Kitabı oku: «Płomienie», sayfa 11
9
Znałem w Petersburgu pewnego staruszka.
Znał on jeszcze mojego ojca za jego młodych czasów. Mieszkał on tu, z emeryturki jakiejś żyjąc i z przepisywania nut.
Byłem u niego wkrótce po przyjeździe. Potem parę razy. Stary był małomówny i w sobie zamknięty. Miało się wrażenie, że mieszka on sam w sobie, doskonale przed światem zaparty322. Pokój jego był nagi jak cela, od celi mniszej różnił się tylko brakiem krzyża.
Postanowiłem teraz pójść do pana Fiediuszki.
Wiedziałem, że wstawał rano i że niedobrze jest mi włóczyć się za dnia po ulicach.
Kiedy zastukałem do drzwi, otworzył mi sam, ubrany już w swoją siwą bekieszę323 i futrzane buty. Był taki sam, jak zawsze, wysoki i poważny, siwizną niby soplami lodu obmarzły.
W jego oczach nie było zdziwienia, gdym wszedł.
– Siadaj – rzekł.
Spostrzegł, że drżę z zimna, i wyjąwszy jakąś butelkę, nalał mi duży kieliszek mocnej, starej wódki. Potem przyniósł kawałek chleba i sól.
Powiedziałem mu, co mnie tu sprowadza.
Twarz jego nie poruszyła się.
Zapytałem się go, czy moja obecność nie jest może mu na rękę, wspomniałem o niebezpieczeństwach.
Wzruszył ramionami.
– Głupiś – rzekł krótko. – Siedź sobie i ostań. Tu cię pewno szukać nie przyjdą. Sebastopolski324 żołnierz jestem – mówił – i brałem pałki. Medale ich dwa czy trzy mam i krzyż zasługi. W lazarecie325 całował mnie brat cesarski w twarz.
– Nie wiedziałem o tym, że służył pan.
– Z kantonistów326 ja – mówił stary – cara Mikołaja. Po trzydziestym pierwszym roku z bratem my wzięci byliśmy dziećmi. Brat zmarzł i rzucono go w śnieg pod Pskowem. Jam przeżył. Pałkami mnie bito – nie byle jak. Życie jakoś pozostało i żyje sobie człowiek, żyje.
Pytałem, czy nie tęskni do Polski.
Wzruszył ramionami.
– Byłem – rzekł – w sześćdziesiątym trzecim roku byłem. W partii327 byłem pod Sierakowskim328, potem sam chodziłem z partią. Potem wróciłem tu; myślałem: zwiedzą się – kulą w łeb, a nie zwiedzą się…
Nic się nie zwiedzieli. Po emeryturę ja przyszedłem, patrzy się piszczyk329 w ślepia i pyta:
„A cóż to pięć miesięcy wcale nie zachodził?”
„Jak to nie zachodził? – mówię. – Zachodziłem i pieniądze brałem”.
I patrzę mu w oczy, i nie mrugnę.
„To kwity się musiały gdzieś zapodziać – powiada – ale kiedy braliście, to i nowe kwity wydać możecie”.
„I nowe kwity wydać mogę” – mówię.
I tak się skończyło. A do Polski to ja już nie wrócę. Bagnet ja w partii pod nogi rzuciłem, kiedy mi chłopa wieszać kazali – w Łomżyńskiem było.
„Szpieg był” – mówią.
Mnie samego dość pałkami bili: pańskość całkiem ze mnie wytłukli.
„Nie powieszę – mówię – i dostępu nie dam”.
„Zdrajca on! – krzykną na mnie. – Ojczyznę, naród zdradza”.
„A jego to ojczyzna i naród ten mało razy zdradzali? Jaka to jemu ojczyzna? Co miał on? Pański kańczug i pańską łaskę, gdy córkę miał ładną. Jemu wy, wasza ojczyzna i car – wszystko jedno. Jak wyście z nim mówili, wam co był on? Wyście jego w d… bili? No, to on teraz i ma was w d…”
Oficer mnie wtedy szablą po głowie ciął, żem na placu bez życia został.
Chłopi później podnieśli mnie i ocucili, tamtego zaś powiesili taki330. I w tejże wsi ja później partię zebrałem. No, i strzelaliśmy Moskali po tych łomżyńskich bagnach a myszynieckich puszczach. Nazywali mnie w partii: Widły. I pod sąd mnie pod tym nazwiskiem rząd narodowy oddał i za zbója uznał.
A taki oto był mój rozbój.
Był tam niedaleko od Myszyńca folwark; i pan tam mieszkał młody. Prawdziwy szlachcic. Partiom on podobno różne oddawał usługi. Tylko raz nocujemy my we wsi, aż tu wali mi się do nóg baba. Córkę, powiada, jej na pokojówkę zgodził. U siebie trzyma. Dziewczyna jak łania piękna, spodobała się panu.
Mówię:
„Jeżeli po dobrej woli ona tam, przeszkadzać nie będę”.
Idziemy my przed folwark.
Pan przyjmuje: stoły zastawia. Nie boi się nic.
„Tak, to tak – mówię – a gdzie jest Zuzia?”
„Nie twoja rzecz” – powiada.
Mówię krótko:
„Paniczku, będzie źle”.
On się śmieje.
„Odkądże to z dziewczyną żartować nie można?”
„Z hrabiankami sobie żartujcie!” – krzyknę. A sam mówię do chłopców: – „Wiązać go, a dom przeszukać”.
A domu przeszukiwać wcale nie było potrzeba.
Wybiegła dziewczyna i w płacz.
„Spoił mnie i wziął, ja jemu do nóg na rano padałam, by mnie puścił, ale zamknął mnie; wieczór nadszedł, znowu się mną cieszył. A na drugi dzień przyjechał przyjaciel jego, ksiądz wikary z Olszanki, to on mnie księdzu… do pokoju niby ze szklanką wody posłał”.
Mówię ja paniczykowi tak:
„Oto będę tobie swat, a to drużbowie, a ślub da choćby sam olszański ksiądz”.
A on mi tylko jedno krótkie słowo powiedział.
Wtedy ja nad nim ustanowił sąd.
Siedli za stołem nasze chłopy. On – nie będę przeczył – odważny był:
„Chamy wy – mówił – od wieków wy jałówki pańskie w posagu bierzecie”.
Tedy my jemu ogłosili wyrok.
Pod stodołą postawili: i pal!
Na próżno się Zuzia czepiała naszych rąk.
„No, a teraz – mówię – chłopcy, do Olszanki”.
Pojechaliśmy pod plebanię. Zuzię wzięliśmy na wóz.
Ksiądz wikary jeszcze spał, organista budzić nie chciał.
„My tu jego przyjechaliśmy na mszę wołać” – i stukamy do okna.
Wyszedł ksiądz.
„Poznajesz tę dziewczynę?” – mówię.
A on w krzyk:
„Precz, chamy, ja ojciec duchowny”.
Z nim my już tam długo nie gadali. Lipa stała przed domem: tak on i został na tej lipie.
Takie to były moje czyny zbójeckie – mówił stary.
– Nie, nie pojadę ja już do Polski. Kościoły tam i księża, panowie i księża. Nic. Siedli chłopu na szyję i krzyczą: ojczyzna.
Gdybym ja młodszy był – mówił – poszedłbym znów może, a nauczył ludzi na sztorc stawiać widły i kosy, a puścić czerwonego kogutka331. A tak – nie.
Zjecie wy tę Polskę jak wszy, jasne pany – rzekł, zwracając się do mnie. – Świętych obrazków wszędzie na wieszali: Matka Boska Częstochowska i Ostrobramska, Królowa Polska. Ona patrzy z góry, jak chłopa biją, a on modli się i z rozkrwawionym pyskiem klęczy, a w piersi się bije. Mnie tam co! Nie doczekam ja już niczego. Tu przynajmniej siedzę sobie jak na pustyni.
A ciebie – zapytał od niechcenia – za co oni dziś, za jaśnie państwo polskie wzięli?
– Nie – odpowiedziałem.
Wysłuchał.
– Te… – zdziwił się.
Po chwili zaś rzekł:
– Słuchaj ty, co ci powiem, albo nie słuchaj. Ty sam sobie w sumienie dobrze patrz i pytaj, czy ty za śmierdzącego chłopa ginąć chcesz, czy za tę, co w częstochowskiej koronie?…
Nie śmiałem mu odpowiedzieć krótkim i jasnym słowem, ale on zrozumiał mnie widać.
– Jakby się oni tej chłopskiej Polski nie bali, jakby oni stanęli sami do roli, jakby im nie hetmaństwa, kasztelaństwa pachniały, to jakem stary, mówię ci, i w nic niewierzący, już by na naszej ziemi nikt nami nie rządził.
Ale gdzie!
U nas chłop rozumu łyknie, już szlachcic, Żyd pejsy obetnie, już zaraz o Panience Przenajświętszej gada.
Napatrzyłem się.
Odwagę widziałem ja i krwi serdecznej oddanie – a myśli ludzkiej nie widziałem. Hej, hej, gdyby Polacy nie byli pany, gdybyście z siebie tę szlachetność zzuli.
A teraz ty co?
– Za granicę – powiedziałem – jadę.
Stary zagwizdał.
– Tęsknić, cierpieć, bólem za ojczyznę się spalać.
– Nie – odpowiedziałem.
– Więc po co?
– Przyjrzę się, co tam jest, jak tam się ludzie z podziemia rwą, i wrócę.
– Wrócisz? – zapytał stary.
Popatrzyłem mu w oczy. Stary pokręcił głową.
– Kto was tam wie, kto was tam wie! Fantazja w was pańska. Ale jeżeli ty o śmierdzącym, czarnym człowieku zapomnisz, o tym, co jak bydlę mrze, to niech ci będzie wstyd, żeś ty mnie starego na próżno ucieszył. Nie wierzyłem ja wam nigdy – polska szlachta. Duszę wyście mi całkiem wyjedli i zżarli. W sześćdziesiątym trzecim właśnie roku.
Ja do nóg padałem różnym panom.
Krzyknąć na całą ziemię: chłopi, imać332 się ziemi, ziemię brać, a potem nie dać sobie wyrwać.
Oni się byliby i Murawjewa nie zlękli.
Stary pobladł. Wzrok jego stał się ostry i kłuł jak widły.
– Mnie sam jenerał wtedy, pan Mierosławski Ludwik, do Rosji posłać chciał:
„Tam – powiada – niech oni noże ostrzą. Niechaj się rząd ze swoimi mużykami333 zatrudni”.
I powiedziałem ja wtedy temu panu prosto w twarz:
„Mnie razem z mużykiem tym kijem bili, my razem z nim głód, nędzę cierpieli. Ja jemu nie zdrajca, lecz brat”.
On szedł do mnie później i rękę chciał ścisnąć:
„Panie Widły” – mówił.
Ale ręki ja jemu nie dałem:
„Panie jenerale – mówię – ja cham, a pańska ręka biała, pan sobie o moją mużycką rękę dłoń zbrudzi…”
Gdybyście nie byli wy pany, gdyby się tam poruszyła masa siermiężna334, to może by i tu chłopi byli ziemi i cepów się jęli335, może by on już w ziemi gnił, oswobodziciel chłopów, car Aleksander.
Patrzył mi w twarz tym kłującym wzrokiem.
– No, i po cóż ty przyszedł tu, jasny pan? Czy także tylko noże ostrzyć, jak pan Mierosławski kazał? Co tobie rosyjski chłop, paniczu? Po co ty tu?
Namyśl się i wróć. Ty teraz myślisz, że ty o ludzki ból i nędzę walczysz, a może to w tobie tylko dusza się ckni, że gdzieś tam gronostaje butwieją, że stare miecze przeżera rdza, że bez użytku leżą martwe buławy i korony?
Milczysz, paniczyku? Samemu na dnie duszy głos mówi, że tak. Wróć się, jasny panie, wróć. Nie mieszaj ty się w chamskie sprawy.
– Zostanę – powiedziałem – nie czekam na nic.
Stary położył mi na ramionach ręce i długo milczał.
– Zawsze żałowałem, że nie mam syna. Pamiętaj, że byłoby ci wstyd.
I tak przemieszkałem u staruszka przeszło tydzień.
Długo myślałem, jak znaleźć drogę, skomunikować się ze światem. Nasza sprawa narobiła rozgłosu.
W dziennikach pojawiły się opisy oporu zbrojnego, stawianego przez Brenneisena, a któregoś dnia przyniósł mi Fiediuszko gazetę policyjną z moim rysopisem. Policja wzywała wszystkich obywateli, aby okazali pomoc przy ściganiu i pojmaniu niebezpiecznego przestępcy.
Balem się pokazywać na mieście.
Fiediuszko nie miał znajomości prawie żadnych.
Trzeba się było na coś zdecydować. Postanowiłem jechać do Moskwy. Tam Bołchowski prędzej być może będzie w stanie coś zaradzić. Fiediuszko jednak nie chciał o tym słyszeć – widział on wszędzie niebezpieczeństwa i zasadzki.
Wreszcie zaczął on gdzieś wieczorami znikać; po kilku dniach powiedział:
– Znalazłem człowieka, który przeprowadzi ciebie przez granicę.
Wydawało mi się to ryzykowniejsze niż jazda do Moskwy, ale Fiediuszko rzekł:
– Starzy kamraci my z nim, starowiercy336 oni, dla nich nie nowina to – oni te sprawy znakomicie umieją. Jak on mi przysiągł i rękę dał, to oni ciebie nie wydadzą, a nieszczęście się zdarzy, spod ziemi wykopią.
Sprowadzono mi ubranie, mieszczański kaftan, kożuch, długie buty. Miałem paszport wewnętrzny na imię Daniłowa. Gdym wyjeżdżał, Fiediuszko wsunął mi do ręki ciężki rulon.
Nie chciałem brać wszystkiego, ale położył palec na ustach.
– Takiemu, jakim jesteś, daję. Ciężej ci się będzie zmienić – uśmiechnął się.
Ja miałem łzy w oczach, kiedym się z nim żegnał. W dwa dni później unosił mnie pruski wagon, a w kilka dni później pisałem już listy do ojca i do Fiediuszki, w których zawiadamiałem ich pod przybranym nazwiskiem Jedlicza o swoim szczęśliwym przybyciu do Zurychu. W odpowiedzi dostałem długi list ojcowski i jedno słowo od Fiediuszki: „Pamiętaj”.
Ojciec pisał mi, dając do poznania, że wie o wszystkim, zaklinał mnie, bym nie wracał, wstąpił za granicą na uniwersytet, dobrze, dobrze się namyślił, co mi sumienie robić każe. Nie chcąc na mnie wywierać presji, odkładał nawet swój przyjazd na czas jakiś, przysyłał mi znaczniejszą sumę pieniędzy i swój uścisk ojcowski.
Odesłałem Fiediuszce wziętą od niego sumę, lecz otrzymałem ją z powrotem z listem zawierającym jedno tylko słowo: „Głupiś”.
Ale w kilka dni przyszedł od niego list, w którym żegnał się ze mną, pisząc, że umiera, i raz jeszcze przypominał, że słowo moje i wiarę bierze z sobą.
Umarł istotnie w kilka dni potem, jak dowiedziałem się następnie.
IV. Testament Brenneisena
1
Zeszyt Brenneisena zginął wtedy w Petersburgu, ale zdołałem przeczytać go przedtem dwa razy, a w tym momencie skupienia i rozbudzenia ducha, jakie wytworzyła we mnie śmierć jego i Warii, zapisywało się to, com czytał, jak w krysztale. Potem przeszły długie, straszne lata, ale dzisiaj wydaje mi się, że pozostała mi w duszy niezmienna treść tego przekazanego testamentu. Był to na wpół pamiętnik, na wpół wyznanie wiary. Oczywiście nie może być nawet mowy o przechowaniu słów. Postaram się spisać jednak to, co wydobywa się dziś spod popiołów pamięci. Piszę więc tak, jakby to mówił sam Brenneisen. Jeżeli rękopis jego zginął, to jedyną formą, w jakiej świadomość jego żyje, jest moja pamięć. Niech więc mówi.
„Ojciec mój pochodził podobno ze starej szlacheckiej rodziny niemieckiej, osiadłej w guberniach nadbałtyckich. Służył w gwardii i przeszedłszy później na służbę cywilną, był gubernatorem w Nowogrodzie, Wiatce i Grodnie. Ożenił się z moją matką, córką bogatego kupca, dla posagu. Matka moja umarła, gdym był dzieckiem. Ojciec mój nigdy mi nie opowiadał o niej, zresztą mało się mną zajmował w ogóle. Był to człowiek surowy, zimny i w sobie zakochany. Mnie i inne dzieci mojego ojca wychowywały różne jego ciotki, stare, nieszczęśliwe i drżące przed nim, gdyż nieustannie przypominał im, iż są u niego na łaskawym chlebie. Utkwił mi w pamięci obraz ciotki Klary, której kanarki ojciec kazał wynieść z domu, gdyż drażniły go swoim świerkaniem, którego nie zachodząc prawie do tej części domu, nie słyszał i nie mógł nigdy słyszeć. Ale był on zdania, że podstawą wszystkiego jest władza, i nie pozwalał zapominać nieszczęsnym starym pannom, że ta władza znajduje się w jego ręku. Nie mniej nieszczęśliwe od ciotek były chyba kochanki mego ojca. Trzymał je on w domu i sadzał razem z rodziną do stołu, ale obchodził się gorzej niż ze sługami. Pamiętam trzy z tych nieszczęśliwych kobiet, szczególniej ostatnią z nich, jakąś francuską guwernantkę, Blanche. Była ona bardzo piękna i jak się zdaje, kochała nawet mego ojca. Cierpiała na jakieś ataki nerwowe i piła eter337. Było to jej surowo zakazane i jak twierdziła służba, ojciec mój bił ją za nieposłuszeństwo. Wyobrażam to sobie z łatwością, gdyż takie traktowanie kobiet, z którymi utrzymywał stosunek miłosny, jak gdyby były one żołnierzami w poprawczym batalionie, leżało całkiem w jego charakterze. Musiał on w gruncie uważać za zbrodnię już to, że kobieta oddawała mu się bez ślubu, i już to samo zasługiwało w jego oczach na ciężką karę.
Ja zawdzięczam surowości mojego ojca znajomość języków i mocne zdrowie, zahartowane w tych ćwiczeniach gimnastycznych, których surowo przestrzegał. Zawdzięczam mu też może wytrwałość i zdolność panowania nad sobą. Nie mogłem się do nikogo przywiązać w domu, tak nieustannie zmieniało się wszystko naokoło mnie i drżało przed moim ojcem. Pierwszym człowiekiem, któregom pokochał, był seminarzysta Zwienigorski; wykładał on mi rosyjską literaturę i historię, matematykę i starożytne języki. Był on śmiertelnie chory, gdy go poznałem, i nieustannie pijany. Powinienem był powiedzieć raczej: nieustannie pił, pijany bowiem nigdy właściwie nie był. Oprócz obowiązkowych przedmiotów wykładał mi on naukę przez mego ojca nieprzewidzianą, naukę niezbłaganego krytycznego myślenia. Od niego nauczyłem się uznawać tylko to, co myśl moja zbada i za rozumne uzna, nauczyłem się nie cenić ani urządzeń, ani zwyczajów, ani przekazanych mniemań: on mi przynosił artykuły Dobrolubowa338 i Czernyszewskiego oraz Wesen des Christenthums339 Feuerbacha. Miałem 15 lat, gdy on umarł, a mojego ojca przenieśli do Grodna; było to przed polskim powstaniem. W ciągu całego roku widziałem więźniów, których prowadzili do kancelarii. Raz przywieziony więzień rzucił mi list, podniosłem go, lecz dostrzegł to ktoś i dał znać ojcu. Zawołano mnie do gabinetu, wziąłem po drodze pistolet.
– Listu nie oddam, a jeżeli będziecie chcieli mi odebrać siłą, zastrzelę się.
Ojciec popatrzył mi w oczy i kazał iść precz. Pilnowano mnie tak, że nie mogłem wykonać polecenia. Ojciec kazał mi odebrać książki. Tak przeszedł rok powstania. W rok później opuściłem dom ojca. W mej obecności podniósł on rękę na Francuzkę Blanche, ja chwyciłem go za ramię i posadziłem siłą na krześle. Ojciec uderzył mnie w twarz. Powiedziałem mu, że nim pogardzam, i od tej chwili nie widzieliśmy się. Ojciec mój umarł w rok później. Ja byłem już w Petersburgu. Postąpiłem niesłusznie, mówiąc wtedy, że nim gardzę. On był taki, jaki być musiał, naprawdę wierzył, że potrzeba bić kobiety i dzieci. Na pogardę zasługuje tylko ten, kto wie lepiej, a robi gorzej. Ja postanowiłem nie robić nic, czego bym nie chciał. Wiedziałem, że w ten sposób trudno będzie żyć długo, ale postanowiłem żyć, aby myśleć i rozumieć, dopóki mi pozwoli sumienie. Wiem, że można by żyć, myśląc i nie mieszając się wcale w bieg zdarzeń. Mógłbym żyć, nie biorąc nic od ludzi prócz tego, co do życia jest konieczne, i dając im tylko to, z czego nie zdołaliby ukuć na nikogo łańcuchów ani narzędzi męki dla samych siebie. Żyłem, nie znając kobiety, i mógłbym nie znać jej… Człowiek nie może się wiązać, bo uczucie minie, ale kobiety nie może uczciwy mężczyzna dziś narażać na to, aby mogła zostać matką, a nie była żoną. Bardzo, bardzo kochałbym miłość, gdyby była ona dla mnie możliwa. Ale i tak nie mógłbym żyć nad ludźmi jak gwiazda, gdyż gwiazda nie wie, a ja wiem, i ból przeszywa mi serce, a w głowie rodzi się gniew. Każdy człowiek, który na dnie ginie, mówi do mnie krwawymi oczyma: dlaczego pozwoliłeś? I ja nie mógłbym odpowiedzieć, że mam ważniejsze sprawy, skoro stałem tu i widziałem. Nie mogę być cichą i świecącą gwiazdą ponad krwawym morzem, więc gdy nadarzy się sposobność, zejdę, będę walczył, póki starczy sił. Nikt nie powinien zostawać niewolnikiem, więc nigdy nie będzie mnie więził car, gdyż nie dam się wziąć żywym i będę się bronił”.
Tu urywała się pierwsza część rękopisu. Pisał ją Brenneisen na lat trzy czy cztery przed naszym poznaniem i wtedy już przewidział z taką jasnością swój los i powziął niezłomne postanowienie.
Dalej szedł fragment, noszący nadpis: „W rok później”.
I zaczynał się, pamiętam, od słów:
„Stało się jednak tak, że miałem żonę…
Ona była dziewczyną uliczną i mieszkała obok mnie.
Spotykałem ją czasem na schodach i kłaniałem się, wtedy ona przechodziła obok mnie pospiesznie i rumieniła się, i dopiero gdy byłem już za jej plecami, mówiła jakby do siebie:
– Dzień dobry.
Wiedziałem, że się nazywa Anna, bo tak ją nazywała stróżka.
Po pewnym czasie napisała do mnie list, że jest chora i że pewno umrze.
Poszedłem do niej.
Choroba jej nie była niebezpieczna, lecz umierała ona z głodu. Pieniądze, jakie miała, wyczerpały się prędko. Leżała w gorączce bez lekarstw i bez opieki. Zająłem się nią i stało się to, co się było stać nie powinno. Została moją żoną. Nie powinno się było to stać, bo łączyła mnie z nią raczej litość. Co czuła ona, trudno mi określić. Myślę, że byłaby nieszczęśliwa, gdybym nią pogardził. Piszę tak, bo ona byłaby to tak zrozumiała. Ona była zanadto nieszczęśliwa i upokorzona. Ludzie nie powinni spotykać się tak, by tylko litowali się wzajemnie nad sobą. Miłość jest dumna i bez dumy nie może się rozwinąć. Miłość bez dumy jest chora i upokarzająca. Spotkanie dwóch istot, które czuć się muszą wzajemnie dla siebie jedyne, nie może stać się prawdą w ich własnych oczach, gdy on i ona czują swą niemoc i przypadkowość. Miłość domaga się całego człowieka. Ale czy ja byłem cały człowiek? Ja, Brenneisen, byłem sobą jako myśl. Moje ciało to było coś, w czym myśl ta pozostać ma, jak w swym fermencie. Ono należało do tego, czym gardziłem. Filozofowie piszą o spirytualizmie340 i materializmie341. Nie zauważyli jednak, że aby wierzyć w ciało, trzeba je mieć, trzeba czuć się swobodnym. Czy ja mogę czuć się swobodny w swoim ciele? Ono tu w Rosji może być rzucone w loch, bite, poniewierane A ona? Jej blade ciało to była sprzedawana, bita rzecz. Bili ją kupcy, oficerowie, urzędnicy, żołnierze. Oni ją mieli. To nie jest hańba dla niej. Ja, Brenneisen, myśl bezcielesna, mogę zrozumieć to, że to nie jest jej hańba. Ja chciałbym był tę jej biedną duszę wziąć, przytulić, ogrzać. Ale ona to właśnie było to nieszczęsne ciało, blade, drżące, wyciągające ramiona ku mnie jak dziecko. I to się stało. Płakaliśmy w pierwszą naszą noc miłości. Płakaliśmy z litości nad sobą. Powinniśmy byli się zabić, ale ona bała się śmierci. Przeszło kilka miesięcy, ona miała być matką. Zbierałem pieniądze i chciałem wyjechać. Nie miałem prawa kazać tu żyć mojemu dziecku. Ale to też byłoby źle i byłoby odebrało mi spokój. Uciekałem stąd i pozostawiałem poza sobą płacz, głód i nędzę. Jak mogą mieć niewolnicy dzieci? Jak można mieć dzieci dziś i siedząc nad kołyską myśleć: to może być prostytutka, szpieg albo obojętny zjadacz cudzej pracy? Bo jesteśmy bezsilni już nad losem, gdy zjawi się w świecie taka jasna, do nas należąca główka. Mieć dzieci – to znaczy ufać życiu. Ja nie ufałem i gardziłem nim. Nie znałem takiego zakątka, w którym można by być bezpiecznym. My powinniśmy tylko myśleć, pracować i walczyć. Ale dziecko przyszło na świat martwe – i ona umarła też. Błogosławiłem losowi, że mi ich zabrał. To nie było okrucieństwo ani brak serca. Czy może być coś lepszego dziś niż niezawiniona śmierć? Ona uwalnia. Otwiera drzwi i mówi: już nie odpowiadasz za nic. Dopóki żyjesz, odpowiadasz za wszystko, za każdą rzecz, która ci się rzuci w oczy. A to, co otacza nas, jest nieustającą hańbą i zbrodnią. I my bierzemy w niej udział. Myślałem, że z czynów naszych wyrasta coś, czego nie znamy. Coś, czego nie znamy, wyrasta z każdej naszej chwili. Czas kradnie nam nas samych i lepi z naszych ukradzionych chwil swoje straszne, ohydy pełne dzieło. Gdzie jestem ja i gdzie świat? Ciągle, ciągle bierze on mnie i ze mnie wbrew mnie samemu coś wykuwa. Nie powinno się żyć biernie ani chwili. Ani jednej chwili nie powinno się pozostawiać martwej, niewypełnionej przez myśl.
Pisałem i myślałem źle. Marzyła mi się ucieczka. Sprzeniewierzyłem się myślom ginącym w ciemności. Ja i oni jesteśmy w ciemnym potoku. Mnie i tak schłonie mroczny żywioł – ale nade mną jest jeszcze światło myśli. Więc powinienem walczyć i podawać rękę temu, co ginie naokół.
Myśli jest ciężko w świecie, bo świat nie był przygotowany na myśl – on ją porodził sam z siebie, nie wiedząc. Ja narodziło się z ciemnego trudu. Nasze nowoczesne, swobodne ja ludzkie jest wynikiem. Jego nie było w historii. Historia to było ślepe zmaganie się w ciemnościach. Człowiek, zmagając się z przyrodą, uczył się panować. Stojąc na gruncie własnym, potem uprawnym, uczył się rozkazywać, mówić: ja, czuć się sobą.
Nie umiem tego powiedzieć. Ale czuję, że tym fellachom342, którzy dźwigali piramidy, wszystkim, wszystkim, którzy gięli barki pod ciężarem, zawdzięczam to, że już jestem, mówię: ja.
I cóż zrobię ja, moi ciemni, ginący bracia?
To, cośmy czynili, wyrastało w mroku. Ale czy zdoła kto unieść świat w słońce? Przecież my to wszystko dźwignąć musimy, co jest, i już nie bezwiednie, lecz wiedząc.
Myśli, zstąp i rządź; myśli, stań się ciałem.
Będę żył, nie uczynię nigdy żadnego ustępstwa. Dopóki zniesie mnie świat, dobrze. Gdy nie, będzie musiał mnie zabić.
Czy nie lepiej byłoby ustąpić w tym, co konieczne dziś, co niecofnione.
Tu nie ma o czym myśleć.
To jest nad moje siły.
Zrobię wszystko, co każe myśl, ale gdy rozum powie: oszczędź się dla przyszłości – nie posłucham.
Gdybym posłuchał, byłbym już złamany.
Posłuchałem raz kobiecego płaczu i głosu własnej natury i przez rok byłem nie ja, zależałem od tego, co nie mną było.
Więcej nie chcę nigdy już.
Nie będę już miał nigdy kochanki, a gdy pokocham, spytam, czy chcesz ze mną umrzeć?
Wtedy będziemy szczęśliwi, bo w ręku będziemy mieli śmierć i swobodę. Ale Anna bała się śmierci i grobu.
Czy ja się boję?
Nie, przejrzałem siebie na wskroś i wiem, że każdej chwili umrę.
Zresztą, czy żyję jeszcze?
Żyje we mnie myśl – reszta jej narzędzie.
Gdy zechce, podłoży minę i wybuchnie.
Pytam się nieraz, czy zostanie myśl, i nie wiem.
Nie mogę powiedzieć „nie”.
Ciało to jest to, jak ja sam siebie biorę i znam – gdy ono ginie, co zostanie, czy co zostanie – nie wiem.
Nieznane jest to, co jest dziś.
I wtedy będzie nieznane.
Jeżeli będę ja, będę wtedy tak, jak jestem dziś.
Wyszedłem za daleko, dlatego jest mi trudno żyć. Człowiek, który już tylko wykonywa, mało zrobi. Myśl powinna być po czynie, nie przed nim. Myśl to jest pamięć. Czyny powinny być nasze, więc – nowe.
Ja nie zdołam zrobić wiele.
Potrafię może zginąć.
Myślałem, aby pójść i zabić cara.
Pójść i napisane mieć wszystko, co myślę.
I kiedy chciałem zrozumieć, co chcę napisać – pojąłem, że to nie byłby już mój czyn.
Po co zabijać Aleksandra II?
Car żyje nie w nim.
On żyje w naszej myśli. Nie w mojej. Ja nie znam go. Aleksander II to nie car, lecz człowiek.
Gdybym go spotkał oko w oko, powiedziałbym mu to.
Napisać mu.
Czy nie wszystko jedno, co on myśli?
On jest to, co myśli o nim Rosja.
Czy on wie i czuje, czym jest?
Nie obchodzi mnie to nic. Nie mógłbym go zabić.
Nie myślę, aby trzeba było zabijać.
Trzeba się bronić.
Nie wolno mnie tknąć, bo za to śmierć.
Moja i wasza, ale za życia ja jestem nietykalny.
Teraz jestem szczęśliwy, wiem, że nie dotknie mnie nikt.
Nie należę do nikogo, jestem sam.
Zrobię wszystko, co zechcę, tylko to, co zechcę”.
Na parę dni przed śmiercią nareszcie pisał:
„Rozmawiałem z Nieczajewem i on już wie. Mówił, że ja nie mam prawa. My nie należymy do siebie, należymy do sprawy. Nie. Sprawa – to jestem ja.
Później on zmienił zdanie.
– Dobrze. To ich nawet przestraszy.
Mnie to nie obchodzi, robię, jak chcę i co chcę.
Nieczajew jest silny człowiek, ale on sam siebie oddał sprawie. On ma boga. Ten bóg mieszka w nim i jest nienawiść. Nie trzeba mieć nigdy boga. Nawet takiego, co w nas mieszka. Trzeba być zawsze ja.
Teraz już wiem, że wszystko będzie skończone, i przygotowałem wszystko.
Jestem w tej chwili bardzo szczęśliwy i wiem na pewno, że nie zależę od niczego.
Ręka mi nie zadrży i broń mam dobrą, będę strzelał tak, aby rana była koniecznie śmiertelna.
Nieczajew nazywa to wszystko arystokratyzmem, powiedziałem mu:
– Nie wolno gardzić człowiekiem. Gdybym nie uczynił tego, musiałbym sobą gardzić.
Nieczajew w gruncie rzeczy ludźmi gardzi. Nie wolno nigdy postępować niżej, niż się jest. Nie wolno, bo to znaczy służyć czemuś, co nie jest ja i co zostało już przez nasze ja pogrzebane.
– Co mnie obchodzi wasze ja? – mówi Nieczajew. – Co może obchodzić mnie czyjekolwiek, chociażby moje?
To jest błąd.
Kto w czymkolwiek poniża własne ja, jest nieuczciwy, gdyż robi innym to, czym sam w sobie gardzi. Kto się dla innych upokarza, poniża innych, lekceważy ich, pogardza nimi, dając im z siebie nie to, w czym siebie szanuje.
Zresztą to wszystko już jest obojętne.
Teraz chodzę po moich pokojach i mówię:
– Tu jest święta ziemia swobody. Tu wchodzi się z orężem w ręku i ginie się u wrót.
Czy nie lepiej byłoby się zabić wprost i nie zabijać? Nie. Ja chcę nie umrzeć, lecz żyć wolnym i żyć wolnym tak, jak to jest tu możliwe. Ta godzina, gdy będę tu strzelał i bronił się – to jest moja swoboda. Ja nie popełniam samobójstwa, ja tylko żyję w Rosji jak człowiek swobodny.
Nie trzeba nigdy wybierać siedziby dla siebie niżej, niż jest nasze ja.
Nie wolno nigdy samego siebie czynić niewolnikiem”.