Kitabı oku: «Płomienie», sayfa 13
Do końca życia będę już tym, czym jestem: kobietą, którą bił jej mąż, nie, jej pan, jej właściciel, ona czepiała się jego rąk, jego nóg i całowała te ohydne, włosem porosłe ręce, całowała i skowyczała, skamlała tak długo, póki nie rzucił nahajki i nie raczył ją obdarzyć swą miłością. Rozumiesz, oplatałam tymi oto ramionami jego ohydny kark, piłam z jego ust rozkosz. Słyszysz, czułam rozkosz w tym, że byłam jego ścierką, jego rzeczą. Czułam rozkosz, kiedy pokrwawiwszy mi ramiona kańczugiem, brał mnie w swoje objęcia. Wtedy, wtedy, w ten wieczór byłabym obita przez jego lokaja, pokaleczona, zdeptana, drżąca w jego ramionach, byłabym go całowała, byłby mnie miał całą, pokonaną, posłuszną. Czy ty to rozumiesz, czy ja zdołam kiedy wyrwać z siebie to wspomnienie? Zapomnieć można to, co się uczyniło, nigdy to, co uczyniono z nami, co w nas wrosło. Przecież to wspomnienie to nie jest myśl, coś, co ja mogę odrzucić – to jest moja krew, to moje ja. Przecież teraz, kiedy tobie oddaję się, czuję w sobie tę samą nałożnicę tamtego, czuję, że to ona żyje wciąż we mnie, ona dyszy rozkoszą, ona drży w uściskach, mdleje – to wszystko jest we mnie. Ja nie mogę darować, przebaczyć, zapomnieć. To już będzie we mnie do końca dni. Nienawidzę, nienawidzę samej siebie, wszystkiego. Czy ja wiem, może ja pragnę gdzieś na dnie duszy znów tego, aby być bitą, deptaną, abym znowu czuła się rzeczą, niewolnicą, zwierzęciem dającym rozkosz. Wy, mężczyźni, nie możecie wiedzieć, co dzieje się w kobiecej duszy. Wy lekko bierzecie życie. Wy mówicie o prawie, o urządzeniach, formach ekonomicznych i państwowych. To wszystko człowiek stwarza na powierzchni i w słońcu. To wszystko jest posłuszne jego woli, zależne od niego, na zewnątrz istniejące poza człowiekiem. To jest to, co on czyni. Zniszczy jeden świat fałszu i stworzy nowy. Tu łatwo o zapomnienie i zgodę. Ale kto zmieni krew ludzkości? Kto nam da nową krew? My jesteśmy samym nurtem życia, wytryskającym z jego mrocznych głębi. My jesteśmy głosem krwi, który woła o pomstę. My jesteśmy kapłanki tej bogini Hekate365, której imię ze strachem wymawiali starożytni. Ona przychodzi, mścicielka podeptanego życia, krwi ludzkiej przelanej na próżno. Ona nie zadowala się zewnętrznymi zmianami. Jej nie wystarczają ofiary spełniane w słońcu, ona wymaga zemsty tak strasznej, jak straszną jest ta ohyda, którą noc spełnia nad człowiekiem. Krwi potrzeba. To tylko czujemy my, kobiety: krew sama ludzkości musi być zmieniona. Rozumiesz! Samo życie gwałcicieli i tyranów jest niebezpieczeństwem, oni są zawsze niebezpieczni dla nas, bo oni zatruwają samym swym istnieniem krew ludzkości, krew przyszłych pokoleń. Krew musi popłynąć, mrok musi ją wchłonąć, jeżeli ma być zwycięstwo: wyzywam, wywołuję boginię Hekate, niech przejdzie nad miastami i niech weźmie ofiary, niech weźmie odwet.
Na drugi dzień Katia pojechała znów do miasteczka, w którym wzburzenie rosło. Na próżno wraz z Aldym usiłowaliśmy ją uspokoić. Katia obecna niepodobna była do tej, którąśmy znali. Teraz wyprostowała się ona niejako w naszych oczach, wyrosła w wyniosłą, olbrzymią postać kobiety mścicielki.
Widziałem ją, jak na czele tłumu kobiet szła na szturm jakiegoś klasztoru: pierwsza szła w szeregu z pochodnią w ręku.
– Śmierć, śmierć niszczycielom życia! One nie będą nigdy już czyste i zdrowe. W nich zabito młodość i miłość. Śmierć za to! Zabito w nich szczęście macierzyństwa – śmierć!
Klasztor został wzięty, jak gdyby zalała go fala.
Posypały się na podwórze książki ascetyczne, obrazki, szkaplerze, krucyfiksy. Katia podpalała stos. Mniszki uciekały przerażone. Stary kapelan ze strachu wił się, gdy wywalano bramę klasztorną. Policja nie śmiała atakować tłumu. Poza kobietami stała mroczna, zwarta masa robotników. Posłano po wojsko – ale Aldy kazał uprzednio już poprzecinać druty telegraficzne.
Miasteczko było w ręku ludu, a ludem rządziła Katia.
Po klasztorze kobiecym przyszła kolej na seminarium. Księża usiłowali organizować samoobronę z kleryków, ale byli oni po większej części synami miejscowej ludności, matki ich szły w pierwszym szeregu napastników.
Starszy wikary został wypoliczkowany przez matkę swą, rybaczkę, w bramie seminarium.
– Tu vas défendre ces saletés-là, les saligauds!366 – wrzeszczała stara, a tłum potakiwał.
– Rozciągnij go na kolanie, matko Lino, niech popróbuje, a lepiej go, lepiej, niech wie, co to jest matka. Wychowujemy ich przecież z własnych oszczędności, z twardej pracy, z groszy uciułanych, a oni później hańbią naszą starość.
– Rzuć mi sutannę, durniu – mówiła matka Lina do syna – rzuć, mówię ci, to paskudztwo. Nie pozwalam ci pozostawać w tym gnoju.
– To poświęcone – wył wikary.
– Cały jesteś poświęcony! – krzyczała rybaczka. – Ot, patrz i – klak, klak – masz po poświęcanej twojej twarzy.
– Hi… hi… matka Lina tęgo bierzmuje! – wołał zakrystian367.
Wikary usiłował coś powiedzieć. W głowie jego musiały migotać rozpaczliwe myśli o zmarnowanej na zawsze karierze. Nie zrobi się przecież biskupem człowieka tak radykalnie ośmieszonego.
– Pan nasz powiedział: „Rzucisz dom twój i matkę twoją…”368 – zaczął z namaszczeniem.
– Sama cię rzucę, mam cię gdzieś! – wołała stara, popierając słowa demonstracją ad oculos369.
Ale nie był to koniec przygód.
W drzwiach seminarium stawiał rozpaczliwy opór młody człowiek w świeckim ubraniu, niesłychanej siły i brzydoty. Dodawał on sobie otuchy okrzykami w jakimś narzeczu, którego nikt nie rozumiał.
– To jest nawrócony Chińczyk! – wołały kobiety.
– To jest tresowany diabeł – śmiały się inne, te, które były dalej, gdyż tresowany czy nietresowany obrońca wiary nie żartował.
– Swołocz – wykrzykiwał on – swiataja wiera, bożji ugodniki, poszli, swołocz!370
– Oszalał bałwan! – krzyknęła Katia po rosyjsku. – Koruta, ośle jeden, czego ty bronisz tych łotrów, oni dzieci gwałcili!
Koruta – on to był we własnej osobie – usłyszawszy rosyjski język i własne nazwisko, zgłupiał i stał przez chwilę z roztworzonymi ustami i osłupiałym wzrokiem.
– No, bijże tych łajdaków – krzyczała Katia. – Słyszysz przecież, dziewczynki gwałcili!
Koruta wydał jakś chrapliwy ryk, uderzeniem nogi wywalił drzwi i po chwili widać go było, jak dusił za gardło jakiegoś wysokiego księdza.
– I tyś gwałcił dzieci – ryczał – ty szyzmatyku371, ty siło nieczysta!
Koruta, jak się okazało, był guwernerem u jakiejś generałowej, która zdołała się nawrócić na katolicyzm. Ona to posłała go na odsiecz seminarium, oblężonego przez buntowników. Koruta przypomniał sobie, że zawsze wierzył w Boga, i poleciał na obronę. Generałowa stała teraz na platformie schodów i piszczała:
– Monsieur Koruta! Monsieur Koruta!372
Na ręku trzymała jakiegoś bezwłosego psa, który ujadał.
Gdy Koruta nie zwracał uwagi na krzyki, dama zaczęła targać go za ramię, pies pomagał jej zębami.
– Poszła precz, świnia! – krzyknął Koruta w twarz jej ekscelencji. – Ty czego między nich zalazła? Romansów zachciała. A ty też! – krzyknął na psa i chwyciwszy go za tylne nogi pobiegł, wymachując nad głową tłumu wyjącym i wijącym się zwierzęciem niby maczugą.
– Moje dzieci – zaczął przemowę opasły dziekan, lecz w tej chwili oniemiał: nad głową tłumu przeleciało coś i ugodziło go, wijąc się i wrzeszcząc, w obwisły brzuch.
Wydzierała się też do dziekana stara Lina.
– Ty także mnie musisz pocałować!
Katia tymczasem niszczyła książki i emblematy religijne.
Wieczorem tego dnia znaleźliśmy się w więzieniu. Wsadzono nas z Katią, Aldym i Korutą do jednej celi.
W sześć tygodni zaś oswobodził nas tłum. Napoleon III373 kapitulował pod Sedanem. W Paryżu ogłoszono republikę. Pomknęliśmy wszyscy do Paryża, nie wyłączając Koruty, który wyrażał pewne wątpliwości, ale usłyszawszy od Katii, że jest głupi, uśmiechnął się i szedł za nami.
3
Nie będę opowiadał o Komunie. Każdy z nas zna tę historię miasta, które widziało, jak opasuje je zdrada, jak nakrywa je chytrą siecią kłamstwo, jak wykopuje potwarz przepaść pomiędzy nim a resztą Francji.
Kto wie, czym jest historia nowoczesna, niech się zapatrzy w ten widok miasta bohaterów i myślicieli – oddanego na łup zniszczenia przez plugawego karła. Skrofuliczny, przeżarty przez cynizm starzec Thiers374 – morderca ludu – to symboliczna postać nowoczesnego mieszczaństwa. Przyjrzyjcie się temu człowiekowi. Handlował on już wszystkim: sławą wojenną i tchórzostwem giełdziarzy, wolną myślą i Chrystusem. Wypowiedział on tyle kłamstw, że już nie wie, gdy sam z sobą myśli, jakich używać wyrazów. Nie potrzebuje tego jego myśl – to jest nieustanne zadowolenie z siebie, z chytrości własnej i sprytu. Człowiek ten nie miał nigdy przyjaciela, nigdy z niczym nie był zrośnięty, węszył za biletem bankowym375 i za korzystną różnicą w rachunku giełdowym; z czego ona wynika, wszystko jedno. Patriotyzm i rewolucja, Kościół i niewiara, despotyzm i republika – wszystko dawało mu zysk. Nie był on w stanie uwierzyć, że istnieje coś bezinteresownego. Gdy Bismarck obalił rząd koronowanego sutenera, alfonsa wszystkich idei – Thiers cały podzielony był między dwa uczucia: zazdrości dla szczęśliwego zwycięzcy i przebiegłej myśli, jakby wyszukać jakiś zysk dla siebie. W nim, w jego wytartej duszy kryło się to wszystko, co żyje z pracy cudzej, co żyje z ciemnoty i nędzy ludu. To wszystko drżało o swoją ojczyznę, o drogą Francję, która daje rentę. W poprzek ich drogi wyrosło olbrzymie widziadło miasta – bohatera, miasta, które walczyło do ostatka, miasta, które wrzało jak wulkan i tryskało ideami na świat cały.
Paryż, święte miasto ludzkości, nigdy nie był tak wielki, jak za czasów niezapomnianej Komuny. Rozpaczliwa walka oczyściła atmosferę. Ludzie wśród niebezpieczeństw poczuli się braćmi: Paryż narodził się znów pod armatami i bombami jako stolica rozumu i ludzkości. Ludzie tu nauczyli się polegać na samych sobie, nauczyli się poprzestawać na sobie, nauczyli się jednoczyć w wielkim, codziennym dziele, nauczyli się umierać bez trwogi. Dusza Komuny rodziła się z bohaterskich wycieczek. Kiedy bomby Prusaków burzyły domy, kobiety paryskie wołały: „Do broni i na wały!”. Paryż robotniczy nie przestraszyłby się niczego, on zagrzebałby się w ruinach domów – stos trupów, które padły za wolność.
O tych ludziach mówiono, że nie kochali ojczyzny. O nich, którzy wołali do całej Francji: „Giń z nami!”.
Słyszałem Blanquiego376, jak wołał:
– Broń wszystkim Francuzom do rąk, będziemy bronić każdej piędzi ziemi. Broń narodowi, broń rękom spracowanym!
Ale broń – to władza.
Thiers chciał Paryżowi ukraść nawet jego własne armaty377.
Widziałem, jak paryski lud robotniczy ściskał je, te swoje działa, jak żywe istoty, jak przyjaciół, kobiety rzucały im pod koła kwiaty w dniu, kiedy rodziła się święta Komuna.
Katia stała na jednej z armat i wołała:
– Kobiety Paryża, ani jednego pocałunku, ani jednego uścisku niewolnikom i tchórzom. Nie mogą być niewolnicy ojcami naszych dzieci, bo my nie chcemy rumienić się za nich. Wolnych ludzi rodzić chcemy, wolnych, nie żyjących ludzką krzywdą. Żony robotników, córki robotników, rodzić chcemy dzieci dla przyszłości, w której praca będzie swobodna!
Kobiety klaskały i wołały:
– Niech żyje! – niosły ją na ramionach, a ona wołała:
– Do broni! Do broni!
I taką widziałem ją przez cały czas.
Gdzie chwiał się jaki oddział sfederowanych378, ona chwytała chorągiew i wołała:
– Wstyd wam będzie, gdy zginę.
Za nią biegł olbrzymi, zziajany Koruta, wołając:
– Vive la Commune!379 – jedyne chyba zdanie, jakie umiał po francusku.
Widziałem ją, jak stawała poza noszami, na których nieśli rannych i zabitych i wołała:
– Zemsty, zemsty! Nie zapominajcie, ilu już zginęło. Matki, posyłajcie synów, siostry – braci, żony – mężów. My, kobiety, wywalczymy przyszłość, my rodzimy dzieci, my nie chcemy niewoli na ziemi.
– Paryż się nie podda! – wołała, kiedy wersalczycy380 wchodzili. – Paryż się nie podda. My nie możemy, nie chcemy żyć w niewoli, umrzemy, zginiemy, by istnieć w pamięci, jako wielkie miasto przyszłości, stolica swobody!
I z pochodnią w ręku biegła podpalać gmachy, wołała o proch, dynamit i naftę.
– Zginąć, zginąć pod gruzami, a nie żyć w niewoli! Wołajcie o śmierć, śmierci wołajcie, córki Paryża!
Ulica za ulicą wpadały w ręce wersalczyków. Rozpacz wdzierała się w najmężniejsze dusze.
Katia przechodziła od barykady do barykady.
– Nie poddamy się, nie poddamy się, umrzemy wolni.
I wołała:
– Czego się obawiacie: śmierci? Przyjdzie i tak bezzębna starucha o lasce, przyjdzie, zasiądzie u poduszki waszej, konać będziecie dni i noce wśród mroku. Czy nie lepiej umrzeć z bronią w ręku? Czy nie lepiej umrzeć tak, jak jesteśmy teraz, półbogami, wolnymi na zawsze, takimi zostać?
Paryżanie, będę się broniła do końca, choćby sama. Kto ze mną?
I wznosiły się ku niej czarne od prochu ręce i wołały spieczone usta:
– Na śmierć! Umrzemy wolni!
– Kobiety! – wołała Katia – W ulice, w ulice, umierać przy braciach i mężach! Karabiny padają na bruk, dlaczego nie podnosicie karabinów? Kobiety będą walczyć, gdy zabraknie mężczyzn. Podła ta, co pragnie przeżyć Paryż! Paryż, wiecie co jest Paryż?
Miasto, które woła stuleciami: Nic nad człowieka, wszystko dla człowieka. Paryż, słowo tak święte, jak najświętsze ze wszystkich słów – człowiek.
My nie wołamy: Bóg i Ojczyzna. Tak wołają ci, którzy żyją grabieżą i mordem. Bóg to jest niewola dusz. Dusze muszą drżeć, aby ciała pracowały. Dusza Paryża nie drży.
My nie zaznamy już niewoli, nie będą się gięły nasze karki: wyprostowani i dumni pójdziemy w śmierć.
Spotkała mnie w przedostatni dzień na rogu jakiejś uliczki.
– Michale! – zawołała, kiedym ją mijał, nie widząc. – Myślałam, żeś już padł – mówiła – i pragnęłam pomścić twą śmierć. Jeszcze żyjesz?
Prochem czuć było jej ręce, twarz, włosy. Zapach prochu, powietrze walki owiało mnie od jej pocałunku.
– Teraz żyję – mówiła z rozdętymi nozdrzami, wsparta na karabinie. – Teraz żyję – już ja, nie niewolnica Moroszkina. Odkąd wiem, że umrę z bronią w ręku, zwycięska i nieulękniona, znów mogę myśleć o sobie bez wstrętu. Całuję ciebie swobodnymi ustami. Ustami, które śmierć zawrze na wieki. Dziękuję ci za życie walki. Dziękuję ci za dni w Paryżu, który płonie.
Kule świstały nam nad głową, kiedy ona mówiła jeszcze:
– Kochałam ciebie bardzo, bardzo cię kochałam, Miszuk.
I poszliśmy na swe posterunki.
Każdy poszedł, gdzie był najpotrzebniejszy.
Przedniej barykady bronił Koruta: le prince Calmuc382, jak go nazywali Paryżanie. Gdy brakło naboi, wyrywał on głazy z bruku i ciskał.
Pomiędzy jedną salwą a drugą wołał:
– Wersalskaja swołocz!
i gdy odpierał atak, krzyczał:
– Thiers swinja!
Barykada jego dwa razy była wzięta; dwa razy spędzał on z niej wersalczyków i gnał ich aż na ich pozycję.
Za trzecim razem ugodziła go kula w serce, padł, z ustami rozwartymi w krzyku:
– Wersalskaja swołocz!
Widziałem Aldego, jak strzelał, siedząc, nogę miał zmiażdżoną, u jego stóp leżał Romain z małą, czarną raną w skroni.
Widziałem, jak kula przeszyła serce Aldego, gdy wołał:
– Umierać, umierać z bronią, robotnicy!
I widziałem wreszcie ją na bruku z piersią przeszytą bagnetem: leżała z zastygłymi oczami. Armata najeżdżała na jej ciało: koło mnie stało ze dwudziestu robotników, krzyknąłem i rzuciłem się naprzód.
Armata była nasza: w kołach jej utkwiło ciało Katii zdruzgotane w przeraźliwy sposób.
Było to ostatnie zwycięstwo.
Padłem ranny. Ocaliła mnie cudem prawie rodzina jakiegoś robotnika.
Dwoje starych ludzi strzegło mnie przez dwa miesiące w jakimś lochu.
Gdym wstał z łóżka i odjeżdżał, płakali: mieli pięciu synów przed Komuną, zostały im tylko ich bohaterskie imiona.
Ostatni, dwunastoletni, był tym, który zatrzymany przez wersalczyków, prosił o pozwolenie oddania matce zegarka i oddawszy, wrócił, aby paść pod jakimś murem przeszyty przez kule.
4
W Zurychu zastałem całe mnóstwo znajomych. Wracającego z pobojowiska Komuny, opalonego w tym wielkim płomieniu dziejowym, przyjmowano z otwartymi rękami wszędzie. Poznałem teraz wielkiego rosyjskiego filozofa, Ławrowa383. Kiedyś, kiedy ludzkość oceni już i zrozumie ten olbrzymi i cudowny proces tworzenia i powstawania nowoczesnej świadomości, światopoglądu wolnej, rządzącej sobą pracy, Ławrow zajmie należne sobie miejsce obok największych i najbardziej zasłużonych: należy mu się ono z prawa jako temu, który przypominał nieustannie, że treść historycznego zadania, jeżeli ma być dokonane, musi się stać treścią życia ludzi, którzy pragną być świadomymi pracownikami historii. W czasie gdy zmechanizowanie powszechne zagraża nawet tym formom życia duchowego, w których samoistność jest najkonieczniejsza, w czasie gdy człowiek uczy się myśleć nawet o samym procesie historycznym, którego ma być świadomym współtwórcą, jako o czymś bezwiednie dokonywającym się poza jego plecami, Ławrow bronił zasad samodzielności człowieka. To, co człowiek czyni, musi on uważać za swoją odpowiedzialność, musi przyjmować odpowiedzialność za wszystko, w czym bierze udział, do czego przyczynia się całym życiem swoim – gdyż inaczej demoralizuje sam siebie. Zrzucanie z ludzi odpowiedzialności za ich czyny, przyzwyczajanie ich do tej myśli jest budowaniem i rozwijaniem w nich psychiki niewolniczej. Nasza swoboda sięga tak daleko, ten sam ma okres, co i nasze poczucie odpowiedzialności.
W sporach z miejscowymi europejskimi socjalistami, nowej, zmodernizowanej, parlamentaryzującej odmiany, Ławrow doskonale obnażał właściwą treść kryjącą się poza zasłoną naukowej wiary.
– Warunki ekonomiczne działają nieustannie, tak jak jakieś potworne młoty nie przestają kuć i pracować w wielkiej mennicy ludzkości – mówił on, uśmiechając się ironicznie. – Tak, tak, moi współobywatele, poprzestańmy na warunkach ekonomicznych, one już same przez się, bez waszej woli i wiedzy wykują z was: wyborców, wyborców, wyborców. Warunki ekonomiczne – mówił on – są jak mennica wytwarzająca w geometrycznej progresji384 biuletyny; biuletyny rosną, rosną, aż Bismarckowi głowa łysieje, nieprawdaż, moi przyjaciele?
W tym czasie parlamentaryzm stawiał dopiero pierwsze kroki w socjalizmie europejskim. Ławrow miał słuszność jednak już i wtedy, mówiąc:
– Byle tylko te warunki ekonomiczne nie zapomniały wykuć inteligencji w panach posłach.
Miejscowy leader grupki socjalistycznej, adwokat Ehrlich, pan o pięknej brodzie i wielkiej inteligencji, która pozwoliła mu ożenić się z córką milionowego piwowara, oczarowanej przez głębokość jego filozoficznego światopoglądu, piękny głos i nie mniej piękne łydki, którymi popisywał się on, chodząc w turystycznym kostiumie, nie posiadał się z gniewu wobec tego zacofania rosyjskiego. Postępowość zaś Ehrlicha miałem sposobność ocenić przy sposobności więcej niż poważnej.
W Zurychu spotkałem znowu Nieczajewa. Był on rozstrojony i rozbity moralnie. Europejskie stosunki przytłaczały go. Miał on poza sobą jakieś ciężkie przejście z Bakuninem, o którym wyrażał się z wielką goryczą. Spotkanie z nim dla mnie było w tym czasie przykre. Nieczajew, pozbawiony wszelkiego zatrudnienia, miał jakąś chorobliwą namiętność do grzebania się w życiu wewnętrznym innych, najbrutalniej w świecie omawiał wspomnienia najbardziej obolałe.
Z Komuny Paryskiej wyszedłem w stanie całkowitego oszołomienia. Dopóki byłem chory i leżałem w schronieniu, które zawdzięczałem moim zacnym, nieszczęśliwym przyjaciołom, myśl podtrzymywała samą siebie w stanie jakiejś nieustannej ekstazy, usiłowała wypracować i utrzymać ten nastrój, jaki panował w ostatnich, broniących się jeszcze barykadach. Nadziei nie ma już żadnej, nie walczy się dla żadnego zwycięstwa, ale przecież się ma to, czym się jest. Swoboda jest nie gdzieś tam w odległej przyszłości: tu przecież żyje ona na stosach tych, oblanych najszlachetniejszą, dymiącą się jeszcze krwią, kamieni. Swoboda już jest zrealizowana i jeszcze rządzi na tej swojej groźnej, najeżonej lufami karabinów, sypiącej kulami piędzi385 ziemi. Tym powietrzem swobody, na straży której stała rozpacz, oddychałem jeszcze, póki leżałem sam w swojej suterenie, póki jedynym towarzyszem moim byli pięciokroć osieroceni staruszkowie. I oni, i ja potrzebowaliśmy wiary, że śmierć jest lepsza niż życie, że nie ma w niej nic groźnego, że jest ona jak jakiś czysty, śnieżny szczyt nad skrwawioną ziemią. Nie myślałem o tym, że jednakże niekonsekwencją jest z tego punktu widzenia ta gorliwość, z jaką usiłują wydrzeć mnie moi gospodarze tej wybawicielce. Dla nich ja byłem jakby zastępcą synów, jakby ich szóstym bratem: mówiła mi przecież staruszka, że jestem bratem jej pięciu lwiąt, gdyż usynowiła mnie la Commune de Paris. Wtedy jeszcze nie myśleliśmy o innym życiu, jak tylko o nieustannym umieraniu z bronią w ręku, a to wydawało się tak łatwe. Z miasta do miasta, z kraju do kraju iść z piosenką na ustach: Elle ne sed rend pas la Commune de Paris! Nie czuć się nigdy skrępowanym, zależnym, zrośniętym z żadną rzeczywistością, żyć nieustannie tym powietrzem przyszłości, które rodzi się tam, gdzie ludzie giną za duszę własną i za wolność.
Ale wyjechałem z Paryża i zobaczyłem życie. Zobaczyłem, że ono jest tak samo codzienne, beztroskliwe, obojętne, jakby nie wchłonęło tych olbrzymich potoków krwi ludzkiej. Na glebie użyźnionej przez trupy robotników paryskich rozrastała się bujna, zdrowa powszedniość, pozbawiona wszelkiego demonizmu.
I ludzie nie wiedzieli znowu nic.
Nie wiedzieli, że wszyscy razem biorą udział w zmowie, i nie wiedzieli, że zyski z ich akcji, kapitałów to nieopłacona krew ludzka; nie wiedzieli, że zyski z ich domów to skutki prawa, które skazuje miliony dzieci na choroby i śmierć z powodu braku powietrza i słońca. Oni znowu nie wiedzieli nic. Żyli jak lunatycy, pocieszając się tym, że ich życie jest bez znaczenia, że nie spełniają żadnych wielkich zbrodni, żadnych nadmiernych okrucieństw. Skłonni byli nawet uznać, że Thiers może przebrał miarę: zwłaszcza gdy wyziewy z trupów zaczęły rodzić epidemię. Oni wszyscy czuli się przeciętnymi, powszednimi ludźmi. W przeciętny sposób wyzyskiwali, licytowali, handlowali kobietami, gilotynowali złoczyńców, w przeciętny sposób ustanawiali prawa zabezpieczające trwanie niezamącone tej przeciętności, w przeciętny sposób rodzili się, kochali i umierali.
Zobaczyłem znowu naszą kochaną Europę towarzyską: środowisko, w którym wszystkie myśli, wszystkie pojęcia straciły swoje znaczenie, Europę, która galwanizowała wszystkie pomarłe wiary i systematy myślowe, aby tylko nie zrozumieć siebie i swojego zadania, swojej jedynej drogi.
Teraz poczułem całą gorycz osamotnienia. Katia, która jakby spłonęła w pożarze, zginęła jak złota smuga w łunie paryskiej, wsiąkła w ziemię jakby jedna kropla krwi wytoczonej z piersi ludu, jedno z ziarn rzuconych w rolę dziejów, stała się na nowo moją Katią, moją i na zawsze przeze mnie utraconą. Przypominałem sobie jak krótki sen, nasze szczęście, naszą idyllę więzienną.
Nieczajew widział, że się męczę czymś własnym, jemu nieznanym.
Któregoś dnia powiedział mi ze złym uśmiechem:
– Czy wam więcej Komuny żal, czy tej spódniczki?
Uniosłem się i przestaliśmy się z nim widywać.
W tydzień jakiś po tej scenie siedziałem w kawiarni, gdy wszedł do niej blady Martynow, wołając:
– Aresztowano Nieczajewa, chcą go wydać Rosji!
Zerwałem się. Nieczajew był już w więzieniu.
Zaraz rozpoczął się proces. Sąd federalny386 miał zadecydować, czy jest on przestępcą politycznym, czy też kryminalnym.
Staraliśmy się wszelkimi siłami nazbierać jak najwięcej świadectw, dokumentów mających stwierdzić charakter polityczny działalności Nieczajewa.
Było to nadaremno jednak.
Na parę dni przed wyrokiem wiedzieliśmy już, że trybunał wyda wyrok nieprzychylny dla Nieczajewa. Trudno było uwierzyć. Ci sami liberalni dziennikarze, adwokaci, którzy zawsze byli gotowi z dumą mówić o swobodach wywalczonych przez ich ojców, ci sami adwokaci, mówcy, którzy deklamowali o barbarzyństwie rosyjskiego caratu, o niebezpieczeństwie, jakim jest dla swobody ludów europejskich potworny despotyzm moskiewski, wydawali w ręce tego potwora człowieka z całym spokojem, zimną krwią, jakby nie wiedzieli, że pełnią policyjną, gorzej, katowską, oprawczą rolę na służbie cara.
– Co w tym nowego? – mówił mi Bołchowski. – Widzieliście, jak się zabija całe miasto, a dziwi was, że tu zabijają jednego człowieka? Otóż, drogi przyjacielu, zapamiętajcie sobie, że kto występuje w imieniu praw pracy, zagraża istnieniu wszystkich tych, co z tej pracy żyją, podkopuje same warunki ich istnienia. Jest wrogiem, którego trzeba zniszczyć, zabić, tak jak się zabija niebezpieczne zwierzę. My wszyscy jesteśmy tylko tolerowani w Europie. W momencie, w którym nadarzy się możność otwartego wystąpienia, nie będą oni nas oszczędzać. Teraz już nadszedł okres gołej zoologicznej walki. Ludzie już nie walczą o ideę, walczą po prostu o istnienie swoje. Duchowieństwo, rządy, cała maszyna przez nie wytworzona, potworna maszyna, składająca się z wielu tysięcy ludzi, funkcjonujących automatycznie jak tryby i kółka, wszyscy zahipnotyzowani przez ideę własności, wszystko to jest zawsze gotowe rozszarpać socjalistę, i to jeszcze socjalistę rewolucyjnego, stawiającego czynny opór lub wypowiadającego walkę zaczepną.
W porozumieniu z kilkunastu szwajcarskimi robotnikami postanowiliśmy odbić Nieczajewa.
Robotnicy mówili, że muszą zmyć hańbę ze swojego kraju. Kraj należy do pracujących, nie pozwolimy w nim gospodarować tchórzom.
Wszystko było umówione.
W oznaczony dzień stałem przed gmachem sądu, aby wynajętym fiakrem ruszyć za karetą387, w której wieziono Nieczajewa. Na rogu jednej z ulic miano ją zatrzymać siłą i wyrwać go z rąk oprawców.
Kareta ruszyła, jechałem za nią.
Z przerażeniem spostrzegłem, że mija ona umówiony róg.
Nie było nikogo z naszych znajomych Szwajcarów, stał tylko Bołchowski z dwoma czy trzema Rosjanami.
Zeskoczyłem z fiakra.
– Co się dzieje? – krzyknąłem.
– Nie przyszli – rzekł Bołchowski.
Nieprzytomny z gniewu i bólu, schwyciłem kamień i cisnąłem w okno karety. Kamień wybił je. Jakaś znana mi twarz mignęła za szybą:
– Plus vite, plus vite!388 – krzyknął czyjś głos.
U wejścia ulicy pojawił się pluton policji.
Trzeba było odejść z bolesnym przekonaniem, że spośród nas, z wolnej Europy krwawa zemsta carska zdołała wyrwać człowieka.
Szliśmy zgnębieni.
Na jakimś placu spotkaliśmy naszych robotników, wyczekujących na coś z groźnymi minami.
– Co się dzieje? – wołali oni do nas. – Dlaczegóżeście nie przyszli?
– Jak to? – zdziwił się Bołchowski.
– Ehrlich przecież mówił, że zmieniono marszrutę.
Spojrzeliśmy na siebie. Robotnik nie kłamał.
– Chodźmy do Ehrlicha.
Nie chciano nas wpuścić, ale mój towarzysz z szwajcarską pogardą dla dobrego tonu usunął panią domu z drogi jak lalkę i wszedł do gabinetu.
– Co to znaczy? – rzekł do Ehrlicha.
Ten dobył od razu najbardziej uroczystego tonu:
– Oszczędzam drogą krew proletariatu.
– Proletariat nie prosił pana, aby pan go cenił miarą własnego tchórzostwa.
– Panie! – rzekł Ehrlich.
– Daj pan spokój gestom. Tacy jak pan płakali w Wersalu nad błędami ludu, a Thiers ocierał im oczy z łez fałszywymi biuletynami o przestępstwach Komuny.
– Frazesy – wzruszył ramionami Ehrlich.
– Ja już wiem, co mam robić – rzekł mój przyjaciel Champion. – Pójdziesz z nami, gagatku.
– Dokąd? – rzekł Ehrlich.
– Na posterunek policyjny, odbijemy więźnia.
– Oszaleliście chyba! – oburzył się przywódca ludu. – Taktyka nasza nie znosi takich prowokatorskich sztuczek. Ci panowie z Rosji…
– Ci panowie z Rosji będą mieli prawo pluć nam w twarz, jak ja panu pluję, jeżeli my nie zmyjemy tej hańby.
– Ja poślę po policję! – krzyczał Ehrlich. – My mamy swobodę. Poszanowanie praw obywatelskich.
Tego samego wieczora tłum, z pięćdziesięciu robotników, kilkunastu studentów, Rosjan i Polaków, próbował wedrzeć się do więzienia.
Ehrlich telefonował już uprzednio do republikańskiego rządu. Straż była podwojona. Skonsygnowany389 był oddział saperów. Champion został ciężko ranny, Bołchowskiemu kula przeszyła nogę, mnie oberwała kawałek ucha. Dwie robotnice zostały kontuzjowane szablami. W pięć tygodni potem Champion wypoliczkował Ehrlicha, a w rok potem Ehrlich reprezentował już proletariat w innym kantonie. Mnie z Bołchowskim trzymano miesiąc w areszcie, później odstawiono nas poza granicę kantonu. Wyjechałem do Włoch.