Kitabı oku: «Płomienie», sayfa 16

Yazı tipi:

Powiedziałam:

– Nie.

– Nie będziesz żałować nic?

Patrzyłam na niego chmurnymi oczami, nie wiedziałam sama, co jest w moim spojrzeniu.

Wtedy on pochylił się nade mną i pocałował mnie w usta.

A jeżeli ty się mylisz, Michale, jeżeli ja nie twój świat, twoją myśl kocham, tylko ciebie, jeżeli ja tylko chcę widzieć twoje oczy, jeżeli ja tylko pragnę, byś mnie wziął i był mną szczęśliwy, jeżeli ja tylko miłość twoją kocham?

I myślę, dlaczego on mnie kocha i chce mnie wziąć.

Abym mu była pokrzepieniem, kiedy nadejdzie zwątpienie?

On już przywykł iść pod śpiewem kruków.

I jakież pokrzepienie dam ja tobie, ja, która nie wiem, za co ciebie kocham.

Co ja ci dam?

Czy tylko pocałunki moich ust, czy tylko uścisk mych ramion, czy tylko siebie?

Czy nie ma piękniejszych kobiet, które mógłby mieć?

Olu! Olu! Co powiesz mu, kiedy przyjdzie noc? Kiedy naokoło będzie skradająca się cisza, a będzie on, tylko ty i on, on i ty. Co powiesz jego czarnym, mądrym, mężnym oczom?

Położyłabym jego głowę na piersi i śpiewałabym mu pieśń o nim.

Śpiewałabym o człowieku, który wybrał śmierć, który wyszedł o śniadym, chłodnym świcie.

Zabiegają mu drogę mamidła.

Opowiadałabym mu długą baśń o jego czynach.

Olu! Olu! Co powiesz mu w noce, kiedy skrada się śmierć, cisza się czai – kiedy krople deszczu dzwonią o szyby jak pomarłych łzy?

Czy dasz mu tylko upojenie sobą?

A jeżeli ty mnie nie znasz, Michale, jeżeli mnie gryzie, szarpie ból, nie o to, żeś ty tamte kobiety kupował, ale że to nie byłam ja?

Słyszysz, nie znałeś mnie.

I teraz drżę sama przed sobą jak nagi, odarty z listków krzak.

Ja nie chcę, nie chcę tak czuć.

A tak czuje ona, moja krew, tak czuje całe moje nieoporne ciało.

Słaba jestem, naga i bezradna.

A jeżeliś ty się zawiódł na mnie, Michale?…

Mama wyjeżdża dziś, gdy wróci, nie będzie mnie tu. Chcę serce przymusić do płaczu, a ono zacięło się i milczy. Z daleka jestem temu wszystkiemu obecna, co się dzieje naokoło mnie i we mnie.

Michał też ostatnie tu już dni spędza. Potem da mi już tylko znać.

I ja wiem, że to się wszystko stanie.

Ja wiem, że tu przyjdzie do pustego pokoju matka, że będzie łamać ręce, to wszystko wiem, i patrzę na to oschłą, obcą myślą.

Wiem, że skończyło się już na zawsze wszystko to, co znam. I teraz stoję sama na wietrze w zimną noc.

Pytam się mego serca:

Czy się boisz?

Ono milczy.

Pytam się:

Czy tak chcesz?

Nie odzywa się już we mnie nic.

Jak nazywa się ten mus, co mnie goni?

Dlaczego nie trzyma mnie tu nic?

Dlaczego jestem taka sama?

I dlaczego w tej chwili nic mnie tu nie woła?…

Najlepiej byłoby mi już gdzieś w chłodnej, czarnej ziemi.

Noc wszędzie, pusta, wielka noc.

Zmarzły gwiazdy, serce moje zmarzło. Sama stoję w pustym, nagim polu.

A ty, Michale, myślisz pewnie, że mnie teraz płacz i jęk spod ziemi woła, że wołają mnie usta sine i bezkrwiste. Nie, nie myślę o tym wszystkim, nic nie myślę. Jestem jak złamana gałąź rzucona na wiatr.

Teraz już jestem całkiem sama.

Mamy nie ma i Michała już nie ma. Stryj Oktawian chodzi przygarbiony przez oświetlone, pokoje. Chodzi, jakby sam z sobą rozmawiał.

I czego ty się męczysz, staruszku?

Czy nie lepiej byłoby tobie brnąć w śnieg, w zawieję, nie mieć nad głową dachu, nie wiedzieć, gdzie tę swoją mądrą, siwą głowę złożysz?

Czy nie lepiej byłoby tobie z synem stąd pójść precz? Stary dwór i stare papiery na cztery spusty zamknąć i podpalić albo niechby stał tak, niechby szumiały wiatry przez umarłe, wielkie pokoje.

Nie chcę myśleć o tym, jak wy tu będziecie mieszkać i żyć, samotni, wyziębieni, starzy. Nie chcę myśleć, o czym będą wam mówić wiatry jesienne i zimowe cisze, kiedy tylko drzewa stękają i trzeszczą na mrozie. Nie chcę myśleć o niczym.

Śnieg, wczesny śnieg spadł już, leży tak, jak obojętność i niechęć w mym sercu.

Co dzieje się ze mną?

Dlaczegoście nauczyły mnie stare, wielkie, samotne pokoje nadsłuchiwać, co szepce mi serce, dlaczego nauczyłyście mnie żyć z samą sobą tylko?

I teraz patrzę w siebie jak w zmarłe jezioro, w którym się nic nie przegląda.

Taka pustka naokoło mnie.

I nic nie umiem, tylko siedzieć tak i samej sobie się przed sobą użalać i skarżyć.

Jestem jakby sama jedna na świecie, nikomu i na nic niepotrzebna.

15 listopada

Nie każ mi tak długo czekać, Michale, bo przecież ja co dzień i co godzinę żegnam się już ze wszystkim, drzwi zamykam za sobą i pozostawiam tu matczyny płacz, a później tu zostaję i słucham, jak płyną jej samotne łzy i odpowiada im deszcz, który bije w szyby.

Leżę i słucham zagaszonym sercem.

Tak będzie ona tutaj żyć dzień i noc.

Co dnia będzie budzić się i na mnie czekać. Czekać nie wiadomo na co. Tak siedzieć u okna i patrzyć w dróżki, którymi ja już tu nie przyjdę. I przyjdzie wieczór, i ona już będzie wiedziała, że nic, że idzie znowu pusta, głucha noc i wali się na serce.

Po co ty mi to każesz widzieć?

Potem przyjdzie noc taka długa, zimna, czarna.

Łzy płyną.

O, nie szlochaj ty tak po mnie, nie płacz!

Ja muszę iść.

Wstaję, idę do twojego łóżka – i powtarzam zimnymi ustami.

– Muszę.

I chodzę, tak tu chodzę po tych pustych pokojach.

Wyszłam w nocy do salonu – nie mogłam spać. Siedziałam tam w tym dużym pokoju, gdzie nikt nie mieszka i gdzie nikt nie będzie po mnie płakać. Drzwi otworzyły się cicho, wszedł stryj Oktawian ze świecą.

Chciałam wstać, ale on podszedł do mnie i długą chwilę patrzył mi w oczy.

– Czy już dziś?

– Co dziś? – spytałam.

– Czy już dziś chcesz iść do niego, Olu?

– On mówił?

– On nie mówił. Ja wiedziałem i wiem. Czy już dziś?

Siadł koło mnie i białą ręką mnie po ramieniu i po włosach gładził.

– Ja cię nie wstrzymam. Matka twoja. – Rozłożył ręce. – Ja tu będę z nią. A ty pisz. Ty nie wiesz, co to jest czekać na list. Przechodzą noce, myśli szepcą. Serce się w piersi powoli jak nóż obraca: gdzie on?

I mówi noc:

Staruchu, jesteś sam.

I znowu powoli, powoli rozwija się zatruta myśl: gdzie on, co dzieje się z nim?

I odpowiada chłodna noc:

Staruchu, jesteś sam.

Zegar szepce w kącie swe piosenki:

 
Oj, był sobie pan,
Szczęśliwy pan, wesoły pan.
Młodą żonę, syna miał…
     Cyt, cyt…
Staruchu, żona gdzie?
     Cyt, cyt…
Staruchu, a syn gdzie?
I dzwoni znowu głucha noc.
Staruchu, jesteś sam.
 

Przejdzie dzień i serce bije, gdy ktoś przez pokój idzie: list niosą, a może on sam.

I przychodzi wreszcie ten czekany list. Ty nie wiesz, ty nie wiesz, jak upaja się samotne serce. Ty nie wiesz, jak ono wtedy wszystko zapomina.

Nie było nigdy długich, pustych nocy.

Nie było nigdy szyderstwa zegara.

Cisza nocna zakłada ci na szyję ręce: mój ojcze…

Serce płacze, chce biec, cierpi, ale to jest żywy, ciepły ból.

Pisz, Ola.

Do swojej matki pisz i do mnie.

Nagle wstał.

– Ola, proszę cię, teraz mówię do ciebie jak do mężczyzny, jak do silnego, uczciwego człowieka. Gdyby Michał… – Nie skończył. – Gdyby Michał… – przerwał raz jeszcze – jego szukają, gdyby jemu stało się co, gdyby stało się to, gdyby spełniło się to, co mi noc mówi…

Ty napisz mi.

Jasnym, krótkim słowem mi napisz.

Czy ty wierzysz? – rzekł.

– W co, stryju?

– W ten wasz mus.

Opuściłam głowę:

– Muszę, stryju.

– Czy wierzysz?…

– Wiem, że tak trzeba.

Potem mi już mówił o matce, o tym, jak zajmie się nią.

21 listopada

Przyszedł list…

I już ostatnia godzina.

Zamknęłam list, który z drogi wyślę, tak jakbym rzuciła na trumnę kamień.

Stryj Oktawian już był i jeszcze przyjdzie, jemu oddam te kartki.

Położył mi na kolanach głowę i całował ręce – nie mówił nic, nie chciał powiedzieć, że mi za Michała dziękuje…

– A jeżeli, Olu, on ciebie zgubi…

Roześmiałam się.

– Będę z nim, będę sama.

On jeszcze raz wstał, dwa razy próbował coś mówić.

Nagle rzekł:

– Ty go proś, ty go proś, niech on się oszczędza.

I jeszcze raz pochylił głowę i podniósł oczy, swe mądre oczy: prosiły teraz o coś jak oczy dziecka…

– Gdyby, gdyby… Olu… – rzekł, zacinając się – urodziło się wam dziecko… mnie go przyślijcie. Słyszysz, Olu, mnie.

Matce twojej nie powiem nic, żem wiedział, rozżaliłaby się na mnie i odeszła, ale ciebie ja nie mogę wstrzymać: człowiek musi robić wszystko sam.

I jeszcze mówił:

– Nie mam Boga, który słucha modlitw, i nie mam komu powierzyć cię, dziecko moje. Żadnemu Bogu. Idziesz sama. Ale teraz, kiedy będę myślał o nim, będę wiedział, jesteś ty, a o tobie – jest Michał.

Idę i zamykam trumnę.

Nie będę płakać – nie chcę.

Bądźcie wy dla niej litościwe, wiatry jesienne.

Bądź miłościwym dla niej ty, słońce.

Mówcie jej, że wszystko przemija, trawy i liście, nauczcie ją cichego, dobrego smutku. Niechaj ona po mnie nie rozpacza. Mówcie jej, że powróci wiosna. Niechaj śpi, niechaj marzy moje stare biedne dziecko.

My się przecież, mamo, zobaczymy.

Tu ja nie wrócę i nigdy już nie będziemy jak dotąd razem: ale zobaczymy się.

A teraz idę już, konie czekają za bram.

O tym nie wie nikt – tylko stary Tychon.

Stary Tychon, który marzy: chodzić będzie jeszcze nasz Michałek, w złotej, kowanej koronie.

Teraz patrzy na mnie i ociera łzy.

Dziś pchał mi gwałtownie w ręce woreczek pieniędzy.

Stryj Oktawian dał mi ich aż nazbyt dużo.

Chciałabym teraz pomyśleć o czymś wesołym, ale nie mogę.

Płynie do mnie z tamtego pokoju cichy płacz.

Zamykają się już z łoskotem dębowe, ciężkie drzwi.

II. Nowa wiosna

Czekaliśmy na Olę na jednej z prowadzących do Odessy stacji, ja i Wołczok437. Tak nazywaliśmy Wierę Kochanowicz. Było ich trzy siostry: wszystkie oddane sprawie, niezastąpione. Kochaliśmy je za niezmierną jasność serca i mężną pogodę. W ich towarzystwie nie czuł chyba nikt nigdy możliwości zwątpienia, nie dostrzegał niebezpieczeństw. Wszystko stawało się nad wyraz proste i naturalne. Pociągi tu krzyżowały się i mieliśmy z godzinę czasu. Z bijącym sercem stałem wpatrzony w szyby mijających się wagonów. Wiera żartowała dotąd ze mnie. Teraz stała poważna i skupiona. Dla niej Ola była już towarzyszem. Czy zdoła zwyciężyć walkę z samą sobą, z przeszkodami? Nareszcie w jednym z wagonów mignęła mi twarz Oli. Stała w drzwiach, nie mogąc ich otworzyć. W jednej chwili byłem przy niej i tak utkwiła mi w pamięci: za szybą nadjeżdżającego wagonu, z jakimś zakłopotaniem czy trwogą w twarzy.

Zaznajomiłem ją z Wierą i po chwili siedzieliśmy już w poczekalni, mówiąc wszyscy razem.

Coś młodego, coś, co raz tylko rodzi się i na zawsze przemija, było w tej chwili między nami. Byliśmy jakby pijani, nie tylko my, ale i Wiera.

I w takim nastroju jechaliśmy do Odessy.

Były to dla naszych kółek szczęśliwe, młode dni: o aresztach nie było nic słychać. Dni schodziły na nieustannych przygotowaniach. Co chwila zjawiał się ktoś potrzebujący paszportu, książek, adresów w mieście, do którego jechał. Zdarzyło się tak, że było w naszych kołach kilka par młodych i kochających się. Niebezpieczeństwa wydawały się dalekie. Cieszyły zaś nas najmniejsze już powodzenia. Pamiętam wzruszenie, z jakim wysłuchaliśmy opowiadania Cyprianowa.

Chodził on jako tracz od wsi do wsi, szukając pracy, w worku miał kilkanaście egzemplarzy rozpowszechnianych wówczas przez nas broszur, pomiędzy innymi słynnej Chytrej mechaniki, napisanej przez Krawczyńskiego438, figurującej we wszystkich ówczesnych procesach. Opowiadał on, jak nocował w jakiejś wsi w stodole na sianie z roztropnym, młodym parobkiem, rozmawiając o tym i owym. I kiedy chłopak nabrał do Cyprianowa zaufania, wyciągnął on wreszcie z jakiegoś woreczka, który nosił na piersiach, zmiętą, zatłuszczoną broszurkę: I cóż, bracia!

– Nie mogłem powstrzymać swej radości, kiedym ją zobaczył. Zacząłem ściskać i całować parobka. I prosiłem go wreszcie, aby i zamienił się ze mną na broszurki. Dodałem mu Chytrą mechanikę na dokładkę.

Z rozczuleniem przyglądaliśmy się małej książeczce, która już spełniła swoje posłannictwo. Wydawała się nam uświęcona przez to zetknięcie z tajemniczą piersią ludową. Słowa jej wydawały się nam głębsze, potężniejsze, odkąd wiedzieliśmy, że spoczywały na nich dziecinne, pełne ufności oczy przyszłości, że zapadły one w duszę i w pamięć jednego z tych, dla których były przeznaczone. Żyły one już poza nami. Żłobią i ryją sobie swoje własne drogi. Cichym potokiem rozchodzą się pod śniegami. Cyprianow sam wyrósł w naszych oczach. Kochaliśmy go tak, jak kocha załoga skołatanego statku tego majtka, który pierwszy krzyknie: „Ziemia!”. Porównanie jest nietrafne. Nie czuliśmy jeszcze burz na sobie. Większość z nas byli to nowobrańcy marzący dopiero o ranach. Ja byłem nieco obcy w tym młodym kole. Ocieniał mnie mrok tych, którzy poginęli już. Przede wszystkim zaś jednak więcej niż wiek – wyodrębniało mnie to, że stałem za czasów Komuny na świętym paryskim bruku. Młodzież mówiła, że obejmę komendę w dniu ulicznej walki. Ale o walce tej rzadko mówiono. Nad myślami ciążyła przede wszystkim wieś. Tam się miało dokonać wielkie przeobrażenie. Promień świadomości rozproszy mgły. Skra buntu rozpłomieni się i rozpali w poczucie godności ludzkiej w piersi milionowej masy i przed oczyma olśnionego świata stanie zrąb nowego społeczeństwa: gmina rosyjska. Pod śnieżną, groźną i martwą powłoką rzeczywistości rosyjskiej czekała na nas gotowa, nowa Jeruzalem439 pracy i swobody. Mniej lub więcej świadomie, mniej lub więcej systematycznie wierzyliśmy w to wtedy wszyscy. Świat urzędowy, oficjalny, cały otaczający nas świat obecnego ustroju opierał się tylko na nieświadomości, bierności mas. W momencie, gdy zrozumieją one, że są wszystkim, i będą miały odwagę same na sobie się wesprzeć, czyż nie runie ten pozornie tak trwały i pewny świat – w nicość? Cyprianow zmodernizował mit o Polifemie440. Polifem zrazu tuczył swych gości, aby następnie ich pożreć. Potem oduczono go antropofagii, ale nałóg tuczenia innych pozostał. Potem rozśmieszał nas opowiadaniem Szczedryna441 o dwóch generałach, którzy dostawszy się na bezludną wyspę, nie znalazłszy chłopów, skazani byli na śmierć głodową.

Dziwne i nadzwyczajne były to czasy. Na tysiące można było wtedy liczyć tę młodzież, która opuszczała domy, rodzinę, dostatek i szła w lud pracować z nim, zlać się z nim, by stać się jego myślą, sumieniem i wolą. Przed oczyma przesuwają się drogie postacie tych, co poginęli po etapach442, powariowali w ciągu lat odosobnienia w więziennej celi, zginęli na szubienicy lub w katordze. W tym czasie oni to właśnie, ta dzielna, bohaterska rzesza stwarzała ową atmosferę wiosenną, w której tajały serca, umysły rosły i olbrzymiały. Dusze były przeźroczyste, nie było różnicy pomiędzy czynem i słowem. W kołach młodzieży wytworzyło się tak potężne napięcie, że przeobrażony wychodził każdy, kto się z tym prądem zetknął.

Po strasznym obrazie zwęglonego Paryża, oddanego na pastwę za bohaterstwo swe nazywającemu się prawem zezwierzęceniu, mieniącemu się kulturą zdziczeniu, po widoku miasta, w którym szulerzy, loretki, księża i sołdacy443 tryumfowali nad pokrwawionymi ciałami tych, co padli w przedniej straży ludzkości, po strasznym koszmarze świętego Marcina – wydawało mi się to, com codziennie widział, jakimś cudownym odrodzeniem i rozkwitem. Tu nie zadziwiała żadna szlachetność. Zresztą co mogło wiązać tych ludzi? Majątek, kariera? – Wyrzekli się samej myśli o nich. Szczęście osobiste? – Kładli je i znajdowali w tym właśnie, w czym przeciętny, zdrowy rozsądek mieszczan widział wyrzeczenie się tylko, zdeptanie wszelkiego egoizmu. Aby zrozumieć ten świat, trzeba być zdolnym w ten sposób wyswobodzić się od tego, co życie wiąże, związując je z państwem rzeczy. Człowiek do dziś dnia nie nauczył się panować nad rzeczami, nie stając się ich niewolnikiem. Rzeczy miały w naszym świecie małą wagę. Te, do których przywiązywaliśmy wielkie znaczenie, nie miały go poza naszym światem. Były to broszury, świstki ulotne, paszporty. Pieniądze stawały się własnością sprawy. Stopa życia była prawdziwie spartańska.

Zima była czasem przygotowania, z wiosną miał się rozpocząć wielki ruch. Z pośpiechem i energią przygotowywano się do wyprawy, zbierano wiadomości po wsiach i okolicach, uczono się rzemiosł. Doskonale zorganizowana komunikacja dostarczała nam systematycznie, co tydzień niemal, transportu literatury: broszur, pism, dzienników.

Kółka komunikowały się z sobą i na neutralnym gruncie toczyły się niejednokrotnie zacięte spory, dyskusje przeciągające się do białego ranka. Cyprianow i Michelson byli najświetniejszymi mówcami ze strony „buntarej444, jak nas nazywano; Kalinowski, Piotrowski i Diedow rej wodzili w obozie ławrystów, zwanych także propagandystami.

Dzisiaj zatarły się w mej pamięci te odcienie. Myśl pamięta różnice i umie przeprowadzić linie rozgraniczające, nie wchodzi w nie jednak już ciepła krew wzruszeń.

Pamiętam, jak działały te dyskusje na Olę, jak szeroko otwierały i iskrzyły się jej oczy, i mieniła się, i bladła twarz.

W ciągu kilku dni wrosła ona w nasz świat i spokrewniła się z nim, w ciągu kilku dni nauczyła się żyć myślą pod skrzepłą korą gotowej, zastygłej historii.

Mieszkaliśmy w dwóch czystych pokojach z widokami na morze.

Cyprianow zadziwił cały świat nabyciem kilkunastu doniczek kwiatów.

O wysokim czole, siwych, smutnych oczach i nieprawidłowej twarzy, wydawał się on prawdziwie piękny przez nieustannie płonący w nim ogień myśli. Nie było takiej chwili, w której by myśl jego przestawała pracować. Ze swojej wyprawy, o której wzmiankowałem już, przyniósł on prócz owej zużytej książeczki, którą nazywaliśmy gałązką oliwną Noego445, kilka spostrzeżeń i uogólnień geologicznych i pewien rodzaj własnej teorii poznania. Myślał głośno i nie przywiązywał najmniejszej wagi do tego, co dzieje się z jego myślami. Jakiś znajomy jego prywat-docent446 wyzyskał jego spostrzeżenia i poglądy w swojej rozprawie. Cyprianow, gdyśmy mu powiedzieli o tym, śmiał się tylko. Był on przekonany, że to mnóstwo drukowanego papieru, które przytłacza nas dzisiaj, zniknie w świecie, w którym myśl przestanie być wyzyskiwanym przywilejem. Żywe i nieskrępowane słowo zastąpi w wielu wypadkach druk, który jest dziś nie tyle środkiem rozpowszechniania myśli, ile raczej zabezpieczenia własności duchowej.

Mieliśmy kilku ludzi o wybitnych zdolnościach naukowych lub artystycznych w naszych kołach. I właśnie patrząc na nich, widząc, jak bezinteresownie, bezpretensjonalnie oddawali oni światu to, co w nich proces ogólnoludzkiego życia stworzył, poznawało się całą różnicę pomiędzy panującym tu a ogólnie przyjętym światopoglądem. Śmieszność zabiłaby u nas każdego, komu by przez głowę przesunęła się myśl o jakimś arystokratyzmie duchowym. Podzielano zdanie Proudhona, że geniusz jest właściwie stanem ogólnoludzkim, a uważany jest za coś wyjątkowego dlatego tylko, że w rzadkich tylko warunkach nie zostaje przez wychowanie szkolne i wychowanie życia samego zabity. Pamiętam jeszcze polemikę, jaką stoczył Cyprianow na ten temat z młodziutkim, dystyngowanym biologiem, któremu udało się następnie istotnie zrobić, jak to się mówi, wielką karierę w naukowym świecie. Dostawszy się przypadkiem na naszą wieczorynkę, młody ten adept nauki pogardliwie uśmiechnął się, usłyszawszy zdanie, że do dziś dnia w nauce przeważa niezmiennie ta część pojęć, która została zdobyta przez pracującą masę, nad tą, której dopełniły już wysiłki warstw kulturalnych i poszczególnych uczonych, i pamiętam, jak tryumfowała Ola za każdym zwycięskim argumentem Cyprianowa.

– Cóż ma na przykład wspólnego z pracą, z fizyczną, ręczną pracą, prawo Newtona? – wołał zgorszony badacz.

– Czy pan dobrodziej przypuszcza, że pojęcie przestrzeni, postrzeganie przestrzeni, sama przestrzeń i czas matematyczny same przez się umieściły się w głowie Newtona, jego rodziców, znajomych? Jeżeli pan tak przypuszcza, istotnie, nie zawdzięcza on światu pracy nic, gdyż zapewne w takim razie samo przez się powstało w jego głowie pojęcie ruchu.

I Cyprianow kreślił szeroki obraz kulturalny, w którym człowiek przez konieczność twardej walki z przyrodą, pracy, i wspólnej pracy, zdobywał, wytwarzał te pojęcia. Widziało się, jak wyrastały one pod jego ręką.

– Jeżeli tak głęboko będziemy sięgać – mruczał zniechęcony uczony.

– A pan dobrodziej woli sięgać płycej. No, tak, tak, zapewne czas w takim razie powstaje z zegara. Ale i tu jeszcze nie obejdzie się bez zegarmistrza.

– Więc, innymi słowami, pan mówi, że nauka jest niepotrzebna, że wystarczy drwa rąbać – naturalnie, naturalnie, panowie. Tego samego zdania u nas jest Najświętszy Synod.

– Tylko, kochany panie – rzekł Cyprianow – niech się pan tu tego rodzaju argumentami nie posługuje. Ja nie mówiłem nic o nauce. Ja mówiłem o pasożytach nauki, o ludziach, którzy żyją z tego, że swoje ciasne zarozumienie stawiają między ludem i prawdą.

– Gdzież ich pan widzi?

– Wszędzie. Nie ma innych w waszych uniwersytetach i szkołach. Jedno pokolenie ludzkie wychowane tak, aby istotnie uprzystępniło sobie i zdobyło to, co nauka ustaliła, a świat byłby dziś niepodobny do tego, czym jest.

– To samo mówimy my – rzekł uczony.

– Nie, wy tego nie mówicie. Wy jesteście wieczna przeszkoda. Wy rzucacie się na naukę jak sroki na świecidełka.

Niedobrze czuł się człowiek „spokojny”, który wchodził w nasz świat.

– Wiara powinna być zachowana ludowi – rzekł pewien liberalny pan.

– I dlaczegóż to, szanowny panie? – zapytała Wiera-Wołczok drżącym z oburzenia głosem.

– Przecież to jasne – mówił wytworny pan. – Ona pociesza w niedoli i podtrzymuje moralność.

– A ja, panie kochany, przeciwnie myślałam i myślę zawsze, że ona demoralizuje.

– Mogą być wypadki – rzekł pan pojednawczo.

– Nie idzie o wypadki. Idzie o to, że każdy dzień trwania naszej, tak zwanej wiary jest czynnikiem nieustającej demoralizacji ludowej.

– I w jaki to sposób, szanowna pani? Czy nie ona każe nam znosić i wyrzekać się?

– Nie jest wcale bezwzględną cnotą ani jedno, ani drugie. Ale mniejsza o to. Czy pan kiedy widział na przykład tak zwanego podradczyka (przedsiębiorcę), który oszukuje swoich robotników, czy pan widział, jak on modli się? Przecież on wierzy naprawdę, że to nie jest sprawa między nim a tymi nędzarzami, lecz między nim a Bogiem.

– Gdyby nie to – rzekł pan – byłoby gorzej.

– Nie, byłoby lepiej. Niechby tylko było jasne: my czy on?!

– Ależ to bunt – rzekł pan. – I panowie z tym chcecie iść w lud? Oszczędźcie duszę naszego ludu.

– My – powiedziałem – wymieciemy z życia ludu tego brud i nędzę, a zabobony i gusła on już sam wyrzuci.

Pan przestał mi się kłaniać na ulicy.

Mnie odmładzał zapał Oli.

Wieczorami, patrząc na morze, prowadziliśmy dziwne rozmowy.

– Co chwila przecież umieramy – mówiła Ola – i z nas rodzi się ta chwila, którąśmy przeżyli. Znika, uchodzi i – gdzieś poza nami pozostaje. Z chwil tych urosło to, co jest. Dlaczego ludzie nie nauczą się umierać świadomie, tracić chwile te tak, aby z nich wyrastało tylko piękno.

Cyprianow był wielkim przyjacielem Oli. Dla niej robił zbytki, znosił jej kwiaty, a prawdziwą już sensację stworzyło kupienie przez niego pudełka cukierków.

– Dostałem pieniądze za moją geologię – rzekł.

U nas zbierano się najczęściej w swobodne wieczory. Ileż postaci przesunęło się przez te dwa pokoiki. Dla mojej śniadej twarzy i ostrych rysów nazywano mnie szejchem447; szejch i biała księżniczka lub Otello i Desdemona448 – nazywano nasz dom.

I na taką to wieczorynkę właśnie trafił któregoś dnia stryj Florian.

Ciotka Emilia nieopatrznie zakomunikowała mu adres. On zaś postanowił spełnić misję narodową i rodzinną.

Zastawszy towarzystwo, postanowił olśnić je swoją światowością.

Nikt na niego jednakże nie zwracał uwagi.

Cyprianow po krótkiej przerwie ciągnął dalej swoje wywody na jakiś ze swych ulubionych tematów.

Stryj siedział jak na rozpalonych węglach.

W końcu zwrócił się do Oli z zapytaniem, kiedy może zobaczyć ją, aby nie przeszkadzać.

Cyprianow, Wołczok, Żuk i Liza chcieli się wynosić.

– Wyjdźcie do drugiego pokoju – poprosiłem – tu sekretów żadnych być nie może.

– Prosiłem o rozmowę z Olą – rzekł stryj.

– My nie mamy wobec siebie tajemnic – odpowiedziała Ola.

– Raczysz zważyć, że ja mieć je mogę.

– W takim razie – powiedziała Ola – wyrzec się muszę ich poznania.

– Dobrze, dobrze – rzekł stryj – choćbyś miała się dowiedzieć o tym, że idzie tu o umierającą matkę.

Było to kłamstwo. Dwa dni temu mieliśmy list z domu. Zatrząsłem się z gniewu, Ola zbladła.

– Kochany stryjaszku – powiedziałem – ma szczęście stryj być bratem mojego ojca, starym człowiekiem, więc nie nazwę po imieniu tego, co stryj zrobił w tej chwili.

– Mało mnie to obchodzi – powiedział stary pan z nienawiścią w głosie. – Sądy człowieka, który pod dachem własnego ojca uwodzi biedną krewną.

Tego było nadto.

– Cicho – powiedziałem – ani jednego słowa więcej, bo nie ręczę za siebie.

Stryj wyszedł, zepsuwszy nasz wieczór, a po powrocie musiał narobić kłamstw i oszczerstw, gdyż w parę dni później przyjechała pani Emilia.

Była to straszna scena.

Ciotka trzęsła się i mdlała.

Po jakiejś godzinie jednak uspokoiła się i można z nią było mówić.

Były dwa punkty, o które szczególniej chodziło. Były nimi nasze pożycie bez ślubu i nasza „wiara”.

Nie udało nam się jej przekonać, lecz nauczyła się nas rozumieć.

– I cóż zamierzasz robić? – zapytała córki.

Gdy dowiedziała się, że Ola prawdopodobnie pojedzie z Wierą, by pracować w Tule w fabryce, zagryzła wargi.

– I po co to? – rzekła.

– By nie kraść – powiedziała Ola krótko.

Najłatwiej jednak porozumiewać się umiała z ciotką Wiera. Zapoznawszy się z nią u nas przypadkowo, uspokoiła ją tak, że ciotka zaczęła mówić o naszych planach z pewnym rodzajem szacunku. Odjechała w każdym razie znacznie uspokojona i usposobienie Oli stało się od tego czasu jeszcze pogodniejsze.

Wiosna zbliżała się i zaczęliśmy się powoli rozjeżdżać.

Pierwsza pojechała Liza, wezwana do Moskwy na swój kolejny dyżur w tak zwanej administracji. Był to rodzaj centralnego biura, ułatwiający korespondencję, rozsyłający ludzi do kolonii, gdzie ich brakowało.

Cyprianow rozstał się z nami też któregoś dnia i wybrał się na swoją wyprawę. Żuk kupił przenośny warsztat do ostrzenia kos i sierpów i wybrał się w podróż po wsiach i futorach449. Był on milczący w naszym kole i zaczynał dopiero mówić wśród ludu. Tu sypał anegdotkami i dykteryjkami450, przy tym zawsze w doskonale zachowanym dialekcie. Opowiadał, jak raz udzielał informacji urzędnikowi policyjnemu, który otrzymał polecenie aresztować kręcącego się w jego okręgu między chłopstwem niebezpiecznego podżegacza, hrabiego Łańskiego. (Takie było prawdziwe nazwisko Żuka). Żuk był zatrudniony, gdy nadszedł ten rozkaz, w domu samego przystawa przy wprawianiu szyb i przystaw wdał się z nim w dyskurs na temat podejrzanych ludzi kręcących się po okolicy. Żuk wysilał głowę: przytaczał jednak przypuszczenia i wnioski tak fantastyczne, tak naiwnie niedorzeczne, że przystaw napisał raport, iż na zasadzie zebranych przez niego informacji hrabia Łanskoj znajduje się obecnie już w jednym z miast stołecznych. U niego zaś w okręgu prócz trzech aktorów żadnych podejrzanych ludzi nie ma. Z pobytu u przystawa przyniósł Żuk kilkanaście doskonałych blankietów paszportowych i mnóstwo innych blankietów, na jakich inne władze prowadzą pomiędzy sobą korespondencje. Tego rodzaju zdobycz oddawana była do rozporządzenia administracji, do zakresu obowiązków której należała i fabrykacja „butów”, jak nazywaliśmy paszporty i inne papiery legitymacyjne.

Ola miała, jak to już wspominałem, jechać do Tuły. Mnie zaś administracja poleciła dokonać pewnego rodzaju objazdu naszych grup i kolonii. O moich zdolnościach życia z ludem, być może słusznie, powątpiewano, natomiast opowiadano legendy o mojej stanowczości rewolucyjnej. Zresztą ja należałem już poniekąd do kategorii starców, ludzi z przeszłością, którymi partie współzawodniczące lubią imponować sobie wzajemnie. Propagandyści posądzali mnie o jakobinizm451 i krążyła plotka, że wysłał mnie do Rosji sam Blanqui, którego słyszałem jedynie podczas jego przemówień publicznych przed jego aresztowaniem w Paryżu. W ogóle co do programów i haseł panowała w tym czasie jeszcze wielka niejasność. Myliłby się ten, kto by przypuszczał, że moje funkcje miały charakter jakiejś rewizji452. Byłem raczej pewnego rodzaju wędrowną i żywą skrzynką pocztową. Przy charakterze naszej organizacji, jej ustroju, rola moja inaczej nie dawała się wprost pomyśleć. W ogóle powiedzieć mogę, że świat rozsądnych zjadaczów chleba jest absolutnie niezdolny cokolwiek bądź zrozumieć o stosunkach, jakie panują w kołach prawdziwie szczerych rewolucjonistów.

Rozstaliśmy się z Olą możliwie spokojnie. Olę przejmowała żywą radością myśl, że zaczyna się dla niej to prawdziwe, a od każdej bajki fantastyczniejsze nowe życie. W jej usposobieniu w tym czasie było coś z tego zdrowego egoizmu, jaki spotykamy u uczonego oddającego się swojej pracy, artysty, gdy tworzy, światowej dziewczyny jadącej na bal. Ola nie miała wprost czasu ani możności psychicznej odczuć naszą rozłąkę ze strony tego, czym była ona dla mnie. A ja cierpiałem bardzo i wstydziłem się tego. To sprawiało, że byłem w tym czasie trochę szorstki. Ola widziała w tym surowy kult obowiązku i wyrzucała sobie, że jedzie z radością pragnącego zabawy dziecka. Poczciwy Wołczok widział za to wszystko swoimi mądrymi oczami i planował, że sprowadzi mnie do tulskiej grupy, gdy tylko gdzie indziej nie będzie już potrzeba ludzi. Rozstawaliśmy się w każdym razie na krótko: za dwa lub trzy miesiące miałem być w Tule przejazdem.

Gdy myślę o tym okresie i tym, który jeszcze bezpośrednio potem trwał przez czas jakiś, nie mogę wciąż oprzeć się wrażeniu, wiosennego budzenia się przyrody, rozpęczania się pąków, srebrzystej, mowy strumyków.

Wszędzie się spotykało młode, jasne i szczęśliwe twarze.

Tak jest. Nigdzie potem i przedtem nie widziałem tylu i tak głęboko, prawdziwie szczęśliwych ludzi.

Nad głowami naszymi zbierały się jednak chmury, krążyło drapieżne ptactwo.

Coraz częściej nadchodziły wiadomości o aresztach.

437.wołczok (ros.) – bąk (zabawka dziecięca); wilczek (młody wilk). [przypis edytorski]
438.Krawczynski, Siergiej Michajłowicz, pseud. Stiepniak (1851–1895) – rosyjski pisarz i rewolucjonista związany z ruchem narodnickim. [przypis edytorski]
439.nowa Jeruzalem – nowa, niebiańska Jerozolima: w biblijnej Apokalipsie (Objawieniu) św. Jana zstępujące z nieba wspaniałe miasto, wyznaczające nową epokę pod koniec historii. [przypis edytorski]
440.Polifem (mit. gr.) – jeden z Cyklopów, krwiożerczych jednookich olbrzymów; uwięził w swojej jaskini Odyseusza i jego towarzyszy, zamykając wejście wielkim głazem, po czym kolejno ich pożerał; upity i oślepiony przez Odyseusza. [przypis edytorski]
441.Szczedrin (pseud.), właśc. Sałtykow, Michaił Jewgrafowicz (1826–1889) – rosyjski satyryk, pisarz, publicysta; autor satyrycznych utworów demaskujących stosunki społeczne w carskiej Rosji. [przypis edytorski]
442.etap (daw.) – miejsce postoju w czasie podróży; w carskiej Rosji: miejsce z barakami noclegowymi, gdzie przetrzymywano eskortowanych na Syberię skazańców po dniu podróży; czasem także przen.: zsyłka. [przypis edytorski]
443.sołdacy – dziś popr.: sołdaci a. żołdacy (pogardl. o żołnierzach). [przypis edytorski]
444.buntarej (ros.) – buntowników. [przypis edytorski]
445.gałązka oliwna Noego – motyw z biblijnej historii o potopie: bogobojny Noe przed zesłanym na ziemię niszczycielskim potopem z rozkazu Boga zbudował według szczegółowych wskazówek arkę (rodzaj statku), dzięki której uratował swoją rodzinę oraz po parze każdego rodzaju zwierząt. Aby dowiedzieć się, czy wody potopu już opadły i można bezpiecznie opuścić arkę, co jakiś czas wysyłał ptaki; powrót gołębicy z gałązką oliwną o świeżych liściach był dla niego znakiem, że ziemia jest dostatecznie sucha. [przypis edytorski]
446.prywat-docent (z niem.) – w krajach niemieckojęzycznych: tytuł naukowy dający prawo samodzielnego nauczania. [przypis edytorski]
447.szejch – szejk, naczelnik arabskiego plemienia lub wsi. [przypis edytorski]
448.Otello i Desdemona – bohaterowie tragedii Szekspira: Otello to Maur (czyli muzułmanin pochodzący z Płw. Iberyjskiego lub Płn. Afryki), który ożenił się z córką weneckiego senatora Desdemoną. [przypis edytorski]
449.futor a. chutor – pojedyncze gospodarstwo, oddalone od wsi; przysiółek. [przypis edytorski]
450.dykteryjka – anegdota, krótka, żartobliwa opowieść. [przypis edytorski]
451.jakobinizm – radykalnie lewicowe poglądy polityczne; od nazwy francuskich „jakobinów”, tzn. członków klubu politycznego działającego w okresie rewolucji francuskiej. [przypis edytorski]
452.rewizja – tu: kontrola. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
650 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre