Kitabı oku: «Kim», sayfa 8
Rozdział VI
Pamiętam jeszcze moich kamratów,
Na nowych morzach – starych wiarusów,
Jakeśmy kiedyś auripigmentem
Kupczyli pośród dzikusów.
Dziesięć tysięcy mil na południe,
Trzydzieści lat żyję w dali —
Oni nie cnego Valdeza Diego,
Tylko mnie znali, kochali…
Pieśń o Diegu Valdezie
Bardzo wczesnym rankiem białe namioty runęły i znikły, a Maverickowie pomaszerowali boczną drogą w stronę Umballi. Droga ta nie przechodziła koło miejsca postoju na trakcie, toteż Kim, wlokąc się koło wozu taborowego i wystawiony na krzyżowy ogień docinków ze strony żon żołnierskich, nie był już tak pewny siebie, jak zeszłego wieczora. Zauważył, że był pilnie strzeżony przez ojca Wiktora z jednej strony a przez pastora Bennetta z drugiej.
Przed południem kolumna wojska zatrzymała się. Ordynans, który przygonił na wielbłądzie, wręczył pułkownikowi jakiś list. Ten przeczytał pismo i coś powiedział jednemu z majorów. Kim, znajdujący się w tylnej straży o jakie pół mili od nich, posłyszał chrapliwy i radosny zgiełk, posuwający się ku niemu skroś gęstej kurzawy. Potem ktoś trzepnął go w kark, krzycząc:
– Powiedz nam, skąd to wiedziałeś, mały diabliku? Ojcze drogi, spróbuj, czy ci się nie uda wydobyć z niego prawdy!
Kucyk kapelana zrównał się z nimi i Kima przytroczono do łęku siodła.
– No, mój synu, twoje proroctwo wczorajsze się sprawdziło. Otrzymaliśmy rozkaz, by jutro zawagonować się w Umballi i ruszyć na front.
– Co to znaczy? – zapytał Kim, bo „zawagonować” i „front” były to słowa obce dla niego.
– My idziemy na wojnę, jakeś powiedział.
– Istotnie idziemy na wojnę. Powiedziałem to wczoraj wieczorem.
– Tak, powiedziałeś; ale, na moce ciemności, skądeś to wiedział?
Kimowi zaiskrzyły się oczy. Zaciął wargi, pokiwał głową i tak wyglądał, jak gdyby krył tajemnicę. Kapelan posuwał się naprzód w tumanach kurzu, a szeregowcy, sierżanci i oficerowie niższego stopnia zwracali jeden drugiemu uwagę na chłopca. Pułkownik, stojący na czele kolumny, wpatrzył się weń z ciekawością.
– Widocznie plotkowano już o tym coś niecoś po mieście – ozwał się – ale nawet i wtedy… – (Tu przyjrzał się listowi, który miał w ręce). – Pal go diabli! Wszak zaledwie upływa dwadzieścia cztery godziny, jak rzecz tę zadecydowano.
– Czy w Indiach jest wielu takich jak ty? – rzekł ojciec Wiktor – czy też ty masz stać się lusus naturae91?
– A skorom ci to opowiedział – ozwał się chłopak – czy pozwolisz mi wrócić do mego staruszka? Jeżeli on nie przyłączył się do tej baby z Kulu, boję się, że zginie.
– Z tego, com widział, wnoszę, że on umie dbać o siebie tak samo, jak i ty. Nie. Przyniosłeś nam szczęście i my chcemy wykierować cię na człowieka. Odprowadzę cię z powrotem do twego furgonu, a dzisiaj wieczorem przyjdziesz do mnie.
Przez resztę dnia osoba Kima stała się przedmiotem różnych roztrząsań ze strony kilkuset białych ludzi. W opowiadaniach nie pomijano ani jednego szczegółu z dziejów jego pojawienia się w obozie, rozpoznania jego rodowodu, jako też jego przepowiedni. Sążnista, niezgrabna baba białej rasy, siedząca na stosie piernatów, zapytała go tajemniczo, czy sądzi, że mąż jej wróci z wojny. Kim zamyślił się poważnie i odrzekł, że powróci, za co kobieta poczęstowała go jadłem. Ten ogromny korowód, któremu od czasu do czasu przygrywała muzyka – ten tłum, co gwarzył i śmiał się wesoło – z wielu względów przypominał uroczyste obchody w śródmieściu Lahory. Na razie nie zapowiadało się, by Kima miała tu czekać jakaś ciężka praca, więc postanowił darzyć swymi względami to widowisko. Pod wieczór na ich spotkanie wyszły orkiestry wojskowe i odprowadzały Mavericków muzyką aż do obozu w pobliżu umbalskiego dworca kolejowego. Noc przechodziła bardzo interesująco. Żołnierze z innych pułków przychodzili odwiedzić Mavericków, a i Maverickowie ze swej strony też wybierali się w odwiedziny. Wypadały i patrole, by ściągnąć ich z powrotem, a spotykały się z patrolami innych pułków, wyprawiającymi się w tymże celu; I potem, w czas jakiś, trąby zaczęły ożywać się z wściekłością, wzywając większą ilość patroli z oficerami na czele, celem uśmierzenia zamętu. Maverickowie mieli opinię hulaków i haraburdów.
Lecz nazajutrz w doskonałej karności i porządku stawili się na dworcu, a Kim, pozostawiony wraz z chorymi, z kobietami i dziećmi, z uniesieniem wykrzykiwał słowa pożegnania mijającym go pociągom. Jak dotąd, życie jego jako sahiba było zajmujące, jednakowoż przyjmował je z wielką ostrożnością.
Następnie odesłano go, jako dobosza, do pustych, wybielonych koszar, gdzie podłogi były zasypane rumowiskiem, sznurkami i papierami, a powały dudniły odgłosem jego samotnych kroków. Zwyczajem krajowców zwinął się w kłębek na łóżku bez pościeli i zamierzał się zdrzemnąć; z werandy wytarabanił się jakiś człek nadąsany, zbudził go i oznajmił, że jest nauczycielem. Kim wiedział, czym to pachnie, więc zwinął się jak ślimak. Umiał odgadywać różne obwieszczenia policji angielskiej, ponieważ chodziło w nich często i o jego skórę, a pośród wielu gości, którzy odwiedzali jego opiekunkę, był swego czasu pewien dziwak, Niemiec, który malował dekoracje dla wędrownego teatru parsyjskiego92; ten opowiadał Kimowi, że „w roku czterdziestym ósmym był na barykadach” i dlatego – przynajmniej tak Kim sobie wyrozumował – chciał nauczyć go pisania w zamian za jadło. Kim dobił się ostatecznie znajomości poszczególnych liter, ale nie uważał ich za rzecz wielce potrzebną.
– Ja nic nie wiem! Odwal pan ode mnie! – żachnął się przeto, węsząc coś niedobrego. Na to ów człowiek schwycił go za ucho, zaciągnął do izby w oddalonym skrzydle budynku, gdzie siedziało kilkunastu doboszyków podzielonych na klasy, i zapowiedział mu, że jeżeli nic nie umie, tedy przynajmniej powinien cicho się zachowywać. To udało mu się znakomicie. Belfer przez pół godziny coś tam objaśniał za pomocą białych kresek na czarnej tablicy, a Kim dalej ciągnął przerwaną drzemkę. Obecny stan rzeczy nie podobał mu się wcale, gdyż była to właśnie taka szkoła i taka karność, od jakiej dotychczas pilnie się wymigiwał przez dwie trzecie swego młodocianego żywota. Naraz strzelił mu do głowy pyszny pomysł, aż sam się zadziwił, że przedtem nigdy nie myślał o czymś podobnym.
Belfer wypuścił uczniów na pauzę, a pierwszym, który hulnął przez werandę na świeże powietrze, był Kim.
– Hej, ty! Zatrzymaj się! Stój! – zabrzmiał cienki głosik tuż za nim. – Dostałem cię pod swą opiekę. Dano mi rozkaz, bym nie spuszczał cię z oka. Gdzie się trajdasz?
Był do doboszyk, który kręcił się dokoła niego przez całe przedpołudnie – pucata i piegowata pokraka, lat może czternastu; Kim obmierził go sobie od podeszew jego butów aż po naszywki na czapce.
– Na targ… by kupić słodyczy… dla ciebie – odrzekł Kim po namyśle.
– No, targ jest poza rejonem koszarowym. Jeżeli tam pójdziemy, dostaniemy wcieranie. Wracaj no!
– Jak blisko możemy zajść? – Kim nie rozumiał, co znaczy „rejon”, ale pragnął być (na razie) uprzejmy.
– Jak blisko? Jak daleko, chciałeś powiedzieć? Możemy dojść aż do tego drzewa wedle drogi.
– Więc ja tam pójdę.
– I owszem. Ja nie pójdę. Za gorąco dzisiaj. Mogę cię stąd pilnować. Nie wyjdzie ci to na dobre, jeślibyś chciał uciekać. Jeżeli drapniesz, wytropią cię… poznają po odzieży! Nosisz na sobie mundur pułku. Pierwszy lepszy patrol w Umballi odprowadziłby cię z powrotem prędzej, niżbyś stąd wyruszył.
Ostatnie słowa nie wywarły na Kimie takiego wrażenia, jak świadomość, że ubranie zdradzi go w razie usiłowania ucieczki. Przylgnął do drzewa, stojącego na zakręcie szarej drogi wiodącej w stronę targowicy93, i przyglądał się przechodzącym krajowcom. Byli to przeważnie posługacze koszarowi najniższej kasty. Kim zawołał na jednego z zamiataczy, który bez namysłu obrzucił go w odpowiedzi stekiem zgoła niewłaściwych złorzeczeń, przypuszczając, rzecz prosta, że mały Europejczyk nie zdoła mu się odwzajemnić. Grubiańska, prędka odpowiedź wywiodła go z błędu. Kim włożył w nią całą spętaną duszę, dziękując zrządzeniom losu, które na koniec pozwoliły mu zwymyślać kogoś tą mową, jaką znał najlepiej.
– A teraz idź do najbliższego skrybenta94 na rynku i każ mu tu przyjść. Chciałbym napisać list.
– Ale… ale jaki z ciebie biały człowiek, że potrzeba ci skrybenta ulicznego? Czyż w koszarach nie ma nauczyciela?
– Tak, a w piekle jest też pełno tego nasienia! Wykonaj mój rozkaz, ty… ty ciemięgo! Twoja matka brała ślub w kojcu! Sługo Lal Bega – (Kim znał boga zamiataczy) – wykonaj w te pędy moje zlecenie albo porozmawiamy znów z sobą.
Zamiatacz poleciał co sił.
– Tam koło koszar pod drzewem czeka jakiś biały chłopak, który nie jest białym chłopcem… – wyjąkał do pierwszego skrybenta, na jakiego się natknął. – On ciebie potrzebuje.
– Czy zapłaci? – ozwał się wymuskany pisarz, składając z wielką starannością pulpit, pióro i wosk do pieczętowania.
– Nie wiem. On nie jest podobny do innych chłopców. Idź i zobacz. Opłaci się.
Kim skakał z niecierpliwości, gdy ukazał się jego oczom młody, smukły Kayeth. Gdy już ów był od niego na odległość, gdzie mógł dojść głos, chłopak jął kląć nań zawzięcie.
– Najpierw odbiorę zapłatę – ozwał się przepisywacz. – Obelgi zmusiły mnie do podwyższenia ceny. Ale kimże ty jesteś, że ubierasz się jedną modą, a wyrażasz zgoła inną?
– Oho! O tym właśnie będzie w liście, który masz napisać. To niebywała historia. Ale mnie się wcale nie śpieszy; może mi usłużyć i inny grypsak! W Umballi jest ich pełno, tak jak i w Lahorze.
– Cztery anny – ozwał się pisarz, siadając i rozwijając swój tobół w cieniu opustoszałego skrzydła koszar.
Kim odruchowo przykucnął koło niego – tak jak to umieją kucać tylko krajowcy – pomimo że przeszkadzały mu ohydne, obcisłe spodnie.
Pisarz przyjrzał mu się z boku.
– Takiej ceny można żądać od sahibów – ozwał się Kim – teraz powiedz mi prawdziwą.
– Półtorej anny. Skąd mogę wiedzieć, że po napisaniu tego listu nie dasz drapaka?
– Nie wolno mi wychodzić poza to drzewo, a zresztą trzeba również pomyśleć o znaczku pocztowym.
– Nie robię interesu na cenie znaczka. Ale pytam cię jeszcze raz, jakiż to z ciebie biały człowiek?
– O tym będzie mowa w liście do Mahbuba Alego, handlarza koni w Seraju Kaszmirskim, w Lahorze. Jest to mój przyjaciel.
– Dziw za dziwem! – mruczał przepisywacz, zanurzając pióro trzcinowe w kałamarzu. – Czy pisać po hindusku?
– A ino! Więc do Mahbuba Ali. Zaczynaj! Aż do Umballi jechałem ze starym koleją. W Umballi zaniosłem wiadomość o rodowodzie gniadej kobyły.
Po tym, co widział w ogrodzie, nie miał zamiaru pisać o białych ogierach.
– Trochę wolniej… Co ta gniada klacz ma wspólnego… Zatem to Mahbub Ali, ów wielki handlarz?
– Któż, jak nie on? Byłem u niego w służbie. Nabierz więcej atramentu. Dalej. Zrobiłem tak, jak nakazano. Potem pieszo ruszyliśmy w stronę Benares, ale na trzeci dzień spotkaliśmy pewien pułk. Czy już napisane?
– Tak, pulton – mruknął pisarz, cały zamieniony w słuch.
– Wszedłem do ich obozu i złapano mnie, a dzięki czarom, które, jak wiesz, noszę na szyi, stwierdzono, że jestem synem jakiegoś człowieka z tego pułku, zgodnie z przepowiednią o Czerwonym Byku, która, jak ci wiadomo, była przedmiotem częstych plotek na naszym placu targowym.
Kim zaczekał przez chwilę, by ten pocisk mógł się pogrążyć w sercu przepisywacza, po czym odchrząknął i znów podjął:
– Pewien kapłan przebrał mnie i dał mi nowe imię. Jeden kapłan natomiast był bardzo głupi. Ubranie jest bardzo ciężkie, lecz jestem sahibem, a w sercu mi też ciężko… Wysyłają mnie do szkoły i biją mnie. Nie podoba mi się tutejsze powietrze i woda. Przybądź więc, Mahbubie Ali, i pomóż mi albo przyślij mi trochę grosza, bo nie stać mnie na to, by zapłacić skrybentowi, który to pisze.
– „Który to pisze”. Moja to wina, żem się dał wziąć na kawał. Jesteś chytry jak Husain Bux, który podrabiał bilety Izby Skarbowej w Nucklao. Ale cóż to za opowieść! Czy aby tylko jest prawdziwa?
– Na nic się nie zda okłamywać Mahbuba Alego. Lepiej pomóc jego przyjaciołom, pożyczając im znaczek. Gdy pieniądze nadejdą, to ci zapłacę.
Przepisywacz chrząknął z niedowierzaniem, ale wyjął znaczek z pulpitu, zapieczętował list, wręczył go Kimowi i oddalił się. Nazwisko Mahbuba Alego znaczyło niemało w Umballi.
– Oto sposób zdobycia sobie zasługi u bogów – krzyknął Kim za nim.
– Zapłać mi w dwójnasób, skoro przyjdą pieniądze! – odkrzyknął pisarz poza siebie.
– Coście wy sobie tam przyświadczali z tym… Murzynem? – ozwał się dobosz, gdy Kim wrócił na werandę. – Przyglądałem się wam.
– Tak sobie z nim tylko rozmawiałem.
– Czy umiesz mówić po murzyńsku?
– Nie-e! Nie-e! Tylko trochę gadam. Co będziemy teraz robić?
– Za pół minuty zatrąbią na obiad. Mój Bo-o-że! Wolałbym pójść na front z pułkiem. To okropna nuda nic nie robić, tylko wciąż chodzić do budy. Czy i tobie to nie obrzydło?
– O, i jak jeszcze!
– Uciekłbym na cztery wiatry, gdybym wiedział, dokąd się udać, ale jak to ludzie pedają95, w tych przeklętych Indiach wszędy jesteś ino więźniem. Nie możesz drapnąć, żeby cię nie capnęli i nie odstawili z powrotem.
– Czy byłeś w Be… w Anglii?
– Juści! Dopiero w czasie ostatniego werbunku wyjechałem stamtąd z matką! Ma się rozumieć, że byłem w Anglii. Jaki z ciebie głupi łapserdak! Czyś się wychował w zlewie? Co?
– O, tak. Opowiedz mi coś o Anglii. Stamtąd pochodził mój ojciec!
Prawdę mówiąc, Kim (choć tego nie wyjawiał) nie wierzył ani słowu z tego, co doboszyk opowiadał o przedmieściach Liverpoolu, które były mu całą Anglią. Na tej rozmowie upłynęło sporo uciążliwego czasu aż do obiadu, a raczej wielce obrzydliwego jadła, które podano chłopcom i kilku inwalidom w rogu jednej z izb koszarowych. Gdyby nie napisanie listu do Mahbuba Ali, Kim czułby się niemal zgnębiony. Był przyzwyczajony do obojętności ze strony krajowców, ale to zupełne osamotnienie pośród białych było dlań udręką, Ucieszył się więc, gdy po południu jakiś sążnisty żołnierz zaprowadził go do ojca Wiktora, który mieszkał w innym gmachu za drugim dziedzińcem koszarowym pełnym kurzu. Ksiądz zajęty był odczytywaniem listu napisanego po angielsku szkarłatnym atramentem. Na wchodzącego Kima spojrzał z jeszcze większym zaciekawieniem niż kiedykolwiek.
– Jakże ci się tu podoba dotychczas, mój synu? Nie nadzwyczajnie, hę? Musi to być trudno… trudno takiemu dzikiemu rumakowi. No, a teraz słuchaj. Otrzymałem przedziwny list od twego przyjaciela.
– Gdzież on jest? Czy dobrze mu się powodzi? Jeżeli on wie, jak pisać do mnie listy, to wszystko w porządku.
– Więc ty go lubisz?
– A pewnie, że go lubię! On mnie lubi.
– Wygląda na to, przynajmniej, jeśli sądzić z pozorów. Czy on umie pisać po angielsku? Hę?
– O, nie! Nic o tym nie wiem… ale chyba on znalazł pisarza, który umie dobrze pisać po angielsku, i tak napisał. Myślę, żeście mnie zrozumieli?
– Wszystko za tym przemawia. Czy wiesz cokolwiek o jego sprawach pieniężnych?
Twarz Kima wskazywała, że nie wiedział.
– Skądże by znowu?
– O to się właśnie pytam. A teraz posłuchaj, czy zdołasz tu powiązać całość. Wstęp opuścimy… List ten pisany z gościńca Jagadhir… W głębokiej zadumie siedzę przy drodze, ufając, że wasza wielebność zaszczyci swym uznaniem obecne postanowienie, które w imię Boga Wszechmogącego polecam waszej wielebności wypełnić. Wykształcenie jest tym większym błogosławieństwem, im jest lepsze. Inaczej na nic się nie zda na ziemi. Doprawdy, staruszek tym razem ugodził w sedno rzeczy! Jeżeli wasza wielebność raczy dać memu chłopcu najlepsze wykształcenie Ksawerego (przypuszczam, że miało być: u św. Ksawerego in partibus), stosownie do warunków naszej rozmowy w waszym namiocie dnia 15 bm. (tu zupełnie jakby styl urzędowy!), tedy niech Bóg Wszechmogący błogosławi poczynaniom waszej wielebności aż do trzeciego i czwartego pokolenia i (posłuchaj no teraz!) proszę zaufać pokornemu słudze waszej wielebności, że będzie rok rocznie wysyłał per hoondie96 trzysta rupii jako opłatę wystarczającą na kosztowne kształcenie u św. Ksawerego w Lucknow i proszę dać trochę czasu na wyprawienie tego per hoondie w każdą okolicę Indii, jaką wskaże adres waszej wielebności. Ten sługa waszej wielebności obecnie nie ma miejsca, gdzie by mógł skłonić swą głowę, ale odjeżdża pociągiem do Benares z powodu prześladowania ze strony starej niewiasty, co tyle gada, nie chcąc przebywać w Saharunpore i być używanym do żadnych spraw domowych. Cóż u licha wszystko to znaczy?
– Ja sądzę, że ona od niego żądała, ażeby być puro, jej kapłanem, w Saharunpore. On nie chciał tego uczynić ze względu na swą rzekę. Ona umiała mleć gębą!
– Więc dla ciebie to jasne, hę? Dla mnie to rzecz zgoła niezwykła. Przeto udaje się do Benares, gdzie znajdzie adres i wyśle rupie dla chłopca, który jest mu oczkiem w głowie; na miłość Boga Wszechmogącego proszę dopełnić tego wykształcenia, a zanoszący prośbę niniejszą będzie zawsze modlił się za was pokornie, jak nakazuje obowiązek wdzięczności. Co powyższe, napisał Sobrao Satai, niedoszły student uniwersytetu Allahabad, imieniem97 czcigodnego lamy Teshoo, kapłana z Such-zen i poszukiwacza pewnej rzeki; adresować: Benares, zwierzchność świątyni Tirthankerów, p. g. Dnia… po południu. Proszę zapamiętać, że chłopak jest oczkiem w głowie, a rupie będą wysyłane per hoondie po trzysta na rok. Na miłość Boga Wszechmogącego. A teraz niech no mi kto powie, czy to majaczenia obłąkanego, czy też propozycja kupiecka? Pytam się ciebie, bo mnie tu już zabrakło konceptu.
– Jeżeli mówi, że będzie mi dawał trzysta rupii rocznie, to będzie je dawał.
– Ach! Więc tak się na to zapatrujesz?
– Naturalnie! Jeżeli on tak mówi!…
Ksiądz zaczął pogwizdywać, a potem zwrócił się do Kima, jak do równego sobie:
– Ja temu nie wierzę… ale zobaczymy. Dzisiaj masz odjechać do sierocińca wojskowego w Sanawar, gdzie pułk będzie cię utrzymywał, póki nie dorośniesz, byś mógł zaciągnąć się do pułku. Będą cię tam wychowywali w duchu kościoła anglikańskiego, to sprawka Bennetta. Z drugiej strony, jeślibyś poszedł do zakładu pod wezwaniem św. Ksawerego, otrzymałbyś lepsze wykształcenie i… i mógłbyś być człowiekiem religijnym. Czy widzisz moje trudne położenie?
Kim nic nie widział, prócz obrazu lamy jadącego na południe i niemającego nikogo, kto by dlań zbierał jałmużnę.
– Tak, jakby to niemal każdy uczynił na moim miejscu, mam zamiar nieco zaczekać. Jeżeli twój przyjaciel przyśle ci pieniądze z Benares… precz, moce ciemności! Skąd taki dziad wytrzaśnie trzysta rupii?… Pojedziemy do Lucknow i zapłacę za twoje utrzymanie, boć nie mogę tknąć pieniędzy składkowych, skoro zamierzam zrobić z ciebie katolika. Jeżeli nie przyśle, to pójdziesz do sierocińca wojskowego na koszt pułku. Dam mu trzy dni czasu, choć wcale w to nie wierzę… Nawet później, gdyby zalegał z opłatą… ale to już nie do mnie należy. Możemy, dzięki Bogu, tylko jeden krok stawiać naraz. A tu oni wysłali Bennetta na front, a mnie zostawili na tyłach. Niech się wiele nie spodziewa!
– O, tak! – rzekł Kim w roztargnieniu. Ksiądz pochylił się.
– Oddałbym miesięczną gażę, byle zbadać, co się tam dzieje w twojej okrągłej łepetynce.
– Nic tam nie ma! – odparł Kim i poskrobał się w nią. Głowił się nad tym, czy Mahbub Ali przyśle mu choćby całą rupię. Wtedy mógłby zapłacić przepisywaczowi i kropnąć listy do lamy w Benares. Może Mahbub Ali odwiedzi go za najbliższą bytnością, w przejeździe z końmi na południe. Musiał on wiedzieć niechybnie, że list, doręczony przez Kima oficerowi w Umballi, wywołał wielką wojnę, o której tak głośno rozprawiali ludzie dorośli i chłopcy za stołem w koszarach. Lecz jeżeli Mahbub Ali nic nie wiedział, byłoby bardzo niebezpiecznie mówić mu o tym. Mahbub Ali był srogi dla chłopców, którzy wiedzieli za wiele lub mniemali, że wiele wiedzą.
– No dobrze, zanim otrzymam dalsze nowiny – wyrwał go z marzeń głos ojca Wiktora – możesz sobie biegać i bawić się z innymi chłopcami. Coś niecoś tu cię nauczą… ale zdaje mi się, że ci się to nie będzie podobało.
Dzień dowlókł się z wolna do końca. Gdy Kim zabierał się do spania, dawano mu wskazówki, jak ma składać ubranie i ustawiać buty; inni chłopcy natrząsali się z niego. O świcie obudziły go sygnały trąb; po śniadaniu złapał go nauczyciel, wetknął mu pod nos stronicę z bezsensownymi gryzmołami, nadawał im zgoła niedorzeczne nazwy i tłukł go bez powodu. Kim myślał zatruć go za pomocą opium pożyczonego od zamiatacza koszarowego, ale przyszło mu na myśl, że ponieważ wszyscy jadali przy jednym stole na widoku publicznym (to szczególnie oburzało Kima, który wolał podczas jedzenia odwracać się do całego świata plecami), więc przedsięwzięcie było niebezpieczne. Potem czynił zabiegi, by uciec do wsi, gdzie kapłan usiłował uśpić lamę, wsi, gdzie żył stary wojak. Lecz dalekowidzące straże za każdym wyjściem zawracały z drogi małą szkarłatną figurkę. Spodnie i kurtka krępowały mu zarówno ciało, jak duszę, więc porzucił ten projekt i wschodnim obyczajem jął oczekiwać czasu i sposobności. Trzy dni katuszy zbiegły mu w rozległych, pustych izbach, odbrzmiewających pogłosem. Po południu przechadzał się pod nadzorem doboszyka, a z ust swego towarzysza słyszał zawsze tylko parę błahych słów, które, zdaje się, stanowiły dwie trzecie przekleństw białego człowieka. Kim znał je wszystkie i dawno miał je w pogardzie. Ów chłopak (rzecz całkiem zrozumiała) odwzajemniał się biciem za to milczenie i brak zainteresowania; nie interesował się żadnym ze sklepów w rejonie, a wszystkich krajowców nazywał „Murzynami”. Za to służący i zamiatacze rzucali mu w oczy ohydne przezwiska, a on, zmylony ich pełną szacunku postawą, nie domyślał się niczego; to przynajmniej nieco wynagradzało Kimowi otrzymane razy.
Na czwarty dzień rano owego dobosza dosięgła kara. Poszli razem w stronę umbalskiego toru wyścigowego. Dobosz wrócił sam, zapłakany, przynosząc wieść, że młody O'Hara, któremu on nie wyrządził nigdy nic złego, przywołał jakiegoś czerwonobrodego „Murzyna” jadącego wierzchem; ów Murzyn wrzepił mu kilka wnyków jakimś dziwnie lgnącym do ciała harapem, porwał młodego O'Harę i uniósł go w pełnym galopie. Wieści te doszły wnet do ojca Wiktora, któremu jeszcze bardziej się wyciągnęła i tak już długa warga dolna. Był i bez tego dostatecznie zaskoczony listem ze świątyni Tirthankerów w Benares, zawierającym własnoręczny czek bankiera-krajowca na 300 rupii z przedziwną modlitwą do „Boga Wszechmogącego”. Lama byłby jeszcze bardziej zafrasowany niż ksiądz, gdyby wiedział, jak pismak uliczny przetłumaczył jego zwrot: „zdobywanie zasług”.
– Precz, moce ciemności! – burknął ojciec Wiktor mnąc kwit. – A on w sam raz czmychnął z jednym z dawnych swych przyjaciół! Nie wiem, czy większą będzie mi ulgą, gdy go odzyskam, czy też, gdy go utracę. Nie mogę go zrozumieć. Czart nadał… tak, to jego mam na myśli… skądże żebrak uliczny mógł wytrzasnąć pieniądze na kształcenie białych chłopców?…
O trzy mile stąd, na umbalskim torze wyścigowym, Mahbub Ali, trzymając za wodze szpaka-ogiera kabulskicgo, a Kima mając przed sobą, przemawiał:
– Ale, mały Przyjacielu całego świata, trzeba mieć na uwadze mój honor i dobrą opinię. Wszyscy sahibowie oficerowie we wszystkich pułkach, także i cała Umballa, znają Mahbuba Alego. Widziano, żem cię porwał i złoił skórę temu chłopakowi. A teraz widać nas z daleka na tej równinie. Jakże mogę cię zabrać hen z sobą lub usprawiedliwić się z twego zniknięcia, jeżeli puszczę cię na ziemię i pozwolę ci uciec kędyś w pole? Wtrącono by mnie do więzienia. Bądź cierpliwy! Zawsze, co sahib, to sahib. Jak dorośniesz… kto wie… może będziesz wdzięczny Mahbubowi Ali.
– Umieść mnie poza ich strażami, gdzie mógłbym zrzucić z siebie te czerwone chadry. Daj mi pieniędzy, a pójdę do Benares i będę znów chodził z lamą. Nie chcę być sahibem, a pamiętaj, że wykonałem owo polecenie.
Ogier rzucił się dzikim skokiem. Mahbub Ali przez nieostrożność drasnął go do żywego ostrokańciastym strzemieniem. (Nie był on z tych nowomodnych i grackich koniarzy, co to noszą angielskie buty i ostrogi). Z tej nieostrożności Kim wysnuł odpowiednie wnioski.
– O, to była drobnostka! Przecież było ci to po drodze do Benares. I ja, i sahib mieliśmy już czas o tym zapomnieć. Posyłam tyle listów i zleceń do ludzi, którzy dopytują się o konie, że nie mogę dobrze spamiętać, co było pomiędzy jednym a drugim. Czy chodziło tu o gniadą klacz, której rodowodu życzył sobie sahib Peters?
Kim od razu poznał zastawioną na siebie pułapkę. Gdyby powiedział „gniada klacz”, Mahbub z samej jego skwapliwości w powtórzeniu tego uzupełnienia domyśliłby się, że chłopak coś podejrzewa. Odpowiedział więc:
– Gniada klacz? Nie! Ja nie zapominam tak łatwo danych mi zleceń. Chodziło o białego ogiera.
– Tak, tak! Biały ogier arabski. Ale ty pisałeś do mnie o gniadej kobyle.
– Komuż na tym zależy, by wyznawać prawdę przepisywaczowi? – odrzekł Kim, czując na sercu dłoń Mahbuba.
– Hej Mahbubie, stary draniu! Zatrzymaj się! – ozwał się głos donośny i z boku przycwałował jakiś Anglik na małym kucyku, jakich używają do gry w polo.
– Pędzę za tobą przez połowę równiny. Ten kabulczyk ma dobry chód. Na sprzedaż, jak sądzę?
– Wpadł mi w rękę młody przychówek, jakby stworzony do delikatnej i trudnej gry w polo. Nie ma sobie równego… On…
– Gra w polo i usługuje do stołu. Tak. Znamy się na tym. Cóżeś to za diaska wytrzasnął?
– Chłopca – rzekł Mahbub z powagą. – Bił go drugi chłopiec. Ojciec jego był niegdyś białym żołnierzem w czasie wielkiej wojny. Chłopiec spędził dzieciństwo w mieście Lahorze. Gdy jeszcze był pędrakiem, bawił się z moimi końmi. Teraz, zdaje mi się, chcą z niego zrobić żołnierza. Niedawno został schwytany przez pułk swego ojca… ten pułk, co to w zeszłym tygodniu poszedł na wojnę. Lecz tak mi się widzi, że on nie chce być żołnierzem. Wziąłem go na przejażdżkę. Powiedz mi, gdzie są twoje koszary, a ja cię tam odwiozę.
– Puść mnie. Sam trafię do koszar.
– A jeżeli wyrwiesz, któż powie, że to nie z mojej winy?
– On wyrwie tam, gdzie mu dają obiad. Dokądże miałby uciekać? – zapytał Anglik.
– On się urodził w tym kraju. Ma przyjaciół. Pójdzie, gdzie mu się spodoba. To chabuk sawai (chłopak rozgarnięty). Wystarczy mu tylko zmienić odzież, a w mig przeobrazi się w chłopaka-Hindusa z niskiej kasty.
– Diabłać on tam potrafi! – Anglik przyjrzał się chłopcu wzrokiem krytycznym, Mahbub zaś skierował się w stronę koszar. Kim zacisnął zęby, a Mahbub urągał mu, jak to umieją niewierni Afgańczycy:
– Poślą go do szkoły, dadzą ciężkie buty i obleką go w mundur. Wtedy zapomni wszystkiego, co umie. No, a teraz powiedz, który z baraków jest twój?
Kim, nie mogąc już głosu wydobyć, wskazał ręką na pobliski pawilon ojca Wiktora, aż rażący oczy blaskiem swej białości.
– Może on wyjdzie na dobrego żołnierza – rzekł Mahbub po namyśle – a przynajmniej będzie z niego dobry ordynans. Posłałem go kiedyś z Lahory z pewnym zleceniem. Zlecenie dotyczyło rodowodu białego ogiera.
Było to ciężkie urągowisko obok jeszcze cięższej krzywdy… A sahib, któremu chłopak kiedyś tak przemyślnie doręczył ów list, będący hasłem do wojny, słyszał to wszystko!… Kim już w duchu oglądał Mahbuba Alego smażącego się w ogniu piekielnym za zdradę, ale dla siebie widział tylko jeden długi sznur szarych koszar, szkół i znów koszar. Wpatrywał się błagalnie w starannie wygoloną twarz Anglika, w której ani błysk nie zdradzał, że ów go poznaje; atoli nawet w tej ostateczności nie przyszło mu ani raz przez głowę, by odwołać się do łaskawości białego człowieka lub wydać Afgańczyka. Mahbub z całą rozwagą wlepiał oczy w Anglika, ten zaś równie rozważnie przyglądał się drżącemu Kimowi, któremu język zamarł z trwogi.
– Mój koń jest dobrze ujeżdżony – ozwał się koniarz. – Inny na pewno by wierzgał.
– Aha! – rzekł wreszcie Anglik, trąc trzonkiem szpicruty wilgotne kłęby swego kucyka. – Kto tego chłopca chce zrobić żołnierzem?
– On mówi, że pułk, który go znalazł, a zwłaszcza padre-sahib (kapelan) tego pułku.
– Oto padre! – wykrztusił Kim, gdy ojciec Wiktor z obnażoną głową spłynął ku nim z werandy.
– Apage, moce ciemności! Toć O'Hara! Iluż to jeszcze najrozmaitszych przyjaciół masz w Azji! – zawołał, gdy Kim zsunął się na ziemię i stanął przed nim bezradny.
– Dzień dobry, ojczulku – ozwał się wesoło pułkownik. – Znam księdza doskonale ze słyszenia. Już przedtem wypadało mi przyjść z wizytą. Jestem Creighton.
– Z Inspektoratu Etnologicznego? – ozwał się ojciec Wiktor, co pułkownik potwierdził skinieniem. – Bardzo więc się cieszę, żem się z panem spotkał; ponadto winienem panu wdzięczność za odprowadzenie chłopca.
– Nie mnie dziękuj, księże. Zresztą chłopiec nie uciekał. Ksiądz nie zna starego Mahbuba Alego – (koniarz siedział na skwarze słonecznym, jakby znieczulony) – ale go ksiądz pozna, skoro pobędzie miesiąc w garnizonie; od niego to kupujemy wszystkie nasze szkapska. Ale ten chłopak jest nie lada osobliwością. Czy mógłby mi ksiądz coś o nim opowiedzieć?
– Czy mógłbym panu opowiedzieć? – obruszył się ojciec Wiktor. – Pan będziesz jedynym człowiekiem, który zdoła rozjaśnić moje wątpliwości. Powiedzieć panu? Moce piekielne, to mnie rozsadza chęć, by opowiedzieć o tym komuś, kto zna krajowców!
Koło węgła przechodził jeden z fornali. Pułkownik Creighton podniósł głos, mówiąc narzeczem Urdu:
– Doskonale, Mahbubie Ali, ale na co mi opowiadasz te koszałki-opałki o kucyku! Dam trzysta pięćdziesiąt rupii… ani paja więcej!
– Sahib jest trochę zgrzany i gniewny po przejażdżce! – odciął się koniarz, zerkając z ukosa jak uprzywilejowany żartowniś. – Ale później przypatrzy się dokładniej zaletom mego konia. Zaczekam, aż pan skończy rozmowę z padre. Zostanę pod tym drzewem.
– A niechże cię!… – zaśmiał się pułkownik. – Oto skutki przyglądania się jednemu z koni Mahbuba. To ci dopiero stara pijawka, księże! Czekaj więc, Mahbubie, jeżeli masz tyle czasu do stracenia. Teraz jestem na twoje usługi, księże. Gdzie ten chłopak? Aha, poszedł łasić się Mahbubowi. Dziwny to chłopak! Czy mogę prosić, by moją klaczkę zaprowadzono pod dach?
Zapadł w krzesło, z którego można było wyraźnie widzieć Kima i Mahbuba Alego, pogwarzających w cieniu drzewa. Ksiądz poszedł do mieszkania po szyruty98.
Creighton słyszał, jak Kim mówił z goryczą:
– Wierz braminowi więcej niż żmii, żmii więcej niż wszetecznicy, a wszetecznicy więcej niż Afgańczykowi, Mahbubowi Alemu!
– Wszystko jedno! – poruszyła się uroczyście czerwona broda. – Dzieci nie powinny przyglądać się kobiercowi na warsztacie tkackim, póki deseń nie stanie się wyraźny. Wierz mi, Przyjacielu całego świata, czynię ci wielką przysługę. Oni nie zrobią z ciebie żołnierza.