Kitabı oku: «Płomienie», sayfa 15
3
Stary Ast chodził rozpromieniony. Od trzech dni miał pieniądze. Sfery rządzące trzęsły się z gniewu. Stary wariat, demagog i księżniczka krwi, księżniczka Jolanta. To było wprost potworne, jak mogli oni się spotkać. Ochmistrzyni423 otrzymała dymisję. Usiłowano przekonać księżniczkę. Tu jednak sprawa okazała się niełatwa.
Tak ma być. Księżniczka była gościem – miała dwadzieścia lat, silną wolę i cudne oczy. Gdy szambelan424, sędziwy staruszek, liczący na powagę wieku, zrobił jej ojcowską uwagę, księżniczka zażądała listy osób, których nie chciała widzieć, i wpisała na nią jako numer pierwszy nazwisko szambelana. Spowiednika zapytała się, odkąd jest grzechem karmić głodnych, i radziła mu, aby się ćwiczył w pokorze chrześcijańskiej. Sterroryzowała całe otoczenie i widywała co dzień Asta.
Ast porobił też pewne ustępstwa: przywdział czarny tużurek425, nosił w butonierce gwoździk i rozczesywał swą wspaniałą brodę. Przy tym stał się dziwnie rozmowny i miał zawsze ochotę do pogawędki. W tym czasie dzięki niemu poznałem po raz pierwszy wielką pracę Marksa426. Ast czytał ją już i na jego egzemplarzu widziałem mnóstwo notat, wykrzykników i całe polemiczne rapsodie427, pospisywane na marginesie. Na mnie książka zrobiła oszałamiające wrażenie. Nie umiałem zapanować nad jej treścią i czułem zupełnie wyraźnie, że mam do czynienia z całością myślową przerastającą mój świat myślowy. Widziałem znikające mi w oczach rozczłonkowania myśli. Ast był dla Marksa pełen szacunku.
– Nadzwyczajnie zorganizowana głowa: jest wprost niepodobieństwem428, aby to było rozumiane, ostatecznie granice naszego rozumienia są zakreślone przez strukturę i funkcjonowanie naszego mózgu. Kto może koordynować co najwyżej dwa, trzy szeregi pojęciowe – nie będzie w stanie zrozumieć myśli tego, kto koordynuje ich sześć lub siedem. Będzie miał zawsze tylko do wyboru pomiędzy różnymi jednostronnościami.
Po paru dniach jakoś przyniósł mi artykuł francuski o Marksie:
– Oni z niego już religię robią. Nowy rodzaj opatrzności. Maszyny się rozwijają, doskonalą, w końcu cały świat jest doskonale działającym za pociśnięciem guzika mechanizmem, cała praca jest zredukowana do pociśnięcia owego guziczka, a ludzkość zamienia się w lazaronów429, przychodzących codziennie po swoją pensję, produkowaną i płaconą mechanicznie i od razu w naturze. Oni z niego zrobią nową teologię, zobaczysz!
W kilka dni potem mówił:
– W ogóle nie należy mieć wygórowanych wymagań – trzeba pamiętać, że człowiek nie ma żadnych, ale to żadnych gwarancji, że do czegoś dojdzie – ot, gra on sobie w orła i reszkę o samego siebie z czymś, co się wcale ani o niego, ani o wygraną lub przegraną nie troszczy.
Pisał on w tym czasie zoologiczną, jak się wyrażał, krytykę Hegla.
– Hegel – mówił on – powiada: „Wszystko jest rozumne”. To mogło było być bardzo głębokie i daleko prowadzić, gdyby Hegel nie zamykał oczu, myśląc. Wszystko jest rozumne. Mój rozum powstał z wszystkiego. Teraz przyjrzyj się pająkowi albo głowonogowi, przyjrzyj się dokładnie całej ich budowie i wszystkim obyczajom i zrozum: ot, właśnie z takiej oślizgłej galarety, z takiego drapieżnego włochatego cielska, jakim jest na przykład pająk, wydobył się i wyrósł ten osławiony rozum, którym się szczycę. Myśl powstawała z wszystkiego. Wszystko drapieżne i obmierzłe, kłębiące się w nawozie i ulatające pod niebiosa, wszystko robiło nowe doświadczenia, czuło – w ten sposób z tych doświadczeń, tych czuć narastała myśl. Nie z żadnych podniebnych sfer ani międzygwiezdnych eterów spadła ona, ale właśnie z tego ruchomego gnoju wyrosła. Oto i masz, i jest prawdziwy sens: wszystko jest rozumne. A Hegel myślał, myślał tak długo, póki mu się tasiemce nawet albo wesz nie zmieniły w emanację Trójcy Świętej, a później wołał: „Wszystko jest rozumne”. Tak to nietrudno było. Nietrudno powiedzieć pająkowi: „Kocham cię, bo jesteś Bóg, co siebie nie zna”, albo do węża dusiciela: „Jesteś utajony rozum”. Słuszniej byłoby powiedzieć: „Nie zrozumiemy siebie, ale jeżeliś ty powstał z tego samego świata, co i ja, to i na dnie mojej duszy musi być coś pajęczego”. I można by odnaleźć ich dużo, tych zwierzęcych zoologicznych kategorii w duszy człowieka, w myśli i rozumie jego. Nic innego prawie w nich jeszcze nie ma. I ja nie radzę wierzyć w myśl. Myśl powstała tylko z uogólnień tych warunków życiowych, tych potrzeb, pod uciskiem których wyrastał człowiek. Wytwarzano ją nie tylko w gabinetach. Nie, gabinet uczonego, pisarza – to już, że tak powiem, dystylarnia która z rozmaitych cuchnących paskudztw produkuje płyn czysty i bezbarwny. Nie. Ona rodziła się wszędzie. W tych głowach, z których Czyngis-chany430 różne budowały piramidy, i w głowie samego Czyngis-chana. W głowach i ciałach niewolników sprzedawanych na rynkach, kobiet sprzedawanych do haremów – wszędzie tworzyła się myśl. Teraz zaś człowiek przychodzi do niej i mówi: zbaw mnie. Na niej są wszystkie nasze brudy, blizny i wysypki wszystkich naszych chorób. Cokolwiek bądź przeżył człowiek – to żyje dziś w jego myśli. A człowiek przeżył nieskończenie wiele. Nieskończenie wiele rzeczy, o których oświecona myśl przypomnieć sobie nawet nie śmie, tak są straszne. A one są w niej i ona ma, na dnie to wszystko.
Najczęściej jednak mówił o Jolancie.
Mówił o tym, że ona jest podobna do postaci z Shakespeare'a, że nigdy nie wyobrażał sobie, aby gatunek ludzki mógł tworzyć podobne istoty bezpośrednio w przyrodzie, w rzeczywistym świecie, a nie w mózgu genialnego poety.
– To nie jest rzeczywisty świat – mówił Paolo. – To jest wielka scena życia. Scena, którą kosztem krwi i niezliczonych wysiłków utrzymują narody, a potem kiedy tam wszystko błyszczy, pachnie, mieni się i skrzy od barw i przepychu, biedny Kaliban431 podziwia, że jego nędzne oczy mają szczęście oglądać takie cudy.
– Piękno jest wszędzie zawsze podziwu godne – mówił Ast. – I zawsze pozostaje w ludzkości. Gdziekolwiek bądź żyje piękny, podziwu godny człowiek, w książęcym pałacu czy w mansardzie432, pomnaża bogactwo wewnętrzne i wartość ludzkości.
– Ile życia ludzkiego, ile ludzkich istnień idzie na jedną taką księżniczkę Jolantę?
– Życia byłyby również zmarnowane, gdyby ona była zwykłą salonową gęsią o płytkiej duszy i wielkich nogach.
Paolo był nieubłagany.
– Jakie imiona wymyślają oni sobie: „Jolanta” – mówił. – Tak może się nazywać kwiat albo gwiazda. Czy może się nazywać tak człowiek? Widziałem ją na ulicy. Jest naprawdę jak gwiazda i jak kwiat, jest piękna jak księżniczka z bajki, można by się na nią zapatrzyć, można się do niej modlić, gdy przechodzi. Usta mimo woli mówią: błogosławiona ziemia, która cię wydała, błogosławiona chwila, w której oczy moje widzą ciebie, błogosławiony wiatr, który muska twoje włosy. Gdy spojrzała na mnie, czułem się winny wobec niej. Gotów byłem mówić: dobrze mi jest, nazbyt dobrze. Nie zasługuję nawet na taki los. Ja, który jestem pełen brudu, gniewu i zawiści, ja nie powinienem istnieć na ziemi, po której ty chodzisz, nie powinienem oddychać powietrzem, którym ty oddychasz, nie godzien jestem żyć, tak jestem mały.
– Mówisz o niej goręcej niż sam stary Ast – zaśmiał się Sabatier.
– Dlatego właśnie nie powinny żyć takie istoty, nie powinni żyć ludzie, którzy muszą się stać bogami, religią nędzarzy. Nikt nie jest tak bezinteresowny, tak skłonny do marzeń, jak nędzarz. W tym dniu, gdy gdzieś dla mnie moja biedna Anielka starała się zarobić kilka soldów433 za cenę całkowitego zaprzepaszczenia swej istoty, ja gotów byłem błogosławić ziemię i słońce i przysięgać, że wszystko jest cudownie piękne i dobre, byle była tylko szczęśliwa księżniczka Jolanta.
– Wszystko jest piękne i dobre, niech tylko księżniczka Jolanta będzie szczęśliwa – powtórzyła Amelka, wysuwając zza drzwi swą twarzyczkę, która w tej chwili była pokryta szczęśliwym rumieńcem. Jej oczy śmiały się wesoło i niemal zalotnie.
Miała w ręku bukiecik białych kwiatów i podnosząc do góry, wołała:
– Dzisiaj rzucę ten bukiet do powozu księżniczki Jolanty i zawołam, że to kwiaty od mojego Paola.
Powiedziała „mojego Paola” i stanęła okryta pąsem.
Ale Paolo uśmiechnął się.
– Tobie wolno mówić „niech będzie szczęśliwa księżniczka Jolanta”, ale tylko, kiedy się śmiejesz; kiedy płaczesz, nie wolno ci mówić tego nigdy.
– Kiedy jestem wesoła, to mogę nie myśleć o Jolancie – odpowiedziała Amelka i wyszła, nucąc coś.
Wieczorem tego dnia nie wróciła.
Nie niepokoiliśmy się tym, tylko Paolo był nieswój i chmurny.
– Ona gotowa sprzedawać samą siebie, aby dla niej kupować kwiaty; takie to są te dziewczyny.
– Gdyby Amelka nie była taka, jaka jest, nie mogłaby pozostać tak całkiem uczciwym człowiekiem – rzekł Sabatier. – Mało znam tak uczciwych ludzi, jak ona.
Nauka mistrza Proudhona nie pozwalała powiedzieć mu „uczciwa kobieta” o dziewczynie, która sprzedawała swą miłość. Miękkie serce nie pozwalało mu potępić Amelki, którą kochał i szczerze szanował. Stworzył więc sobie swoją pojednawczą formułę.
– Dopuszczacie się pewnych sofisterii, ojcze Sabatier – żartowałem.
Uśmiechnął się on do mnie. Był to chyba ostatni jego wesoły uśmiech.
Tej nocy pogorszyło mu się nagle i wezwany Ast, namyśliwszy się, rzekł:
– Odwagi, stary przyjacielu.
Sabatier prosił go, aby uprzedził go, gdy śmierć będzie blisko.
Stary robotnik popatrzył na niego niewysłowionym wzrokiem, tak silna była w nim rozpacz.
Znałem jej powody.
Bał się on o dzieci. Bał się on, że zabierze ich jemu po śmierci życie, że wpędzi ich na swój krwawy, brudny deptak. Jak uchronić ich?
Siłą jedyną, jedyną, jaką znał on, byli sami ludzie.
Same one i matka muszą się stać dla siebie jedyną opatrznością.
Śmierć Sabatiera była jedną z tych scen, o jakich mówią nam pisarze klasyczni, malując cnotę ostatnich republikanów rzymskich i mędrców greckich.
Tracił on przytomność, zbudzone dzieci stały koło jego łóżka. Żona klęczała obok niego.
– Bądź spokojny, Piotrze – mówiła, poważna i surowa. – Bądź spokojny. Uchronię nasze dzieci. Będę im ojcem i matką, a choćbym umarła, one nie zapomną już nic. Nie bój się: one nieszczęśliwe być mogą, ale nie sprzeniewierzą się prawdzie, nie sprzeniewierzą się sprawie pracy i sprawie swobody.
Nad ranem Sabatier stracił mowę.
Wtedy właśnie przyszła policja. Amelkę znaleziono w jednej ze spelunek portowych zabitą, z śladami ohydnego, zwierzęcego znęcania się nad jej trupem.
Policja przyszła dowiedzieć się, czy kto może ustalić tożsamość jej osoby.
Brygadier, pytając się o nią, nazwał ją płaczliwą prostytutką. Tylko użył innego, ludowego wyrazu.
– Jak mówisz? – ryknął na niego Paolo.
Brygadier odpowiedział jakimś przekleństwem, a później, opisując, w jaki sposób znaleziono trupa Amelki i w jakim stanie pozostawił morderca jej biedne zwłoki, skończył, wyzywająco patrząc na Paola:
– Suce psia śmierć.
Paolo nie odpowiedział nic, uśmiechnął się tylko dziwnie.
Rano znikł z domu, uścisnąwszy rękę umierającego Sabatiera.
Przeszło kilka godzin i nagle rozeszła się wieść: Księżniczkę Jolantę, gdy przejeżdżała powozem, ugodził ktoś z tłumu sztyletem.
– Paolo! – krzyknąłem.
I tak też było.
W kilka minut potem dom był pełen agentów policyjnych.
Trup Sabatiera patrzył osłupiałymi oczyma, kiedy konfiskowano mu egzemplarz dzieła Proudhona.
Byliby aresztowali i Asta, gdyby nie to, że wezwano go do pałacu do konającej księżniczki.
Paolo na pół godziny przed zamachem rzucił do skrzynki pocztowej list pod adresem Jolanty.
„Chciałbym sztylet wbić w serce całego miasta. Ty jesteś najpiękniejsza.
I gdyby miasto to miało duszę, płakałoby i wyło z bólu, gdy ty umrzesz. Nie żałuję ciebie, bo śmierć nie jest nieszczęściem. Umrzesz piękna, czysta jeszcze, nie zaznawszy żadnej goryczy, bo nie dotknęło cię jeszcze żadne zło prawdziwe. Nie chciałbym, abyś cierpiała, cierpienie jest niepotrzebne. Nie ciebie zabijam w tobie, ale wielką krzywdę świata. Dziewczyna, którą zabito dziś w porcie i zgwałcono jeszcze po śmierci – nie mniej piękną od ciebie miała duszę. Wczoraj chciała ci ona rzucić kwiaty od swojego Paola. Dzisiaj ja ci niosę śmierć od swojej Amelki. I może to jest lepszy podarunek”.
Jolanta umarła wieczorem.
Ast wrócił zgarbiony, twarz jego przybrała jakąś popielatoziemistą barwę.
Jolantę chowano w dwa dni potem. Za trumną szedł tłum, wygrażając i krzycząc:
– Śmierć zabójcom, śmierć staremu kretowi, śmierć niedowiarkom, śmierć pomocnikom szatana!
Ast postanowił nad trumną mówić. Nadaremnie zapewniałem go, że nie pozwolą mu powiedzieć ani słowa lub stanie się jeszcze coś gorszego, on uśmiechał się tylko i mówił, że umie się obchodzić ze zwierzętami.
Gdy po dwóch przemówieniach jakichś dygnitarzy kościelnych Ast wdrapał się na jakieś podniesienie i głosem przerywanym przez łzy mówić zaczął:
– Kochałem to piękne i szlachetne dziecko, które zginęło wskutek wyziewów jadowitych, jakie panują w naszym społeczeństwie, tak jak giną górnicy w kopalniach… – tłum grozić mu zaczął.
– Precz z mordercą!
Ktoś o poważnej twarzy i sukni duchownej nakazał spokój tłumowi, mówiąc:
– To przyjaciel księżniczki.
– Judaszowa przyjaźń! – wołał tłum. – On wychował żmiję, która ją zabiła.
– Ją zabił nie Paolo – rzekł Ast. – Zabiła ją krzywda, która zatruła serce Paola; ona i Paolo, i ta inna biedna dziewczyna, której ciało znaleziono w porcie, to wszystko ofiary jednej i tej samej zbrodni. A tą zbrodnią oddychamy my wszyscy, my wszyscy popełniamy ją nieustannie. My zabiliśmy Paola, Amelię i Jolantę.
– To już zanadto! – wołał jakiś oficer. – On ją hańbi po śmierci. Zestawia ją z prostytutkami…
– Zabić go, zabić go! Śmierć mu!
Ktoś uderzył Asta laską z tyłu, tak że upadł on. To go zgubiło. Tłum pokrył jego ciało i porwał. Rzuciłem się na pomoc i zostałem obalony, straciłem przytomność. Ocucono mnie w jakieś pół godziny w kapliczce pogrzebowej.
– Nazwisko pańskie? – pytał mnie jakiś urzędnik policyjny.
– Michał Kaniowski – odpowiedziałem.
Ktoś o pięknej, poważnej twarzy zbliżył się do mnie.
– Syn Oktawiana? – rzekł po polsku.
– Tak.
– Jestem Alojzy Kaniowski, stryj twój. Ja zajmę się tym panem – rzekł do komisarza.
– A Ast? – zapytałem.
Stryj Alojzy wskazał mi pokoik, gdzie leżały przykryte rogożą jego zwłoki.
Tom drugi
I. Dolori et amori sacrum434
Topolówka, 22 października 1873 roku
Jesień już, beznadziejna, szara jesień. Jakże nie lubię wieczorów jesiennych. Deszcz bije o szyby, a nim zmierzch zapadnie, drzewa stoją w parku takie smutne. W tym roku wcześnie potraciły liście i teraz stoją czarne trupy na tle bladego nieba. Pan Kazimierz umarł i ja jestem sama. Siedzę sobie z jego książkami i myślę, a teraz nie chce mi się nawet ich czytać. Wczoraj przywieziono mi je; mama zobaczyła Renana435 i westchnęła. Nie mówiła mi nic. Tylko dzisiaj, jakby przypadkowo, znów mi pokazywała ten list ojca. Panu Kazimierzowi ciężej było umierać, choć umierał u siebie w domu i nie z ręki wrogów; może dlatego właśnie ciężej. Trzęsę się cała na myśl, że jemu sprowadzono księdza. Jak mogła, jak mogła jego matka o takim miłym dotknięciu rąk, które przedmioty pieszczą raczej, niż biorą, jak mogła ona, która tak gra, to zrobić? Jak on musiał patrzeć na nią tymi swymi zapadłymi oczami, które gasły. Mówić nie mógł ani ruszać się, ale wiem, że myślał. Widziałam, jak myślały, jak żegnały się ze mną jego oczy, kiedy wyjeżdżałam w ten wieczór. Nie pozwolili mi zostać w tę właśnie noc i kiedym wróciła, on już leżał z obrazeczkiem w ręku. Podeszłam i wyjęłam obrazek. Nie śmiano mi przeszkodzić. Mama tylko popatrzyła na mnie smutnie. I córki mi jego też nie dali. Oddali książki, a nie oddali dziecka, a on o to tak prosił, tak błagał. I ja – także nie mam sił do walki. A zresztą choćby mi ją oddali, to czyżbym uchroniła ją od tych samych wpływów? On chciał, aby córka mu wyrosła na pracującego, wolnego człowieka, a czyż ja pracuję, czy i u nas nie byłaby ona w sztucznym świecie, czy nie otoczyłyby jej wspomnienia, marzenia, pamiątki?
Ojciec mój, umierając, wierzył, że zostanie z nami, że będzie czuwał nad nami.
„Bóg mi da rządy waszych serc – pisał – więc nie żegnajcie się ze mną i nie płaczcie, bo się nie rozstajemy. Po drgnieniach duszy swojej poznasz, Milo, że jestem z tobą”.
Czy matka moja nie wątpi? O czym myśli, kiedy godzinami całymi nie wstaje z klęcznika?
Ale pan Kazimierz wiedział, że zostawi dziecko samo, że odbiorą mu tę młodą, najdroższą duszę.
Ostatnich dni powtarzał już nieustannie: „Wszystko, co masz, co będziesz miała, robili ludzie, nieszczęśliwi, biedni ludzie”. Ona otwierała szeroko swoje mądre oczy, widziałam, jak nabrzmiewają żyłki na wysokim czole. Ale czy mogło jej zostać z tego coś prócz wspomnienia?
A może, może kiedyś zwieje wiatr wszystko to, czym w jej pamięci ludzie wspomnienie to przysypią, i ocknie się ono…
Piszę i piszę, a nie uda mi się oszukać własnych myśli.
Tak mi źle i tak mi smutno.
Olu, Olu – przyrzekłaś przecież siłę, przyrzekłaś przecież wytrwałość i spokój.
Niechaj nie bije tak ten deszcz i wiatr nie szeleści: przecież to życie moje ginie. Chwila za chwilą płynie i na zawsze znika. Porywa je noc jak te liście.
Co robi czas ze straconymi chwilami.
Wyobrażam sobie, jakby śmiał się on, mój nauczyciel, że znowu wpadam w styl Hofmanowej Tańskiej436, ale myśli mam rozstrojone, ciężko jest żyć w tym pustym, smutnym domu. Ciężko słuchać ciągle tych samych żartów, anegdot, jakimi stryj Florian sobie i innym czas zabija.
A stryj Oktawian jest smutny i milczący.
Tak bym chciała pójść do niego, objąć go, przytulić go do siebie, tak bym chciała pomówić z nim o nim.
Ja wiem, że on o nim tylko myśli, ale nie mówi nic, tylko chodzi, chodzi… I teraz słyszę, jak skrzypią jego kroki.
Nie powiedzieli mu nic w tym więzieniu.
A jak on wtedy krzyknął na tego oficera:
– Kłamstwo! Mój syn nie uczyni nigdy nic niezgodnego z honorem.
Źle mi, bardzo źle i żadnego nie ma wyjścia.
Tak tu przeżyję nikomu na nic niepotrzebna.
Mamie?
Mama mówi, że nie mogłaby beze mnie żyć, i ja wiem, że mama mnie kocha…
Ale czasem myślę, że chciałabym być sierotą, niemającą nikogo, niepotrzebującą oszczędzać niczyjej miłości.
Dopóki pan Kazimierz żył, wiedziałam, że jemu sprawiam przyjemność swoim towarzystwem, że on zresztą myśli o mnie jak o opiekunce swojego dziecka po jego śmierci.
24 października
Wczoraj znalazłam w jednej z książek list pana Kazimierza do mnie pisany. Cały dzień byłam rozstrojona i myśli zebrać nie mogłam.
„Nie będzie mnie już na świecie, gdy czytać to będziesz, dziewczyno moja ukochana. Bo teraz powiem ci to, czego nie chciałem powiedzieć ci żywy. Wszystkimi siłami ginącego życia kochałem cię. Kochałem twój głos i twoje oczy, i twoje włosy koloru jęczmienia, i twoje usta dumne, których nie pocałuję nigdy. Nie chcę, abyś nie wiedziała o tej mojej miłości. Chcę, abyś pamiętała o mnie, kiedy zbliży się do ciebie ktoś, kogo będziesz mogła kochać. Wiem, że ceniłaś mnie wysoko, więc nauczysz się może cenić samą siebie. Wy, młode dziewczęta, nie wiecie, czym jest życie, i nie wiecie, czym jest miłość. Nie rozumiecie, jak bezpowrotnie oddajecie duszę razem z ciałem. Coś zostanie w tobie z duszy tego mężczyzny, któremu oddasz miłość swą i całą siebie, chociażbyś później odtrącić go miała. Nie odedrzesz już od duszy wspomnienia. O, nie myśl, że pośmiertna zazdrość mówi we mnie. Ja, umierając, drżę o ciebie, tak jak i o dziecko moje. I pragnę, abyś była szczęśliwa. Pragnę, abyś na świat patrzyła zawsze dumnym wzrokiem. Ja ci życzę ze wszystkich sił duszy mojej wielkiej, szczęśliwej miłości. Kochaj i nie bój się namiętności. Tylko sercu sercem nigdy nie kłam. Tylko myśl, myśl, że będzie ojcem twego dziecka ten, kogo kochasz. Tak bym chciał zobaczyć tego człowieka, który całować będzie twoje usta. Tak bym chciał zajrzeć mu prosto w oczy do dna serca!… I nie pozwól, aby cię zabiło życie, nie pozwól, aby ci upłynęły dni młodości na wspomnieniach. Nie pozwól zabrać sobie szczęścia, nie pozwól zabrać sobie swobody. Olu, Olu moja. Nocami wołałem cię, leżąc w gorączce, i spowiadałem ci się ze wszystkich myśli moich, i jakże tęskniłem do ciebie w wieczory, gdyś odjeżdżała, i w ranki, kiedy czekałem na ciebie. Czy pamiętasz, że dałaś mi swoje włosy, z nimi umrę i myśleć będę o tobie. Na twoją jasną duszę zaklinam się, że nie mam do ciebie żalu, że nie żałuję, że spotkałem ciebie, która jesteś na wieki dla mnie utracona. Na głos twój i na twoje spojrzenia przysięgam, że nie żal mi tych chwil bólu, kiedy łamałem ręce nad sobą i rwałem włosy, że nigdy, nigdy nie opleciesz ramion koło mojej szyi. Oczy moje pieściły się tobą, myśli moje uśmiechały się, kiedyś mówiła, na dno serca zapadło mi dotknięcie twojej dłoni. Kiedy umierać będę, modlić się będę do ciebie, duszą przywrę do twej jasnej postaci i tak zejdę w mrok. Gdy zagasi śmierć moje myśli, pozostanie samo bezmierne szczęście, żem widział ciebie. Będzie czas, ludzie będą kochali piękno w sobie, będzie czas, gdy nie będzie ono już niebezpieczeństwem. Chcę ci dać jakąś ostatnią radę i nie znajduję nic. Siebie nie zatrać, nie zatrać siebie, moje kochanie. Ciebie samej tobie powierzam. Bądź szczęśliwa, Olu, bądź szczęśliwa. Za to, żeś dała mi szczęście kochana ciebie – bądź szczęśliwa za to, że umierać będę z myślą o tobie – bądź szczęśliwa, Olu. Całuję włosy twoje, chylę się do twoich stóp, ręce twoje kładę sobie na czole. Wierzę, że kiedy umrę, pocałujesz mnie w to czoło, które leżeć będzie zimne pod ustami twymi, których nigdy nie dotknęły się moje tęskniące i pragnące usta”.
Po co pisał on to, dlaczego myśleć muszę o nim z takim bólem?
Nie, nie. Nie kochałam go. Nie kochałam go. Nie mogła byłabym go kochać. Mogłam modlić się do niego, ale nie byłabym w stanie objąć go, nie byłabym w stanie szeptać mu do ucha cisnących się na usta wyrazów.
I teraz siedzę tu i myślę, dlaczego? Dlaczego nie mogę mu teraz nawet, we wspomnieniu, oddać swej miłości? Dlaczego buntuje się we mnie coś na samą myśl, że tak być mogło, że – z trudem piszę słowa – jego usta dotknąć mogły moich piersi, ramion, że on mógłby widzieć mnie, jaką jestem?
I czym jesteśmy my, kobiety? Ja wiem, że jeszcze siebie nie znam.
1 listopada
Tak dawno nie pisałam, nie chcę kłamać, kiedy piszę, a kłamie każde moje słowo.
Dlaczego nie śmiem, nie mogę napisać, że marzę o nim, o Michale, w czasie kiedy myślę o miłości? Od czasu, kiedy wiem, że będzie człowiek, do którego należeć będę.
Dlaczego nie mam napisać tego słowa? Tak jest, on mógłby przyjść i wziąć mnie, jak się bierze rzecz, jak się strząsa owoc z drzewa, jak się zrywa kwiat.
Nie wierzę swoim myślom – one kłamią, nie wierzę niczemu, co mówię do siebie wewnętrznie.
Na dnie tego wszystkiego jest tylko to: miłość do niego i tęsknota.
Zawołaj mnie, gdziekolwiek bądź jesteś, i pójdę.
Rzucę wszystko i pójdę za tobą.
Będę słyszała ciężki, długi płacz matki i pójdę z tobą.
3 listopada
Kiedy stuknął do okna w ten wieczór, krzyknęłam, myślałam, że to chyba moja myśl zwołała ducha.
On stał pod oknem taki sam, jakiego go widziałam w marzeniach.
Miał twarz pooraną i spaloną, jakby z brązu wykutą.
Nie wiem, jak przywitałam się z nim. Wiem, że poczułam usta jego na swoich włosach, wiem, że dusiły mnie łzy. Musiałam krzyknąć coś czy powiedzieć, bo on patrzył na mnie ze zdziwieniem.
Nie wiem już nic, bo w drzwiach stał stryj Oktawian.
Nie widziałam nigdy tak bladego człowieka.
Szedł, a nogi mu się chwiały, i mówił coś, ale słyszało się tylko jęk.
Podszedł i zaczął wodzić po twarzy Michała rękami, jakby był ślepy. Coś szeptał, ale nie słyszałam słów.
Michał prowadził go za rękę jak kalekę, jemu z oczu płynęły łzy, a ręką ciągle dłoń Michała gładził.
Potem Michał już stąpał, a on koło jego łóżka siedział. Mruczał sam do siebie i płakał.
Na drugi dzień miał chyba o połowę więcej siwych włosów; kiedy nalewał sobie i synowi wino, ręce mu się trzęsły i wino płynęło po stole. Tak utkwił mi w pamięci i pamiętam wciąż jego oczy z podziwem i strachem w twarz Michała wpatrzone, jak gdyby lękające się spotkać jego spojrzenie.
Taka cisza jest teraz wieczorami i nocami koło naszego domu. Siedzę i słucham, słucham, czy nie skrada się kto: budzę się i wydaje mi się, że słyszę dzwonki, stąpanie po zmarzniętej ziemi i głosy… Serce bije, głowa się napełnia hukiem. Przechodzi długa chwila, nim rozpoznam, że słyszę tylko trwogę, że nie idzie nikt. O poranku wyszłam do ogrodu. Na czarnych gałęziach był szron. Niebo było chłodne, blade, zasępione, niebo złych przeczuć, lęku i rozterki.
Ja obca jestem tu, w tym domu.
I będę się tu tułała jak więzień wśród czterech ścian, kiedy on pójdzie znów na chłodne pola.
Jego nie rozumie tu nikt.
Nikt nie rozumie, że on nie mówi starych mogilnych słów i ginie.
Nikt nie rozumie go, który się tuła po krwawej, twardej ziemi, który jest sam bez gwiazd, bez Opatrzności.
Kaplice mija, w których lampy płoną dzień i noc. On tu jest obcy.
Nigdzie na ziemi nie ma zgotowanego domu.
Niczego nie wspomina.
Na sztandarze jego płoną słowa, które jutrzejszy dzień dopiero odczyta.
On nie jest sługą żadnego Boga i żaden Bóg nie rozpościera nad nim swej chroniącej dłoni.
Sam jest pod tym chłodnym niebem opuszczenia.
O, gdyby spojrzał na mnie i zrozumiał!
Myśli moje szły za nim i szukały śladów.
Gdy przychodziły pisma i mówiły, że broczy znowu krwią pierś człowieka, że gdzieś rozległ się głos wołający o pomstę za na próżno lejące się łzy, że ręce czyjeś dźwigają sklepienia – ja wiedziałam: tam jest jego serce.
Stałam na ganku, kiedy on przyszedł.
Pierwszy raz byliśmy tu sami.
Wiatr zerwał się i niósł poprzez uliczkę szeleszczące liście.
Nie pamiętam jego pierwszych słów. Coś mówił on i coś ja mówiłam. Serce moje przeczuło, że on mnie słucha, że on słucha mojego głosu, co się łamie.
Szedł koło mnie i mówił.
Mówił o kobiecie, która padła na bruku płonącego miasta. Mówił krótkimi, stężałymi słowami.
Twarz jego była spokojna, ale ja czułam, że w jego duszy jest to samo, co we mnie.
Wrony przeleciały nad nami, kracząc.
– Widziałem je, jak krążyły w tym dniu – mówił – nad ciałem biednego Adasia. Rękoma musiałem wykopać grób, potem siadłem nad nim i chciałem pilnować. Aż wreszcie zrozumiałem, że nie warto było przysypywać ziemią prawdy. Taka jest: na strawę drapieżnych ptaków nasze ciała. Będziemy walać się po rozstajnych drogach.
Opowiadał mi, jak oni giną.
Opowiadał, jak płynie krew, i widziałam, jak usta jego się ścięły.
– Padną nas tysiące, a nowe przyjdą i rozwalą w gruzy ten świat krwi i kłamstwa.
Nadejdzie nasz czas.
Na dnie duszy żyje granitowa pewność: przyjdzie nasza chwila
Niechaj on leży tam, na leśnej ścieżce.
Niech mu wydziobią kruki jasne oczy: taka jest prawda człowieka.
Żywych, konających wrzucano przecież do dołu wraz z trupami.
I nagle spojrzał mi w oczy i zapytał:
– Jak możesz ty tu żyć?
W jakim słowie wyczuł on, że w mej duszy śpi zakopany miecz?
Które słowo zdradziło mnie, że myśli moje były z nim?
A on mówił:
– Nasze życie jest jak przysypanych w podziemiach. Wali się na nas ziemia, ale my leżymy już za życia w grobie. I nie kradniemy innym chleba, światła, powietrza.
Ja wiem, że my zginiemy wszyscy.
Ja wiem, że czają się już drapieżne oczy, że liczy nas ołowiane spojrzenie.
Nie mamy ani dnia, ani godziny, ale pomimo to ja, szczuty, ja, ścigany, pytam się ciebie, jak możesz tu żyć!?
Czy ty pójdziesz stąd, aby zostać żoną, niewolnicą, zabawką, rzeczą jednego z tych ludzi, których tu jedynie możesz napotkać?
Czy ty pozwolisz, aby całe twoje życie, twoja dusza i twoja myśl poszły na igraszkę dla człowieka, który na dzień przed ślubem z tobą oczyści dla ciebie miejsce w swym domu przez usunięcie jakiejś Marynki lub Małaszki?
Jak cieszyłam się, jak cieszyłam się, że on tak do mnie mówi. Milczałam, myśląc, w czym on mnie odgadł.
Milczałam, myśląc, czy on odgadnie mnie całą…
On mówił:
– Jeżeli cię urażam, wybacz, ale czuję, że ty jesteś człowiek.
Wziął mnie za rękę i uścisnął.
– Strzeż się kłamstwa, Ola. Sobie nie kłam. Wybierz zgubę, osamotnienie, ból, ale nie kłam.
Nie ja, ale moje usta mówiły coś o mamie. Moja myśl szła już z tego domu precz i gryzła palce, słysząc płacz za sobą.
O, mój Michale, czyś ty nie wiedział, że pójdę, czyś ty nie wiedział, że wybiegłabym i tak w nieznany świat ścieżek szukać, po których stopy twoje chodzą?
Czyś ty nie wiedział, że sięgnęłabym po śmierć, chociażbyś nie widział mnie i ginąc gdzieś, mówiłabym twoim mądrym oczom: za twoją sprawę?
Ale on mówił:
– Nie kochałem nikogo tak jak ojca. Kochałem przyjaciela, którego pożegnałem dziś. Kochałem tę, której odważną pierś zmiażdżyło koło armaty i zdeptały konie, i ponad wszystko to chyba droga była mi ta siwa głowa. I nie wiem sam, czy gdy pójdę stąd, tęsknić będę więcej do niej czy do ciebie, do oczu twoich, do twego widoku. W gorączce genueńskiej, kiedy przeklinałem świat i siebie, ciebie widziałem, szum naszych pól, śpiew strumyków i ciebie świeżą jak strumyk.
Nie skończył, bo pochyliłam się do jego rąk, głowa moja upadła mu na piersi.
I mówiłam:
– Dokądkolwiek bądź pójdziesz, pójdę z tobą.
Podniósł mi głowę i patrzył w oczy.
– Moje schronisko jest to – rzekł – które znalazł Adaś.
Czułam, jak łamie ból moje ciało, jak czyjaś ciężka ręka na kark legła i do ziemi gięła. Poprzez szczękanie zębów i cichy jęk dobiegł mnie mój zamarły głos.
– Do końca dni moich będę z tobą.
Wtedy powiedział:
– Czy potrafisz zostać sama?
Serce ścięło się w kamień i upadło. Ktoś lodowaty mówił:
– Chcę, aby ostatnia myśl moja była z tobą.
– A gdy legnę już na jakim rozdrożu?
Niezrozumiałym głosem powiedziałam:
– Będę żyła. Będę żyła dla twoich zgasłych oczu.
Potem nie mówiliśmy już nic.
Zaszliśmy w głuchą uliczkę: tu gwizdał wiatr i wiał chłodem.
On patrzył na mnie ciemnymi oczami.
– Czy wiesz, co to jest miłość? – rzekł.
Zajęczałam…
– Nie jesteś pierwszą kobietą, którą kocham.
Kiwnęłam głową.
A on mówił:
– Usta, które całować cię będą, całowały, choć milczało serce. Kupowałem kobiety i miałem je jak rzecz.
Wtedy podniosłam głowę i powiedziałam:
– Po coś to zrobił?
I stałam w tej chwili przed nim jak obca, patrzyłam mu w oczy i trzęsłam się ze strachu. W tej chwili krzyknęłabym, gdyby się do mnie zbliżył.
Ale on stał nieporuszony i mówił:
– Dlaczego jesteście niewolnice, dlaczego znacie tylko ciało? Dlaczego boicie się namiętności i miłości? Dlaczego to wszystko jest kłamstwem?
Wziął mnie za rękę i rzekł:
– Posłuchaj, będzie taka chwila, gdy nie będzie między nami nic, myśli ani słów. Będziesz tylko ty i tylko ja. Czy się boisz?