrał całą odwagę.
– Powiedziano mi raz, że nie należy wypisywać nazwisk ludzi obcych, biorących udział w danej sprawie, gdyż wymienianie nazwisk pokrzyżowało już wiele dobrych zamierzeń.
– Dobrze cię pouczono – odparł pułkownik, a Kim zarumienił się. – Zostawiłem u księdza na werandzie pudełko z cygarami. Przynieś je dziś wieczorem do mego domu.
– Gdzie ten dom? – ozwał się Kim. Silnie rozwinięta domyślność mówiła mu, że chciano go zażyć z mańki w ten lub inny sposób, przeto miał się na ostrożności.
– Zapytaj kogokolwiek na wielkim placu targowym.
Pułkownik oddalił się.
– On zapomniał pudełko z szyrutami – mówił Kim, powracając – a ja mam mu przynieść je dziś wieczorem. To wszystko, co miałem powiedzieć w liście, jeszcze tylko trzeba dodać trzykrotnie: Przyjedź do mnie! Przyjedź do mnie! Przyjedź do mnie! A teraz zapłacę za list i wrzucę go do skrzynki.
Powstał, by odejść, i jakby od niechcenia zapytał:
– Któż to jest ten sahib o srogiej twarzy, co zgubił pudełko z cygarami?
– O, to tylko chyba sahib Creighton… bardzo głupi sahib, który jest pułkownikiem, a nie ma pułku.
– Czym on się zajmuje?
– Bóg raczy wiedzieć. Wciąż kupuje konie, na których nie umie jeździć, i wypytuje się o różne dzieła boże… takie jak rośliny, kamienie i zwyczaje ludzkie. Handlarze nazywają go ojcem głupców, bo tak łatwo ocyganić go na koniach. Mahbub Ali mówi, że jest to największy bzik ze wszystkich sahibów.
– Aha! – rzekł Kim i oddalił się. Dotychczasowe przejścia wyrobiły w nim już pewne pojęcie o charakterze ludzkim i miał przekonanie, że głupcom nie dawano by informacji, które powołują do broni osiem tysięcy ludzi, nie licząc armat. Naczelny wódz całych Indii nie rozmawia z głupcami w ten sposób, jak to słyszał Kim na własne uszy. Gdyby pułkownik był głupcem, to i głos Mahbuba Alego nie zmieniałby się za każdym razem, gdy wzmiankował jego nazwisko. Stąd wniosek (i to pobudzało Kima do żywej radości), że kryła się tu jakaś tajemnica, zaś Mahbub Ali zapewne szpiegował na rzecz pułkownika, jak Kim na rzecz Mahbuba. A jak koniarz, tak i pułkownik widocznie szanował ludzi, którzy nie wydawali się sami sobie zbyt mądrzy.
Cieszył się, że się nie zdradził, iż zna dom pułkownika; a gdy, powróciwszy do koszar, przekonał się, że nie pozostawiono tu żadnego pudełka z cygarami, rozpromieniał z zachwytu. To ci był człowiek w jego guście: wykrętna i skryta osobistość prowadząca jakąś grę tajemniczą. Jeżeli taki człowiek mógł być głupcem, to równie dobrze mógł być nim i Kim.
Nie dał nic poznać po sobie, gdy ojciec Wiktor przez trzy dłużące się poranki wykładał mu o zgoła nowym zastępie bogów i bożków – zwłaszcza o Bogini, zwanej Marią, która, jak się Kim domyślał, była jednoznaczna z Bibi Miriam w teologicznych pojęciach Mahbuba Alego. Nie okazywał najmniejszego wzruszenia, gdy po nauce ojciec Wiktor ciągnął go od sklepu do sklepu, kupując różne szczegóły wyprawy, ani też nie skarżył się, gdy zazdrośni dobosze kopali go za to, że wybierał się do wyższej szkoły – lecz z ciekawością w duszy oczekiwał gry zdarzeń. Poczciwy ojciec Wiktor odprowadził go na dworzec, wsadził go do pustego przedziału drugiej klasy, tuż obok pierwszej klasy zajmowanej przez pułkownika Creightona, i pożegnał go ze szczerą serdecznością.
– U św. Ksawerego zrobią z ciebie człowieka, O'Haro… człowieka białego i, mam nadzieję, dobrego. Wiedzą tam już wszystko, co potrzeba, o twoim przybyciu, a pułkownik będzie czuwał, ażebyś gdzie nie przepadł ani nie zawieruszył się po drodze. Wyrobiłem w tobie jakie takie pojęcie o rzeczach religii… tak mi się przynajmniej zdaje… więc gdy cię zapytają o religię, będziesz wiedział, że jesteś katolikiem. Lepiej mów, że rzymskim katolikiem, choć nie lubię tego słowa.
Kim zapalił siarczystego papierosa (był na tyle przezorny, że kupił ich cały zapas na targu) i położył się, by rozmyślać. Ta samotna jazda była zgoła odmienna od owej wesołej podróży z lamą w trzeciej klasie.
„Sahibowie nie mają wielkiego upodobania do włóczęgi – rozmyślał. – Hej-hej! Ja to przelatuję z miejsca na miejsce jak piłka. To mój kismet. Nikt nie uchroni się od kismet. Ale mam teraz modlić się do Bibi Miriam i jestem sahibem – spojrzał z żałością na swe buty. – Nie; jestem Kimem. Świat ten jest wielki, a ja jestem tylko Kimem. Któż to jest Kim?”
Zaczął się zastanawiać nad własną jaźnią, co mu się dotąd nigdy nie zdarzało, aż wreszcie zamąciło mu się w głowie. Był jedną tylko, niepozorną osóbką w tym wielkim, huczącym odmęcie Indii i jechał na południe… sam nie wiedział, na jaką dolę…
Potem zawezwał go pułkownik i gawędził z nim czas dłuższy. O ile Kim zdołał wyrozumować, miał być pilny i wstąpić jako geometra do Indyjskiego Instytutu Mierniczego. Jeżeli będzie sprawował się wzorowo i zda wymagane egzaminy, tedy, mając lat siedemnaście, będzie mógł zarabiać trzydzieści rupii miesięcznie, a pułkownik Creighton postara się dla niego o przyzwoite stanowisko.
Kim zrazu udawał, że rozumie zaledwie co trzecie słowo z tej rozmowy. Wówczas pułkownik, widząc omyłkę, jął mówić płynnie i obrazowo narzeczem urdyjskim, co przemówiło do przekonania Kimowi. Nie mógł być durniem człowiek, który tak biegle władał tą mową, człowiek, który poruszał się z taką wytwornością i spokojem, i którego oczy tak się różniły od głupawych, wybałuszonych oczu innych sahibów.
– Tak jest… i musisz się nauczyć, jak rysować drogi, góry i rzeki… nosić te obrazy w oku, póki nie nadejdzie czas odpowiedni, byś mógł nakreślić je na papierze. Może pewnego pięknego dnia, gdy będziesz miernikiem i będziemy wespół pracowali z sobą, powiem ci: „Idź za te góry i zobacz, co leży za nimi”. Wtedy ktoś powie: „W tych górach żyją źli ludzie, którzy zabiją mierniczego, jeżeli będzie wyglądał na sahiba”. Cóż ty na to?
Kim zamyślił się. Czy bezpiecznie było odpowiadać na to, na co naprowadzał go pułkownik?
– Opowiedziałbym, co mówił ten ktoś.
– Lecz jeżelibym ci odpowiedział: „Dam ci sto rupii za wiadomość o tym, co jest za tymi górami… za rysunek pewnej rzeki i parę wieści o tym, co mówią ludzie po wsiach?”
– Cóż mam odpowiedzieć? Jestem dopiero chłopcem. Niech pan zaczeka, aż będę duży. – A widząc, że pułkownik nachmurzył brwi, podjął za chwilę: – Ale zdaje mi się, że za parę dni zarobiłbym sto rupii.
– W jaki sposób?
Kim potrząsnął czupurnie głową:
– Gdybym powiedział, jak je zdobędę, kto inny mógłby mnie podsłuchać i uprzedzić. Nie należy sprzedawać swych umiejętności za darmo.
– Powiedzże teraz – rzekł pułkownik, podnosząc rupię. Ręka Kima już podniosła się ku niej do połowy drogi i znów opadła.
– Nie, sahibie, nie! Wiem, ile płaci się za odpowiedź, ale nie wiem, w jakim celu mnie pytają.
– Weź więc to w podarunku – rzekł Creighton, rzucając mu pieniądz. – Masz nie lada zdolności, nie dajże im zmarnieć u św. Ksawerego. Jest tam wielu chłopców, co gardzą czarnymi.
– Ich matki były przekupkami – rzekł Kim. Wiedział doskonale, że żadna nienawiść nie dorównywa tej, jaką odczuwają mieszańcy rasowi ku swym powinowatym.
– To prawda: ale ty jesteś sahibem i synem sahiba. Przeto nigdy nie daj się nakłonić do pomiatania czarnymi. Znałem chłopców świeżo przyjętych do służby rządowej, którzy udawali, że nie rozumieją mowy lub zwyczajów ludzi czarnych. Obcięto im płacę za nieuctwo. Nie ma grzechu większego nad nieuctwo. Zapamiętaj to sobie.
W ciągu przewlekłej, dwudziestoczterogodzinnej jazdy na południe pułkownik jeszcze kilkakrotnie przywoływał Kima i zawsze rozwijał dopiero co wspomniany wątek rozmowy.
„Aha, więc jesteśmy wszyscy u jednego dyszla – rzekł sobie Kim na koniec – pułkownik, Mahbub Ali i ja… o ile zostanę „omentrą”. On pono101 będzie się mną wyręczał, jak wyręczał się mną Mahbub Ali. Nie mam nic przeciwko temu, jeżeli pozwoli mi powrócić znów do życia włóczęgowskiego. Ta moja obecna odzież nie staje się wcale lżejszą, gdy ją dłużej nosić”.
Gdy wyszli na ludny dworzec w Lucknow, nie było tam lamy ani śladu. Chłopak przełknął cisnące mu się na usta rozgoryczenie. Tymczasem pułkownik zapakował go wraz ze schludniutkimi manatkami do ticcagharii (dorożki) i wyprawił samopas do zakładu św. Ksawerego.
– Nie żegnam się z tobą, ponieważ zobaczymy się wkrótce – krzyknął. – Zobaczymy się, i to wiele razy, jeżeli jesteś coś wart. Ale jeszcze nie dałeś się wypróbować.
– Nawet w ową noc, gdym przyniósł ci – (Kim odważył się użyć tu poufałego tykania ludzi równych sobie) – rodowód białego ogiera?
– Wiele się zyskuje przez zapominanie, braciszku! – ozwał się pułkownik, rzucając spojrzenie, które przeszyło Kima aż pod łopatkę, gdy schronił się do powozu.
Upłynęło z jakie pięć minut, nim ochłonął; następnie wprawnym węchem jął rozeznawać nowe powietrze.
– Bogate miasto – rzekł. – Bogatsze od Lahory. Jakie muszą tu ładne być place targowe. Dorożkarzu, powoź mnie trochę po tutejszych bazarach!
– Kazali mi zawieźć ciebie do szkoły.
Dorożkarz odezwał się do niego per ty, co jest grubiaństwem, jeżeli się zwracać do ludzi białych. Kim w najczystszej i najpotoczniejszej gwarze wytknął mu omyłkę, wdrapał się na kozioł i usadowiwszy się tak, że mógł wszystko doskonale pojąć, jeździł przez parę godzin to tu, to tam, oceniając okiem wszystko, co widział, porównywając i radując się wszystkim. Z wyjątkiem Bombaju, królowej wszech stolic, nie ma miasta piękniejszego w swej wytworności jak Lucknow, czy to przyjrzeć mu się z mostu na rzece, czy ze szczytu Imambary, skąd widać złocone kopuły Chutter Munzillu i drzewa, w których chowa się całe miasto. Królowie przyozdabiali to miasto fantastycznymi budowlami, wyposażali je łaskami, napełniali gwardią przyboczną i pławili we krwi. Jest ono środowiskiem wszelkich zbytków, lenistwa i knowań i na równi z Delhi rości sobie jedyne prawo do czystej wymowy języka Urdu.
– Urocze miasto… cudne miasto!
Dorożkarz, jako rodowity mieszkaniec Lucknow, bardzo był ujęty tą chwalbą i opowiadał Kimowi wiele zdumiewających rzeczy o tym, co przewodnik angielski nazwałby buntem sipajów.
– A teraz pojedziemy do szkoły! – rzekł na koniec Kira.
Wielka stara szkoła św. Ksawerego in partibus infidelium, tworząca zwartą masę niskich białych budynków, wznosi się na rozległej równinie nad rzeką Gumti, w pewnej odległości od miasta.
– Jacy to ludzie są w tej szkole? – ozwał się Kim.
– Młodzi sahibowie… same diabły; lecz prawdę powiedziawszy, to choć ich wielu woziłem tam i sam z dworca, nigdy nie widziałem, żeby który miał w sobie tyle wcielonego diabła, co ty… co ten młody sahib, którego teraz wiozę.
Ma się rozumieć, że ponieważ nigdy go nie uczono, by takie towarzystwo miało być w jakimkolwiek względzie nieodpowiednie dla niego, Kim zmitrężył sporo czasu na pewnej ulicy za sprawą kilku swawolnych dam w oknach pierwszego piętra, i rzecz równie zrozumiała, że wywiązał się doskonale z wymiany obopólnych komplementów. Miał właśnie odwdzięczyć się woźnicy za świeżą obelgę, gdy naraz w zapadającym zmroku wzrok jego padł na jakowąś postać siedzącą pod jednym z pobielanych filarów bramy na długim zwale rumowiska muru.
– Stój! – krzyknął. – Zatrzymaj się tutaj. Nie pojadę jeszcze do szkoły.
– Ale co trzeba mi zapłacić za to dryndanie się tam i nazad? – ozwał się zuchwale woźnica. – Czy ten chłopak zwariował? Przedtem tancerka, teraz znowu kapłan!
Kim w lot był już na drodze i klepał starca po zakurzonych stopach, wystających spod zbrukanej, żółtej sukni102.
– Czekałem tu już półtora dnia – zaczął lama spokojnym głosem. – Nic strasznego! Miałem przy sobie ucznia. Dał mi go mój przyjaciel w świątyni Tirthankerów za przewodnika w tej podróży. Wyjechałem koleją z Benares zaraz po doręczeniu mi twego listu… Tak, jestem najedzony. Nie potrzeba mi niczego.
– Ale czemu nie pozostałeś u tej Kuluinki, o święty? Jakimże sposobem dostałeś się do Benares? Ciężko mi było na sercu, odkądeśmy się rozstali.
– Kobieta nużyła mnie ciągłym zalewem gadulstwa i żądaniem czarów na rodzenie dzieci. Oddaliłem się od tego towarzystwa, pozwalając jej, by zdobywała sobie zasługi hojnością. Bądź co bądź, jest to kobieta szczodrobliwa, więc obiecałem, że powrócę do jej domu, gdy zmusi mnie potrzeba. Potem, że jestem samotny jak palec w tym wielkim i strasznym świecie, przypomniałem sobie o te-rain jadącym do Benares, gdzie mam znajomego, co podobnie jak ja zajmuje się poszukiwaniem.
– Ach, twoja rzeka! – wtrącił Kim. – Zapomniałem o rzece.
– Tak prędko, mój chelo? Ja nigdy o niej nie zapomniałem; lecz skorom ciebie opuścił, wydało mi się, że lepiej będzie, gdy pójdę do świątyni i zasięgnę rady, bo widzisz, Indie są bardzo rozległe, a kto wie, czy kilku z tych mędrców, co byli przed nami, nie pozostawiło jakiej wzmianki o miejscu, gdzie płynie nasza rzeka. Nad tą sprawą toczy się właśnie narada w świątyni Tirthankerów: jedni twierdzą tak, drudzy inaczej. To ludzie bardzo uprzejmi.
– Niechże sobie będą; ale co ty teraz porabiasz?
– Zdobywam sobie zasługę przez to, że tobie, mój chelo, pomagam w nabywaniu wiedzy. Kapłan tego zgromadzenia, które służy Czerwonemu Bykowi, pisał mi, że stanie się wszystko, czego sobie życzyłem dla ciebie. Posłałem kwotę pieniężną, wystarczającą na rok, a potem, jak widzisz, przybyłem, by czuwać nad twym wstąpieniem w podwoje wiedzy. Czekałem półtora dnia… nie jakoby mnie wiodło jakieś uczucie względem ciebie… to nie ma związku z mą Drogą… lecz ponieważ stosownie do tego, co mówiono mi w świątyni Tirthankerów, wypadało mi po zapłaceniu pieniędzy za naukę dopilnować końca sprawy. Moje wątpliwości rozwiano najoczywistszymi dowodami. Obawiałem się, że może tu jadę wiedziony chęcią zobaczenia ciebie… omamiony czerwoną mgłą uczucia. Ale tak nie jest… Zresztą zaniepokoił mnie pewien sen…
– Ale, o święty, chyba nie zapomniałeś o naszej włóczędze i o wszystkim, co się nam zdarzyło po drodze? Chyba przybyłeś po trosze i dlatego, by zobaczyć się ze mną?
– Konie mi zmarzły i już czas by dać im obroku! – skamlał dorożkarz.
– Wynoś się do piekła i zamieszkaj tam ze swą bezwstydną ciotką! – warknął Kim poza siebie. – Jestem sam jak palec w tym kraju; nie wiem, gdzie idę, ani co się ze mną stanie. Serce moje było w tym liście, który wysłałem do ciebie. Z wyjątkiem Mahbuba Alego (a ten jest Pathan) nie mam przyjaciela, jak tylko ciebie. Nie odchodź już na zawsze ode mnie.
– I o tym pomyślałem – rzekł lama drżącym głosem. – Jest rzeczą zrozumiałą, że od czasu do czasu winienem zdobywać sobie zasługę (o ile przedtem nie znajdę mej rzeki), upewniając się, czy stopy twoje ugruntowane są na fundamencie mądrości. Nie wiem, czego cię tu będą uczyć, ale ksiądz pisał mi, że żaden syn sahiba w całych Indiach nie otrzyma lepszego wykształcenia jak ty. Przeto od czasu do czasu będę tu wracał. Może będziesz takim sahibem, jak ten, co dał mi te okulary – (lama przetarł je starannie) – w Domu Cudów w Lahorze. W tym cała moja nadzieja, bo on był źródłem mądrości… mądrzejszy był od wielu znanych mi przeorów… Ale też być może, że zapomnisz o mnie i o naszych spotkaniach…
– Jeśli jem twój chleb – krzyknął Kim w uniesieniu – jakże mogę kiedy zapomnieć o tobie?
– Nie… nie… – tu lama odsunął chłopca od siebie. – Muszę powracać do Benares. Teraz, skoro już wiem o istniejącym w tej krainie zwyczaju wyręczania się skrybentami, będę ci co pewien czas przysyłał listy, a czasami przyjadę, by ciebie odwiedzić.
– Lecz dokądże mam posyłać listy? – kwilił Kim, chwytając się jego szaty i zapominając, że jest sahibem.
– Do świątyni Tirthankerów w Benares. To miejsce sobie obrałem, póki nie znajdę swej rzeki. Nie płacz; zważ, że wszelkie pragnienie jest jeno złudą i nowym przykuciem do Koła. Wnijdź w Podwoje Wiedzy. Niech zobaczę, że wchodzisz… Czy mnie kochasz? Więc idź, bo mi się serce kraje… Przyjdę jeszcze. Na pewno powrócę.
Lama powiódł oczyma za ticcagharri wjeżdżającą z turkotem na dziedziniec i odszedł z wolna, za każdym posuwistym krokiem zażywając tabaki.
„Podwoje Wiedzy” zatrzasnęły się z łoskotem.
Chłopiec, który urodził się i wychował wśród krajowców, ma swoiste maniery i nawyczki, jakim podobnych nie spotyka się w żadnym innym kraju; przy tym nauczyciele starają się go sobie zjednać sposobami, których nie zdołałby pojąć angielski pedagog. Dlatego mało kto zaciekawiłby się przygodami Kima jako wychowanka zakładu św. Ksawerego pośród dwustu czy trzystu gołowąsów, z których większość nigdy nie widziała morza. Powszednią była mu kara za samowolne wychodzenie poza obręb szkoły, gdy w mieście szerzyła się cholera; było to, zanim jeszcze nauczył się pisać biegle po angielsku i wskutek tego był zmuszony uciekać się do pomocy przepisywacza. Skarżono się też na niego, rzecz prosta, za palenie papierosów i używanie tak cuchnących złorzeczeń, jakich jeszcze dotąd nie słyszano w tej szkole. Nauczył się myć z lewicką skrupulatnością, cechującą rodowitego krajowca, który w głębi serca zawsze uważa Anglika za nie dość czystego. Płatał pospolite figle cierpliwym kulisom (służącym), poruszającym wielkie wachlarze, zwane punkah w sypialniach, gdzie w czasie upalnych nocy chłopcy robili głośny harmider, opowiadając sobie dykteryjki aż do białego rana – i spokojnie mierzył się z najzarozumialszymi kolegami.
Kolegami jego byli synowie niższych urzędników kolejowych, funkcjonariuszów wydziału telegrafów lub kanalizacji, oficerów policyjnych, często dymisjonowanych lub pełniących obowiązki głównodowodzącego w sojuszniczej armii któregoś z radżów, synowie kapitanów marynarki indyjskiej, faktorów rządowych, plantatorów, kupców Kompanii Angielsko-Indyjskiej i emisariuszy. Niektórzy byli młodszymi latoroślami starych rodów eurazjatyckich, które silnie zakorzeniły się w Dhurrumtollah, jak Pereirowie, De Souza i D'Silvowie. Ich rodzice mogliby doskonale wychowywać ich w Anglii, ale cóż robić, kiedy pokochali tę szkołę, gdzie kształcili się sami w młodości, toteż jedno po drugim śniadolice pokolenie szło do św. Ksawerego. Ich gniazda rodzinne były rozsiane na przestrzeni od Howrah, gdzie mieszka ludność jeżdżąca koleją, aż do głuchych zakątków, jak Monghyr i Chunar, po schowane kędyś ogrody herbatnie wzdłuż nurtów Shillong; po wioski w Oudh i Dekanie, gdzie ich ojcowie byli wielkimi obszarnikami; po stacje misyjne odległe o tydzień drogi od najbliższej kolei; po miasta portowe leżące tysiąc mil na południe i wpatrzone w brązowe przewały Oceanu Indyjskiego; i aż po plantacje chinowych drzew na samym Południu. Na samą opowieść o ich przygodach, doznanych w czasie jazdy do szkoły lub z powrotem, zjeżyłyby się włosy na głowie chłopca z Zachodu; oni zaś nie uważali tego nawet za przygody. Przywykli włóczyć się samopas sto mil w głąb dżungli, gdzie zawsze można mieć przemiłą sposobność, że człeka przydybią tygrysy; ale żaden z nich nie wykąpałby się w angielską pogodę sierpniową w kanale La Manche, tak samo jak żaden z ich pobratymców na szerokim świecie nie wyleżałby spokojnie, gdyby mu lampart sapnął koło palankinu. Trafiali się chłopcy piętnastoletni, którzy spędzali niekiedy półtora dnia na wysepce na środku wezbranej rzeki, biorąc, jak się należy, pod swą opiekę kompanię szalonych pątników wracających z miejsca odpustowego. Byli i starsi, którzy pewnego razu w imię św. Franciszka Ksawerego zażądali słonia od przypadkowo napotkanego radży, gdy deszcze zmyły doszczętnie drogi kołowe, wiodące do majątku ich ojca, i doszli cało, postradawszy tylko olbrzymie zwierzę w ruchomych piaskach. Był też chłopak, który, jak mówił (a nikt nie wątpił w słów jego prawdziwość), pomógł ojcu swemu wystrzelać z werandy szajkę Akasów, w owym czasie, gdy opryszkowie rzucali się zuchwale na ustronne plantacje.
A każda z tych gawęd wypowiadana była spokojnym, beznamiętnym głosem, cechującym rodowitych krajowców, i urozmaicona osobliwymi uwagami przejętymi bezwiednie od piastunek z ludu oraz zwrotami, które świadczyły, że tłumaczono je naprędce z języka krajowego. Kim przyglądał się, przysłuchiwał i chwalił sobie to wszystko. Nie była to już niedorzeczna i urywkowa pogwarka doboszów. Wszystko w tych opowieściach dotyczyło życia, jakie znał i częściowo rozumiał. Czuł się dobrze w tej atmosferze i rósł w niej nad podziw. Gdy nastała pora skwarniejsza, dano mu biały kostium ćwiczebny i chłopak radował się ze świeżo poznanych wygód fizycznych, podobnie jak radował się z biegłości swego bystrego umysłu, z jaką rozwiązywał wyznaczone mu zadania. Jego pojętność zachwyciłaby pedagoga angielskiego, ale w zakładzie św. Ksawerego wiedziano, jak to w dwudziestym drugim lub trzecim roku życia marnieją umysły rozwijające się zrazu szybko pod wpływem słońca i otoczenia.