Kitabı oku: «Płomienie», sayfa 12
V. Katia
1
W Szwajcarii prędko odnalazłem znajomych. Żemczużnikow powitał mnie smutnym uśmiechem. Jaszka otrząsnął się spod władzy wrażeń i wzruszeń doznanych; nie mógł tylko żadną miarą dojść do ładu z szwajcarskimi porządkami i obyczajami. Od rana do nocy wygłaszał niemilknące filipiki.
– Nigdy – mówił mi w Lozannie – nie widziałem takiej masy tak straszliwie brzydkich kobiet. Czy uważasz, że wszystkie one są wąsate i o czym one mówią? Powiadam wam, że w żadnym naszym Solwyczegodsku nie ma takich nudów.
Nudził się istotnie strasznie. Przyroda obchodziła go mało.
– Góra – no, góra. No, i cóż teraz da mi ona, ta twoja góra. Nie, ja w sobie koźlich atawizmów343 rozwijać nie będę. To jest nawet niemoralnie!
To trwało jednak niezbyt długo. Jakiegoś poranka Jaszka wpadł tryumfujący:
– No tak, to są ludzie, to rozumiem. Wczoraj tutaj jeden „patron”, czekoladowa taka świnia – no, rozumiesz, wielki burżuj w czekoladzie, słowem Suchard344 czy jak tam chcesz. Cukierki także. No, nie o to idzie. Otóż wczoraj on w swoim gabinecie – coś tam z jakąś robotnicą. Jedni mówią, że spoił i zgwałcił, inni: dziewczyna sama się zgodziła. Tak czy owak. Mniejsza. Jeżeli się sama zgodziła, to jemu i tak należy się za swoje. No, dobrze. Dzisiaj fabryka stoi. Strejk345.
I odtąd straciłem Jaszkę z oczu.
Po strejku czekoladowych robotników przyszedł strejk budowlanych, potem zegarmistrzów. Jaszka wszędzie musiał być obecny.
W trzy tygodnie nauczył się po francusku pisać proklamacje.
Mnie w tym czasie dręczyła apatia i stan duszy lichy i leniwy.
Żemczużnikow pragnął samotności: spotykałem go nieraz nad jeziorem. Z wyrazem cichej ekstazy w oczach snuł się jak duch wszystkiemu, co go otaczało, obcy.
Schroniłem się sam w jakimś pensjonaciku lozańskim, aby nie spotykać nikogo.
W Zurychu byłem u Tarutinej i Martynowa. Naiwny, młody entuzjazm zbierającej się u nich kolonii drażnił mnie.
Czuli się oni pewni zwycięstwa, nie myśleli o walce takiej, jaka ich oczekiwała. Ja nie byłem dla nich odpowiednim towarzyszem.
Zresztą w pewnych kołach na nas, nieczajewowców, trochę się w tym czasie boczono.
Byłem sam.
Dniami całymi siedziałem zamknięty w pokoju. Wieczorami wychodziłem i błąkałem się po okolicy.
Lubiłem wdrapywać się na wznoszące się nad Lozanną wzgórza Signalu i tam siedzieć bez ruchu. Kilka razy spędziłem tam noc.
Z tego czasu nie pozostało mi niemal żadnych wspomnień.
Ktoś przywiózł wiadomość, że policja szuka mnie wszędzie. Ostrzeżono mnie wreszcie, abym zmienił nazwisko i miejsce pobytu. Przeniosłem się do Clarens. Dostarczono mi jakiegoś paszportu. Zresztą nie mogłem zmusić się do myślenia o rzeczach zewnętrznych.
Chwytałem się na gorącym uczynku tworzenia legend wewnętrznych na własny swój temat. Usiłowałem zrozumieć swoje stanowisko i swoją rolę.
Błąkając się po górach, myślałem: kto jesteś? I fantazja układała tysiączne dramatyczne odpowiedzi.
Na to pytanie odpowiada tylko sama bezpośrednia rzeczywistość – nigdy myśl. Lecz właśnie byłem w tym czasie przechodniem zbłąkanym, który szukał. Nam, nowoczesnym ludziom, grozi nieustannie niebezpieczeństwo podstawienia na miejsce swego rzeczywistego życia jakiegoś wzoru zaczerpniętego z przeszłości. Tymczasem zadanie nasze nie jest podobne do żadnego innego. Nie idzie o to, aby rozpłynąć się w jakiejś idei. Nie. Trzeba właśnie jako pojedynczy człowiek prowadzić walkę nie o urzeczywistnienie jakiejś idei, to jest rządzącej ludźmi formy, lecz właśnie swobodnego panowania rzeczywistych, żywych ludzi nad życiem, wszystkimi formami. Dlatego my sami sobie wydajemy się przestępcami i odstępcami. Wyłamujemy się spod władzy wszystkich związków, ustalonych kształtów.
Chodziłem wtedy dniami całymi, myśląc. Wiele razy już myśl moja widziała jasno prawdę i cofała się przed nią jak przed błędem. Tak trudno jest uwierzyć w siebie.
Tu wpadły mi w ręce pisma naszych emigracyjnych poetów i zetknięcie się z nimi wywołało rozterkę. Zbudziły się dziecinne uczucia i marzenia. Odbierają rzetelność i jasność myśli te książki, wprowadzają do duszy naszej ferment rozstrajający i niszczący wolę. Skąd powstały one? Świat tułaczów, tęskniących wygnańców zrodził je jako samoobronę przeciwko życiu. Pozostały one jako zakamieniała wola serca, które nie chce widzieć. Rodził się koło tych ludzi nowy świat: cały świat nowoczesnej ludzkości, oni nie widzieli go, nie chcieli go widzieć. Oni pytali się narastającego, rozwijającego się życia: zwrócisz mi Polskę? Dlaczegóż była ona już utracona? A jeżeli utracona już była, to dlaczego nie pojęli oni tej jej nieobecności jako cząstki ogólnego rwania się człowieka w przyszłość? Czy człowiek, nowoczesny człowiek, gdziekolwiek bądź, ma ojczyznę? I dlatego my tak łatwo czadziejemy w zetknięciu z tym światem tęsknoty i rozbitego, krwawiącego uczucia. Czegóż ci brak? Ojczyzny? Tylko Ojczyzny? Tylko tego? Nazbyt łatwo rezygnuje myśl, serce wzwyczaja się do dawnych nałogów. Wszyscy mamy skłonność pocieszać się, że potrzebne nam jest tylko coś znanego, a więc już gotowego. Nie szukać już więc i nie pracować, tylko czekać. Myśl nasza leniwsza jest od mięśni, bardziej wyćwiczona w wybiegach pozwalających pracy uniknąć.
Czego ja chcę?
Powracało groźne pytanie.
I wydawało się, że nie ma we mnie żadnej odpowiedzi.
W tym czasie spotkałem Katię.
Przy table d'hocie346 pojawiła się nowa osoba. Piękna, wysoka brunetka o niedbale zwiniętych w węzeł włosach.
Od razu wiedziałem, że musiałem już widzieć gdzieś tę twarz i te oczy. Widziałem też, że nieznajoma spojrzała na mnie parę razy, jakby coś przypominając.
Nagle poczerwieniała i spuściła oczy, jakiś przykry, bolesny skurcz przebiegł koło jej ust. W tej chwili przypomniałem sobie: była to Katarzyna Moroszkinowa.
Zmieniła się bardzo, a raczej jakby tylko wyprostowała się i rozkwitła.
Wtedy czyniła wrażenie przerażonej pensjonarki, która nagle obudziła się kobietą w ręku zwierzęcia.
Wydała mi się nagle dziwnie bliska.
I odczułem strach na myśl, że będzie chciała uniknąć spotkania ze mną i zniknąć stąd. Postanowiłem to uprzedzić.
Po obiedzie poszedłem do niej; nie patrząc na nią, powiedziałem:
– Jeżeli pani jest przykro spotykać się ze mną, proszę powiedzieć otwarcie, mnie nie robi to żadnej różnicy, gdzie mieszkam. Przeniosę się stąd, byle nie sprawiać pani przykrości.
Ona zaczęła protestować.
W ten sposób odnowiła się nasza znajomość.
Przeszło dwa dni i nie mogłem już o niej nie myśleć.
Ona widywała mnie chętnie.
Rozmawialiśmy o starych znajomych, ostrożnie omijając wszystko, co mogłoby stawić przed oczy jej straszliwą scenę.
Pomimo to była ona pomiędzy nami nieustannie obecna. I widziałem, jak po twarzy Katii przebiega nagle rumieniec.
Była nauczycielką przy jakiejś rodzinie, później lektorką347 jakiejś staruszki, która umarła, zostawiając jej pewną sumę. Teraz odpoczywała.
Znosiłem jej książki, których była spragniona.
Jej zagłodzony mózg pochłaniał wiedzę z nieprawdopodobną szybkością.
Gdy rozumiała coś po raz pierwszy, szeroko otwierała oczy, które patrzyły na świat z jakimś wdzięcznym zachwytem.
W tym czasie ja czyniłem często błędy w szacowaniu nastroju umysłowego ludzi. Skłonny byłem uznawać za powszechnie znane myśli, z którymi sam się oswoiłem.
Teraz wiem, jak wielki był ten skok, jakiego musiała dokonać w tym czasie myśl Katii. Miała ona w głowie, gdym ją spotkał, przeciętny chaos, na jaki składały się tak zwane wiadomości nabyte w szkole, trochę nowoczesnych myśli, pochwyconych ukradkiem z rosyjskich postępowych miesięczników, kilkadziesiąt przeczytanych na głos staruszce francuskich powieści.
Tylko silny umysł mógł znieść metodę nieopatrznie przeze mnie stosowaną.
Wprowadzona w bieg myśli nowoczesnego rewolucyjnego socjalizmu Katia zrozumiała w krótkim czasie wszystko.
Doznawałem wrażenia, że dokonany przewrót moralny odbił się nawet na jej wyglądzie. Gdy zobaczyłem tu ją po raz pierwszy, była więcej kobietą, coś niepokojącego, odurzającego było w niej, w jej uczesaniu, w jej ruchach; jakaś wyzywająca miękkość i oddanie.
Teraz, nie zastanawiając się chyba nad tym, zaczęła się inaczej czesać i ubierać. W bluzce z wysokim kołnierzem, w małym kapelusiku wyglądała jak młody, cudnie piękny chłopiec.
Nie wiem, jaki jest świat erotycznych myśli kobiety, ale wiem, że do naszych męskich miłosnych myśli przyłączają się zazwyczaj głęboko krzywdzące nas samych i kobietę pierwiastki. Owa dzika scena, której byłem świadkiem, odgrywała w moim stosunku do Katii niezaprzeczalną i mocno dręczącą mnie rolę. Mogę określić to w ten sposób, że w pewnym zakątku moich uczuć i myśli Katia nie przestawała być naga. Starałem się nie myśleć nigdy o tym, co dzieje się tam w tej dziedzinie, ale obecny był nieustannie we mnie jakiś pierwiastek zmysłowego rozstroju. Czułem, że jestem nieuczciwy w tym stosunku. Dzisiaj wiem, jak trudną jest rzeczą zachować wewnętrzną uczciwość uczuciową względem upragnionej kobiety. Nie łudziłem się bowiem co do tego, że tak jest, że niezależnie od wszelkich umysłowych sympatii – Katia jest tym właśnie dla mnie: upragnioną.
Byłem w tym czasie dziecinnie nieszczęśliwy. Mimo woli powstawała myśl, że podobnie jak pod pozorami umysłowej przyjaźni, która łączy mnie z Katią, kryje się zgoła co innego, tak też moje inne przekonania, dążenia mogą być wmówieniem. Już sam fakt, że kobieta mogła w ten sposób zawładnąć moimi myślami, gnębił mnie. W gruncie rzeczy myślałem: jesteś rozpróżniaczonym paniczykiem, szukającym na tej lub innej drodze wrażeń. Starego Popowa łączą z rewolucją i ludzkością o wiele głębsze węzły, a jakże pozwalałeś go sobie lekceważyć. Tak nam, ludziom wychowanym na pojęciach idealizmu romantycznego, trudno zrozumieć, że właśnie jako rzeczywiści ludzie wchodzimy w grę, że nasze realne, rzeczywiste, osobiste życie nie jest czymś odrębnym od sprawy. Przypominając sobie Brenneisena, usiłowałem zmusić się do powzięcia decyzji zgodnej z tym, jak on byłby na moim miejscu postąpił. Obowiązkiem moim, mówiłem, jest wyjechać i nie krzywdzić dłużej tego cudnego stworzenia.
Dziać się zaczęły tymczasem rzeczy, które wszystkiemu nadały nieoczekiwany obrót. Już przed paroma dniami otrzymałem tajemnicze ostrzeżenie, mówiące o jakimś zbliżającym się niebezpieczeństwie. Nie zwróciłem na to wielkiej uwagi. Uważałem wszystkie ostrożności tu, na europejskim gruncie, za przesadę i wprost fizycznie nie byłem w stanie uwierzyć w istnienie szpiegów, którzy mogliby być bliżej w nasze życie wmieszani. Rano jednak któregoś dnia obudziło mnie stukanie do drzwi. Była to Tarutina, która przyjechała ostrzec mnie, że rząd rosyjski żąda mojego aresztowania i wydania, oskarżając mnie o współudział w zabójstwie Iwanowa. Z początku ostro odparłem Tarutinej, że to są wszystko plotki, kobiece nerwy, że nie wyjadę, ani myślę wyjeżdżać, nie grozi mi nic. Na samą myśl, że nie będę widział Katii, serce mi zamarło. O tym stanowczo nie mogło być mowy. Ale Tarutina nalegała, żądała przyczyn; wpadłem w gniew, postanowiłem dla pozoru przystać, wyjechać i jak najprędzej wrócić.Zacząłem pakować walizkę, gdy we drzwiach ukazała się blada gospodyni, za nią zaś cywilny pan i dwóch agentów.
– Monsieur Michel Kaniowski, n' est-ce pas?348
– Non, monsieur, Emanuel Rauh349.
– Parfaitement, monsieur, c'est la même chose350 – rzekł pan. – Zechce pan iść za mną.
Nie niepokojąc się zbytnio, usłuchałem zaproszenia. Wciąż jeszcze nie wierzyłem, aby to mogło mieć jakiekolwiek konsekwencje.
Siedliśmy do fiakra351, który ruszył cwałem. Jechaliśmy do Lozanny. Tu, na jakimś placu, zauważyłem tłum ludzi, pomiędzy którymi mignęła mi twarz Jaszki.
Woźnica skręcił w wąską uliczkę i w tej samej chwili koń jego padł.
– Cóż tam? – krzyknął pan w cywilnym garniturze i nagle umilkł, wykonując dziwaczne ruchy.
Rzucono mu z tłumu piaskiem w oczy.
W tej chwili poczułem, że chwyta mnie ktoś za rękę i ściąga z dorożki. Znalazłem się wśród pięciu czy sześciu mężczyzn, którzy wołali:
– Biec co sił!
Za sobą usłyszałem strzał.
Wyminęliśmy kilka uliczek i wpadliśmy do jakiegoś domu.
– Przebieraj się i w drogę! – krzyknął Jaszka.
Nałożyli na mnie bluzę robotniczą i cały odpowiedni kostium, wsunęli mi do kieszeni paszport i pieniądze.
– Nazywasz się Jacques Lebon, no i marsz – komenderował Jaszka. – Obywatelka ta cię wyprowadzi. Wydostałeś się tanim kosztem. Andrzej draśnięty tylko.
W pięć minut potem siedziałem na jakimś wozie obok koszów z jarzynami i butelek z mlekiem. W ten sposób opuściłem Lozannę… Postanowione było, że mam przesiedzieć jakiś czas w domu gospodyni wozu i butelek. Czekał tam na mnie jakiś Szwajcar, rozkochany w Jaszce.
– Byliby was wydali, towarzyszu – mówił – jak dwa razy dwa.
Pierwsze dwa dni nie mogłem się po prostu ruszyć z domu, pilnowano mnie jak oka w głowie. Gdym wstawał, pytano mnie, co mają mi przynieść.
Jaszka przysyłał groźne biuletyny. Zbulwersowano pół Lozanny i okolicy. Aresztowano trzech czy czterech moich sobowtórów: jeden z nich do dziś dzień jeszcze siedzi:
„…Przyjeżdżała nawet do niego twoja narzeczona. Trzymamy język za zębami. Niech popłacze. Babskie języki na nic. Zresztą tęsknota dobrze robi”.
Ten przypisek podziałał na mnie jak mina.
Za wszelką cenę postanowiłem widzieć Katię.
W nocy doczekałem się chwili, kiedy cały dom się uciszył.
Zerwałem się i ubrałem po cichutku. Wyskoczyłem oknem.
Była jasna księżycowa noc. Droga wiła się wśród wzgórz nad brzegiem strumienia. Szedłem z niejasnym przeczuciem szczęścia. Jakiś krzak pachnący uderzył mnie po twarzy mokrą gałązką, złamałem ją, zerwałem jeszcze garść kwiatów.
Świtało, kiedy stałem pod oknami domu. Jej okno było na pierwszym piętrze na wpół otwarte.
Związałem moje kwiaty i cisnąłem.
Usłyszałem słaby krzyk.
Po chwili otworzyło się okno. Stała w nim ona, mrużąc oczy. Zobaczyła mnie i krzyknęła:
– Ty!
Widziałem, że zaskoczył ją ten okrzyk.
Nierozumiejącym instynktem wiedziony powiedziałem:
– Zejdź.
Przeszło kilka minut.
Stanęła w progu.
Po chwili ja podniosłem oczy.
– Byłaś w Lozannie.
Odpowiedziała:
– Tak.
– Czy chcesz, aby to była prawda?
Tego samego dnia wyjechaliśmy do Francji.
2
Zamieszkaliśmy na samym pograniczu Szwajcarii. Tu w tym czasie było ognisko dojrzewającej świadomości robotniczej. Kto nie znał pierwszej generacji Międzynarodówki, i to właśnie nie inteligentnych propagandzistów, lecz robotników, szczególniej z pewnych wykwalifikowanych gałęzi przemysłu, na przykład zegarmistrzów, ten utracił sposobność zapoznania się z jednym z najciekawszych i najpiękniejszych momentów powstawania nowoczesnej świadomości.
Czytaliśmy i czytamy wszyscy natchnione, pełne entuzjazmu charakterystyki purytanów352 angielskich lub kolonistów amerykańskich353. Zjawisko, z jakim mieliśmy tu do czynienia, było głębsze i bardziej skomplikowane. Dotychczas u wszystkich znanych typów działaczów dziejowych odpowiedzialność występowała w formie zamaskowanej. Idea poruszająca ich była poza nimi. Gdy nawet czuli się oni absolutnie z nią zjednoczeni, to jeszcze i wtedy była ona w nich obecna jako coś uświęcającego ich, stwarzającego ich prawa i obowiązki. Rozum działania był zawsze poza działaniem. Tu byli żywi ludzie, czujący odpowiedzialność swą jako tacy, odpowiedzialność już nie wobec Boga, idei, lecz wobec równie, jak oni, żywych ludzi. Pierwiastek świadomego stwarzania historii nigdy nie był jeszcze tak bezpośrednio realizowany i odczuwany. Jaka duma i szlachetna godność była w tych ludziach, jakie poczucie prawdy, jakie zrozumienie, że stwarzają oni przyszłe życie pokoleń nieustannie. Tu nie było rozdziału między człowiekiem publicznym a prywatną, pojedynczą jednostką, pomiędzy sumieniem wytwarzającym nakazy moralne a konkretnym, praktycznym życiem.
Na mnie otoczenie to działało zbawiennie i uzdrawiająco. Był to czas całkowitego zharmonizowania mojej istoty. Kochałem i byłem szczęśliwy, czułem, że moja miłość, ja, moja żona, cały nasz dom – otoczone są atmosferą szacunku tych zacnych, pięknych ludzi, których znaliśmy. Znikły palące, bolesne rozdwojenia, ja – Michał Kaniowski, jako taki, czułem się w zgodzie z sobą. Już nie szukałem posłannictwa. Tłumaczyłem na rosyjski duże przyrodnicze dzieło, miewałem referaty w kółku robotniczym, Katia pracowała na równi ze mną. Nie zapomnę nigdy tych dni szczęścia wśród świeżej, zielonej przyrody. Byłem po raz pierwszy w życiu przekonany, że jestem obecny przy czymś, co stanie się przyszłością. Tu żyje i rodzi się tylko to, co ma prawo żyć, nic obcego, niszczącego życie.
Głębokie wrażenie wywarł na mnie wypadek, jaki zdarzył się w naszej wiosce. Mieszkał tu pomiędzy innymi Aldy, robotnik-introligator, z żoną. Aldy był niepospolitym człowiekiem. Należał on do najdzielniejszych szermierzy ruchu robotniczego podczas drugiego cesarstwa354. Miał prześliczną, wielką lwią głowę, otoczoną czarnymi, kędzierzawymi włosami i takim samym zarostem; spod groźnie namarszczonych brwi i potężnego, sklepionego czoła wyzierały oczy aksamitnie miękkie, niewypowiedzianej dobroci. Aldy nie pracował już w swym zawodzie. Pisał on płomienne broszury. Był przy tym chory. Nie było żadnych wątpliwości, że nawet jeżeli będzie żyć, nie będzie zdrowy nigdy. Żona jego była piękną, wysoką kobietą o kasztanowatych włosach i oczach zielonkawych, przejrzystych i zmiennych jak woda morska. Katia polubiła bardzo Eleonorę i bywała ona u nas często. Była smutna. Przypisywaliśmy to chorobie męża. Aldy przychodził też do nas. Lubił, jak się zdaje, mnie, lubił jeszcze bardziej Katię.
Któregoś dnia rzekł do nas:
– Dzisiaj przyjdźcie do mnie, będę potrzebował przyjaciół.
Przybyliśmy o wskazanej porze. Eleonora była zmieszana, na twarzy jej płonęły gorączkowe wypieki.
W pokoju był nieznany nam młody człowiek. Był tak piękny, że nie chciało się od niego odrywać oczu.
Gdyśmy weszli, Aldy przedstawił go nam:
– Henri Romain – rzekł – kochajcie go, proszę, jak ja go kocham, jest to przecież mąż mojej Eleonory.
Osłupieliśmy.
Aldy roześmiał się swoimi dobrymi oczyma.
– Chciałem – mówił – byście byli obecni i zobaczyli, co robią ze mną te niedobre dzieci. Kochają się. Czy można jego nie kochać? Niech powie otwarcie pani Katia, czy można nie kochać Romaina. A pani jeszcze o nim nic nie wie: on wyrzeźbił Pracę… On jest poetą. Mój najdroższy syn. Zawsze myślałem: stary Aldy, umrzesz i cóż zostawisz Romainowi? Miałem jeden skarb, ale nie mogłem nim sam rozporządzać. Chodziłem i myślałem, co stanie się z Eleonorą. Gdyby ją kochał Romain, jakież by pisał wiersze. A te głupie dzieci męczą się i nie mówią nic. Niech stary Aldy umrze bez pociechy. A ja przecież chcę być jeszcze dziadkiem. Był czas – Eleonora była moją żoną… Teraz przeszedł ten czas. Ho, ho, Romain, nie noś tak dumnie głowy. Był czas, kiedy byłbym ci ją odbił. No, ale teraz nie bój się: le vieux Aldy ne danse plus355. Ale jeszcze raz zatańczę, gdy będę dziadkiem. No, i powiedzcie mi, czego ona płacze. No, i ten także…
Eleonora szlochała jak dziecko.
– No, czegóż płaczesz, maleńka? – mówił Aldy. – Czy ja ciebie nie kocham? Mylisz się. Kocham i gdybym był jeszcze młody… No, mówię wam, pocałujcie się przecież. – Popchnął ich ku sobie, zmusił, by się uściskali, przycisnął do piersi obie te cudne głowy.
Katia schwyciła rękę jego i podniosła do ust.
– Décidément – rzekł Aldy – je deviens patriarche356. Ależ nie całuj mnie w rękę, moje dziecko – i pocałował zarumienioną Katię w usta.
Sprowadzono wino.
I cały wieczór już potem panował swobodny, wesoły ton.
Tak jak i nic nie zmąciło pogody i później, gdy Aldy zamieszkał przy młodych, jak się wyrażał.
W naszym otoczeniu nie wymagał ten fakt komentarzy. Cześć dla Aldego wzrosła, a przecież było to wśród Francuzów. L'esprit gaulois357 miał dobry smak i zamilkł. Jestem przekonany, że ta wytworność, ta szlachetność, która cechuje wszystkich we florenckiej sztuce i literaturze, została wniesiona przez element społecznie i duchowo pokrewny temu, który nas otaczał. Tu, pomiędzy tymi robotnikami, żyło się istotnie w najwyższej arystokracji. Była to prawdziwa elita ludzi, le pur sang358 nowoczesnego społeczeństwa.
Nigdy nie widziałem potem już, za wyjątkiem pewnych kółek rosyjskich i Paryża podczas Komuny359, takiej bezwzględnej szczerości i szlachetności. Rozumiano się tu bez słów. Każdy był zawsze pewien, że inni postąpią w każdej okoliczności najszlachetniej i liczył na to maksimum wspaniałomyślności.
Rozmawialiśmy często z Aldym. Był to umysł nadzwyczaj pogodny. W broszurach i artykułach, jakie pisał, wybuchał wspaniałym oburzeniem, ile razy stykał się ze złą wiarą czy przemocą, gdy jednak zwracał się ku swoim własnym zapatrywaniom, stawał się cichy jak jasny wieczór dnia letniego. Zwycięstwo jego idei nie przedstawiało mu się nigdy jak krwawy wybuch. Gdy tylko jasna myśl jego wkraczała w świat swobodnej, rządzącej sobą pracy, otaczała ją ta atmosfera krystaliczna, gwiaździste szczęście.
– Poczucie dobrego sumienia – mówił Aldy – to najlepszy zdrój letejski360. Człowiek wtedy zapomina tak szybko. Nowa krew zaczyna krążyć w żyłach, a z nią nowa dusza, która nie ma już w sobie jadu krzywd i nie zna krzywdzicieli. Lud pracujący nie jest nigdy mściwy. Mściwy jest i w krew wierzy tylko ten, kto nie zna pracy, kto ma wolę, a nie umie jej użyć. Praca uczy i ukazuje, jak powoli pod dłonią naszą wyrasta niby dziecię nasze to, czego pragniemy. Czy można nienawidzić dziecka swego? Ja mam wrażenie, że w stosunku robotników do świata i życia jest jakby coś ojcowskiego. Nikt nie wie, co dzieje się dziś w umysłach robotników Francji. To nie idzie tak szybko. To przecież nie o formę już chodzi. Człowiek sam musi się zmienić. To tak jak odnowienie krwi.
Gdy od takich refleksji odrywał go fakt jakiś świadczący o sile przemocy i ucisku, Aldy bladł i mienił się. Wtedy chwytał za pióro i pisał artykuły, które następnie obiegały wszystkie suteryny i warsztaty.
Stała się zaś właśnie w sąsiednim miasteczku, leżącym też na terytorium Francji, rzecz straszna.
Istniał tam jakiś przytułek dla dzieci, prowadzony przez jakąś zakonnicę, czy ekszakonnicę. Były tam dzieci drobnych rzemieślników, wszelkiej biedy. Już od pewnego czasu krążyć zaczęły co do tego, co się dzieje w przytułku, głuche i niepokojące wieści. I nagle zawrzało. Siedemnaście dziewczynek w wieku od lat trzech do ośmiu uległo syfilitycznemu zarażeniu. Wszystkie one były gwałcone przez dwóch czy trzech księży, pod opieką których pozostawał zakład. Dzieci opowiadały rzeczy straszliwe, od których ścinała się krew. Mieliśmy znajomych w szpitalu, udaliśmy się tam – ja, Katia i Aldy. Lekarz, stary człowiek, znany z nabożności swej i religijnych uczuć, chodził po pokoju przyjęć blady jak trup, z sinymi plamami na twarzy. Znał on Aldego, z którym spierali się nieraz na zebraniach robotniczych w Genewie. Teraz zobaczywszy go, podszedł i ściskając go za rękę, rzekł:
– To straszliwe, straszliwe. Patrzę na te biedactwa i myślę, że to nie może być prawdą, że tam w górze nie ma nikogo, a potem myślę znów, że jeżeli tak, jeżeli to wszystko jest tylko olbrzymim naturalnym procesem bez przyczyny, bez końca, jeżeli we wszystkich tych przetworzeniach nie ma żadnej myśli, żadnego sumienia, to któż wyrówna potworną okropność wobec tych dzieci. One tak przeminą na wieki, bezgranicznie pokrzywdzone.
Mała trzyletnia Klarcia o czerwonych, ropiejących oczach, ustach pokrytych białymi krostami, patrzyła na nas z trwogą, gdyśmy weszli. Wsunęła się w kąt swojego łóżeczka i jej ciało, szkielecik pokryty żółtą skórą, drżało.
– No… Klarciu, nie bój się – powiedział lekarz – tu nie przyjdzie ani ojciec Lino, ani siostra Elżbieta.
Dziecko poważnie popatrzyło na niego i powiedziało:
– Boję się.
Gdyśmy zbliżali się ku niemu, z gardła dziewczynki wydarł się straszny, chrapliwy krzyk rozpaczy, twarz stała się purpurowa.
– Klarciu, Klarciu – uspokajał lekarz – patrz, przecież to jestem ja, twój przyjaciel.
– Toś ty wypędził Elżbietę – powiedziało dziecko, przypominając sobie coś z zachwytem. – Ona zrobiła się taka mała, taka szara jak mysz, kiedyś ty krzyknął.
– Tak – rzekł lekarz – a jego – tu wskazał na Aldego – boi się ona jeszcze więcej.
Aldy stał nieruchomy i płakał.
– Czego on płacze? – pytała mała. – Jeżeli się on nie boi ani Elżbiety, ani Lina, dlaczego on płacze, on jest przecież duży.
Otaczały nas inne dzieci.
– A mnie – mówiła jedenastoletnia dziewczynka – mówił ojciec Lino, że ja mam ładne włosy i piękne oczy, ale że ja nie powinnam być z tego dumna.
– Ojciec Filip był zabawniejszy – mówiła duża, pulchna blondynka – on śpiewał tak: viens poupoule, viens poupoule361, i uczył tańczyć. Ach, jakie to było zabawne. Kupił wtedy słodkiego wina i sam tak podkasał swój długi, czarny surdut – pokazała na sobie – i tańczył tak – i mała zaczęła tańcować całkiem poprawnie kankana362.
– Daj pokój – rzekł lekarz.
– Ojciec Filip był wesoły.
Na uboczu trzymała się czternastoletnia dziewczyna w czarnej sukience, o chudej twarzy. I zobaczywszy doktora, krzyknęła:
– Ja nie pozwolę się badać! Wypuśćcie mnie stąd, wypuśćcie mnie stąd! Co wyście zrobili z siostrą Elżbietą, z ojcem Filipem? Wypuśćcie mnie, ja tu nie chcę być. Wy jesteście wszyscy francmasoni363, niedowiarki. Ojciec Filip mi mówił. Wypuśćcie mnie, nie pozwolę się badać.
– Ma silną histerię – rzekł doktor, gdyśmy wyszli – i to samo, co inne. Krzyczy, gdy się ją bada, gdy się ją o co pyta. Woła, że ojciec Filip opowiedział już wszystko słodkiemu sercu Jezusa i że to jest tajemnica.
Gdyśmy wyszli na ulicę. Katia miała wypieki na twarzy:
– Co zrobimy teraz? To przecież nie może tak przejść. Musimy coś zrobić.
– Nie ulega wątpliwości – rzekł Aldy.
Miasto wrzało.
Na każdym placu tworzyły się nieustannie grupki ludzi, rozpraszane przez policję i żandarmów. Rozległy się krzyki:
– Precz z kościołami!
– Śmierć jezuitom!
Na jednym z placów tłum otaczał kościół i ciskał kamieniami w okna. Szyby pękały z trzaskiem. Dusza tłumu rozpłomieniała się w tej atmosferze ogólnego oburzenia. Kobiety prawie wszędzie przewodziły.
– Krew naszą ssą pijawki!
– Oddajcie nam nasze dzieci!
– Wynieście waszego Jezusa i niech da naszym dzieciom zdrowie. Jeżeli nie może, to wszystko jest kłamstwo!
– Macie go przecież tam w tym złotym kielichu.
– Kazaliście nam składki zbierać na kielich.
– Niech teraz wróci zdrowie dzieciom.
– No, jeżeli on tam jest – niech wyjdzie! – wołał tłum i śmiał się.
– Oni teraz schowali się tak jak ślimak w skorupę.
– No… no… teraz jest odpowiednia chwila na cud…
Na progu kościoła ukazał się siwy człowiek w fioletowej sukni księżej.
– Śmierć mu!… – zawył tłum.
– Mort à calotins364. Śmierć gwałcicielom naszych dzieci…
– Moi bracia – rzekł staruszek – boleję wraz z wami.
– Nie gadać! Nie gadać! – wył tłum. – Pokaż nam twojego Boga, niech zrobi cud.
– Bogu nikt nie rozkazuje. Jest to próba, którą on zsyła na nas.
– Niech da zdrowie dzieciom lub zamknijcie waszą budę.
– Precz z księżmi!
– Śmierć, śmierć gwałcicielom!
Tłum sunął groźny ku starcowi.
Aldy wskoczył na jakieś podniesienie.
– Jestem socjalista, Aldy – zawołał – robotnik, jeden z waszych; puśćcie precz tego człowieka. Niechaj idzie obciążony waszą pogardą.
– Ja przyjmuję wszystko jako dopust boży.
– Dość słów – rzekł Aldy. – Powiadacie, że jesteście sługami bożymi, że wiecie lepiej od innych, czego chce Bóg. Żyjecie po to, aby On mógł na was patrzyć z upodobaniem, wierzycie w Boga. Pójdź i połóż swe ręce na głowy tych dziewczątek i proś, niech im wróci Bóg nieświadomość dusz i zdrowie ciał.
– Nie będziesz kusił Pana twojego.
– Gdzież są wasi święci, których słucha Bóg, niech wystąpią i zrobią cud…
– Świętych, świętych, świętych! – krzyczał lud. – Opłacamy was, abyście byli świętymi.
– Święci nie każdego dnia się rodzą – odpowiedział stary ksiądz.
– Nie macie wiary i nie macie świętości… Pokłoń się ludowi i powiedz, żeś zbłądził, przyznaj, że nie ma u was wiary.
– Oo… teraz niełatwo się wykręcić.
– Opowiada się o cudach w Palestynie.
– Tu zrób cud!
– Bracia! – rzekł Aldy. – Odwróćcie się od domu umarłych. Tu nikt nie mieszka. Tu mieszka fałsz i obłuda. Tu mieszka pustka i kłamstwo. Przekonaliście się, że ludzie ci nie wierzą sami w to, co mówią.
– Wierzę! – krzyknął głos młody i namiętny.
Młody ksiądz z energiczną twarzą i o płonących oczach stał obok starca.
– Dowiedź mi swej wiary – rzekł Aldy. – Pójdź do szpitala i uzdrów dzieci.
– Nie – rzekł ksiądz – Bóg przeklął was i wasze dzieci, niewierne plemię. Klątwa boża nad wami. Gniew boży dotyka nawet pasterzów waszych. Zgnilizna jest w was i pada na dusze. Do kościoła i na kolana błagać Pana!
– Kamieniami tego psa!
– Wy szerzycie zgniliznę!…
– Zabić go, zabić!… Do rzeki z nim!
Tłum schwycił księdza i nim zdołaliśmy się spostrzec, ciągnął go już po ulicy. Ciało wlokło się po ziemi.
Aldy wskoczył w tłum.
Razy sypały się na niego.
– Puśćcie go, puśćcie go.
I z wielkim trudem udało się nam wyrwać księdza z rąk kilku kobiet. Musieliśmy odprowadzić go do mieszkania, gdyż ledwo trzymał się na nogach, za nim biegł tłum, krzycząc, wyjąc i ciskając kamieniami.
Jeden z nich ranił dość mocno Aldego w głowę. Ksiądz chciał koniecznie, abyśmy weszli do jego mieszkania. Katia nie chciała o tym słyszeć nawet. Stała blada, z płonącymi oczami.
– Nie umiem wybaczać – mówiła. – Krzywdy dzieciom i kobietom wyrządzonej nie można wybaczać. Nie powinno się wybaczać takich krzywd.
– Nie ja – rzekł ksiądz.
– Pan – odpowiedziała – pan. Pan także szerzy kłamstwo. Pan jest opłacany za to. Pan także powtarza z kazalnicy: „Pozwólcie maluczkim przyjść do mnie”. I one wierzyły panu te maleństwa. Przecież powtarza jedna z nich: „Ojciec Filip opowiedział już to wszystko słodkiemu sercu Jezusa”. Aldy pana obronił, nie trzeba było.
– Katia! – powiedziałem zdumiony, nie poznawałem jej.
– Ty nie wiesz – mówiła mi ona tego wieczora, kiedyśmy wracali do domu – ty nie wiesz, co to jest kobieta skrzywdzona w ten sposób, ty nie wiesz, co to znaczy taka krzywda. Was, mężczyzn, nie śmie nikt skrzywdzić w ten sposób: nie może w was tak do dna, tak całkiem już zatruć życia. Zdaje się, że każda kropla krwi staje się jadem, że każde włókno duszy jest zdeptane i zbrukane. Tego ty nie rozumiesz. I dlatego kobieta tylko może mieć prawdziwą, nieprzebaczającą nienawiść. Wy, mężczyźni, możecie znać gniew oburzenia. Nie nienawiść. Nienawidzi tylko ten, kto czuje, że nigdy już nie uczyni niebyłym, nieistniejącym tego, co się stało.