Kitabı oku: «Płomienie», sayfa 17

Yazı tipi:

III. Carskie łowy

Później, niż przypuszczałem, gdyż dopiero w kilka miesięcy byłem w Tule. Gdym przyjechał pod wskazany adres, otworzyła mi drzwi młoda kobieta w mieszczańskim rosyjskim stroju – krzyknąłem: była to Ola. Zmężniała i rozrosła się: twarz jej opaliła się, oczy patrzyły z jakimś przedziwnym spokojem. Ona zaczerwieniła się z radości, a potem krzyknąwszy: „Michał!”, uderzyła mnie lekko po ustach. Mieszkały tu z Wierą, obok nich mieszkał Chazanow, pracujący w Tule jako ślusarz. Wieczorem byłem zdumiony, słuchając, jak rozmawia Ola z robotnikami, których zbierało się tu kilku. Nie sam już akcent, lecz powaga i pogłębienie, spokój i przystępność wykładu zdumiewały mnie. Ona spostrzegła, zdaje się, moje zdumienie i wykład jej stawał się coraz bardziej potoczysty, coraz bardziej obfitował w świetne przykłady. Zostaliśmy sami. Wiera wyszła gdzieś, a Chazanow majstrował w sąsiednim pokoju. Miałem zawsze ostry słuch; nagle posłyszałem pod oknami ciężkie stąpanie i jak gdyby brzęk ostróg. Namacałem rewolwer w kieszeni i krzyknąłem:

– Chazanow, gaś światło, idą.

W tej samej chwili zgasło światło i Chazanow rzekł:

– Uciekajcie.

Rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. Wychodziły one na ulicę i prowadziły do pokoju Chazanowa. Z naszego pokoju wyjście było do kuchni. Chazanow mruczał coś, zamknąłem nasze drzwi na haczyk, szepnąłem Oli: „Za mną!” i wybiegliśmy do kuchni. Otworzyłem okno i po chwili znalazłem się w ciemnym podwórzu. Zwlekać nie było, czasu, dopadłem jakiegoś płotu, przesadziłem przezeń Olę i po chwili znalazłem się z nią w jakimś ogrodzie. W oknach opuszczonego przez nas mieszkania zamigotało światło. Rozbijaliśmy się wciąż o jakieś drzewa, gałęzie ich kaleczyły nas, było całkiem ciemno. Myślałem tylko o tym, aby oddalać się coraz bardziej od domu i pozostawić między sobą a pościgiem jak najwięcej płotów i ogrodów. Wreszcie znaleźliśmy się obok ulicy, na której stała cerkiew. Tu było najlepiej wmieszać się w tłum spacerujących, pojawienie się jednak nasze na trotuarze453 spoza płotu mogło wywołać zdumienie. Zdecydowaliśmy się jednak. Przeskoczyłem pierwszy i podałem Oli rękę. W naszych strojach nie zwracaliśmy zbyt wielkiej uwagi i słyszałem tylko kilka żartów na temat tego, czegośmy mogli szukać w ogrodzie. Nie uszliśmy jeszcze kilka kroków, gdy usłyszałem za sobą przerywany oddech pościgu. Byłem zdecydowany bronić się i miałem już rewolwer w pogotowiu. Dopadł nas mężczyzna, który rzekł głosem Cyprianowa:

– Miszuk, gonię za tobą z Moskwy: wszędzie biorą.

– Wiem o tym – odpowiedziałem.

– A Wołczok? – spytał Cyprianow.

– Nie wiedzieliśmy, gdzie jej szukać, aby uprzedzić.

Trzeba było też samym schronić się gdzieś. Iść do hotelu byłoby szaleństwem.

Ola jednak znała okolicę.

– Trzeba iść do Marty, praczki – powiedziała.

Okazało się to dość daleko.

Przeszła godzina, nim doszliśmy do suteryn454, pełnych pary.

Zobaczywszy Olę, praczka ucieszyła się i wołała:

– Jak żyjesz, Andrejewna? – zapytała.

Ola opowiedziała, co się stało.

Marta zasępiła się:

– Szkoda Osipowny.

Tu wydawało się dość bezpiecznie.

Rozlokowaliśmy się, Ola wyszła do jakiejś komórki. Po kilku minutach wróciła: była zmieniona nie do poznania. Boso, w zapasce, chuście na głowie wyglądała na służącą lub wiejską robotnicę.

– Chodźmy – rzekła do Marty.

– Dokąd? – zdziwiłem się.

Położyła mi palec na ustach:

– A Wołczok?

Marta wzięła kosz z bielizną, Ola drugi.

– Zuch Andrejewna – rzekł Cyprianow.

Przeszły dwie nieskończenie długie godziny. Dziesięć razy zrywałem się, dziesięć razy zatrzymywał mnie Cyprianow.

Wreszcie weszły obie, zmoczone, gdyż zaczął padać deszcz, i smutne.

– Wołczka wzięli na ulicy – powiedziała Ola. – Chazanow strzelał. Związali go i zbili.

Wyszedł mi z gardła jakiś krzyk.

Tego nie mogłem znieść, tych brudnych rąk, podnoszących się na te szlachetne, święte głowy.

– Gdzie Wołczok? – pytał Cyprianow.

– W cyrkule; Chazanowa powieźli do ratusza.

Spojrzeliśmy na siebie z Cyprianowem.

Była nasza kolej.

Daliśmy Oli paszport i pieniądze. Na jutro Marta miała postarać się o ubranie i odprowadzić ją do najbliższej stacji. Stamtąd do Petersburga, gdzie na razie było bezpiecznie, i pod wskazany adres. Jeżeli powiedzie się, spotkamy się tam, jeżeli nie uda się nic zrobić, wrócimy tu. W razie gdyby nas nie było ani tu, ani tam – tłumaczyć nie potrzeba.

Podeszliśmy pod cyrkuł i zaczęliśmy się rozglądać – nagle Cyprianow zaśmiał się cicho – poza domem ciągnął się ogród. Gdyby okna aresztów wychodziły na ten ogród właśnie…

Po chwili byliśmy w ogrodzie: z głęboką radością ujrzeliśmy szereg małych, wąskich, zakratowanych okienek.

Jak dowiedzieć się, gdzie siedzi Wiera? Cyprianow oparł się odrzewo i zagwizdał z cicha Marsyliankę455.

Z trzeciego okienka na lewo rozległo się stłumione chrząknięcie.

Stanąłem pod oknem. Cyprianow stanął mi na plecy, po chwili zeskoczył:

– Tu.

Odbyliśmy naradę wojenną: o wyjściu przez okno nie mogło być mowy. Myśleć o innym wyjściu byłoby szaleństwem.

Odejść jednak, nic nie przedsięwziąwszy – nie byliśmy w stanie.

Nagle Cyprianow wskazał mi oczami piwnicę. Ciągnęła się ona pod aresztami i miała duże, zakratowane bez szkła otwory.

Kraty jednak trzymały się mocno. Jużeśmy wypróbowali ich dwie, gdy w trzeciej poczułem, że jedna z cegieł chwieje się. W pół godziny krata była wyjęta.

Cyprianow wdrapał się znów po moich plecach do okna, aby zawiadomić Wierę, co się gotuje. Chodziło też o to, aby dała nam znać, chodząc i przystając, w którym miejscu mamy próbować podkopu. Weszliśmy do piwnicy, było całkiem ciemno. Staraliśmy się poruszać w kierunku celi Wołczka. Zrazu nie słyszeliśmy nic, potem ja dosłyszałem dość jasno kroki. Sklepienie musiało jednak być dosyć grube. Nie mieliśmy żadnych narzędzi prócz nożów. Zaczęliśmy nimi obłupywać spój i wapno. Piwniczka była tak głęboka, że trzeba było stawać na palcach. Pracowaliśmy dość długo, nim pierwsza cegła obsunęła się; gdyśmy wyjęli ją, wypadła niespodziewanie druga, kalecząc Cyprianowa w głowę – nie mogliśmy jednak na to zważać. Pracowaliśmy dalej pomimo zasypującego oczy wapna i okruchów cegieł. Wreszcie otwór był dość znaczny. Z cegieł, ziemi i jakichś desek, które namacał Cyprianow, urządziliśmy postument, wdrapaliśmy się nań i z radością poczuliśmy pod ręką spróchniałe drzewo. Nagle usłyszeliśmy chrząknięcie Wiery, zeskoczyliśmy; w celi dał się słyszeć jakiś ruch. Staliśmy kwadrans, aż wreszcie usłyszeliśmy szept Wołczka:

– Teraz można.

To była tak zwana powierka – sprawdzenie, czy wszyscy aresztanci są na miejscu. Deska dźwignęła się wreszcie i po chwili Wołczok wsunął się w moje objęcia.

– A Ola? – pytała, zanim stanęła na ziemi, nie zdążywszy się jeszcze zadziwić, że widzi mnie i Cyprianowa.

Była druga godzina.

Namyślaliśmy się, co robić.

Uznaliśmy, że najbezpieczniej będzie już nie zachodzić do praczki, by nie zwracać uwagi na jej mieszkanie zbytnim ruchem, lecz ujść ogrodami i tylnymi przejściami za miasto, tam laskiem przedostać się do stacji i wskoczyć do pierwszego pociągu.

Plan ten udało się wykonać bez przeszkód.

Jechaliśmy w stronę Moskwy i mieliśmy wysiąść o parę stacji dalej.

Cyprianow cierpiał dość mocno wskutek rany na głowie, którą naprędce Wiera przewiązała mu chustką. Nie mógł zdejmować czapki, aby nie zwrócić uwagi, gdyż chustka musiała być krwią zbroczona.

W drodze okazało się, że ktoś z nas musi pojechać do Moskwy, podczas rewizji były prawdopodobnie wzięte dość ważne papiery; nie można było zwlekać. Najodpowiedniejszy byłem ja do tej wyprawy. Cyprianow był ranny, rysopis Wiery mógł być rozesłany. Rozstaliśmy się, jechałem z adresami administracji i paru osób.

Do Moskwy przybyłem wieczorem.

Rozpytałem się, gdzie leży hotel „Ukraina”, i znalazłszy go, spytałem o numer 28. Portier z jakąś dziwną miną wskazał mi schody; gdym zaczął na nie wchodzić, stanął w nich tak, jakby chciał zagrodzić mi odwrót.

Zwróciło to moją uwagę.

Na korytarzu było ciemno.

Zapalając zapałki, zatrzymałem się przed drzwiami pokojów. Gdym stał pod jednym z nich, otworzyły się one i zobaczyłem policjanta, który usiłując schwycić mnie za rękę, udrapał mnie.

– Pożałujtie.456

Cofnąłem się.

Policjant wypadł za mną.

Trafnym instynktem wiedziony, cofnąłem się w jakąś niszę: wybiegłszy z pokoju, policjant skierował się w kierunku schodów, którymi tu przyszedłem. Przypuszczałem, że hotel musi mieć drugie wyjście.

Zacząłem więc biec w kierunku przeciwnym.

Istotnie: tuż obok prawie natrafiłem na jakieś brudne schody, zbiegłem z nich i wpadłem do bramy. Tu stał policjant wpatrzony w wejście od ulicy.

Jednym ciosem powaliłem go na ziemię i wybiegłem.

W drzwiach schwycił mnie za kołnierz jakiś kupiec.

Odwróciłem się i zadałem mu straszny cios w głowę między oczy.

Wypadłem z bramy i starałem się iść najspokojniej.

Wszedłem do pierwszego sklepu, jaki napotkałem, i kazałem sobie podać rękawiczki.

Nie zwracałem uwagi na to, co dzieje się na ulicy, słyszałem jednak brzęk ostróg i szabel.

Przebierałem ze znudzoną miną w towarze; po rękawiczkach zażądałem krawatu. W sklepie pojawiła się jakaś dwuznaczna figura; gdy jeden z subiektów457 zwrócił się do niej z zapytaniem, czego żąda, przybysz nie odpowiedział, ale zaczął dziwnie chytrze i porozumiewawczo mrugać. O mało nie parsknąłem śmiechem, zachowałem jednak spokój i kazałem sobie podać perfum, ale jak najdelikatniejszych, bo to na podarunek. Teraz figura znikła. Było rzeczą aż nazbyt jasną, że jestem jakimś kupcem albo subiektem, wybierającym się w konkury. Wyszedłszy ze sklepu, zawołałem dorożkarza i targowałem się z nim długo i głośno, podczas gdy jakiś stróż porządku kręcił się koło mnie, usiłując zajrzeć mi w oczy.

Wreszcie siadłem i podałem pierwszy lepszy adres.

Po długim błądzeniu po mieście i z wieloma ostrożnościami dostałem się wreszcie do mieszkania zajmowanego pod jakimś fikcyjnym nazwiskiem przez Ryżego.

Ryży nie wiedział nic o Tule ani o administracji. Zakłopotał się bardzo.

Drukarnia właśnie idzie. Dziś, jutro powinna być. Zresztą było do przewidzenia. Tam w Kijowie w niemożliwy sposób prowadzili sprawę. Jak gdyby Trzeci Wydział458 nigdy nie istniał. Mikołka tam jeden był: strasznie podejrzany.

Przede wszystkim jednak trzeba było uciekać stąd.

W administracji mógł się zdarzyć jakiś ślad.

Umówiliśmy się, że ja odbiorę drukarnię. Ryży oddał mi fracht459, wskazał parę adresów. On miał się jeszcze zająć oczyszczeniem mieszkania.

Schodziłem ze schodów, gdy nagle schwycił mnie ktoś za rękę.

– Ani kroku, w bramie policja.

Wszedłem, a raczej wciągnięto mnie do jakiegoś przedpokoju. Drzwi za mną zamknęły się bez szmeru.

Stałem oszołomiony, kiedym usłyszał brzęk ostróg.

Ta sama ręka wprowadziła mnie do oświetlonego pokoiku.

Była to kobieta lat może pięćdziesięciu: całkiem siwa.

– Skąd pani wie? – zapytałem.

– Wyjrzałam przez okno, zobaczyłam ich, wiedziałam, dokąd idą, chciałam pójść. Usłyszałam, że pan schodzi, myślałam, że to on, i udało mi się choć pana ocalić.

– A skąd pani wiedziała, dokąd oni idą?

Staruszka pochyliła głowę.

– Mojego syna za karakozowski wystrzał wzięli, nauczyłam się od tego czasu rozróżniać.

– A syn pani?

– Umarł w katordze.

Przenocowałem w mieszkaniu staruszki i na drugi dzień nie chciała mnie wypuścić, dopókim sobie nie sprowadził innego ubrania. Nad ranem wywieziono w dorożce Ryżego. Ogoliłem się brzytwą syna mojej staruszki, w nowym kapeluszu, wczorajszych, kupionych w owym sklepie rękawiczkach nie przypominałem chyba wczorajszego pół-rzemieślnika, pół-kupca.

Dzień cały tułałem się po mieście. Do Bołchowskiego bałem się zachodzić: nie wiedziałem zresztą, czy go zastanę. Nie bardzo też spieszyło mi się pod wskazane przez Ryżego adresy. Tu grunt wydawał mi się całkowicie podkopany.

Nareszcie zdecydowałem się: w mieszkaniu spotkałem Olgę Kochanowicz, siostrę Wiery. Trzecia jej siostra, Luba, była wzięta w Ukrainie wraz z Nadieżdą Lebiedziewą460, księciem Czawczewadze461 i Chomiczem. O areszcie Ryżego już wiedziano.

Na drugi dzień mieliśmy już nowe mieszkanie, nająwszy dorożkę, wyruszyłem po drukarnię.

Kiedym podał fracht, urzędnik krzyknął:

– Wynieść numer sto dwadzieścia cztery – i powtórzył dziwnie głośno – sto dwadzieścia cztery.

W tej samej chwili podszedł do mnie żandarm kolejowy i rzekł:.

– Proszę za mną, aresztuję pana.

– Za co?

– To się pokaże. Proszę do kancelarii.

W kancelarii siedział uśmiechnięty i nad wyraz uprzejmy rotmistrz462 żandarmerii o prześlicznie wyhodowanych wąsach.

– Po pakiet zgłosili się – rzekł żandarm, który mnie aresztował.

– Ach tak, po ten pakiecik – rzekł oficer. – Niech pan łaskawy chwilę spocznie. Może cygarka, papierosika? Fiedor! – krzyknął.

Obok znanego mi już żandarma wyrósł drugi i stanął u drzwi.

Tym razem był to mat463.

Grzeczny oficer gdzieś znikł, poszeptał z kimś, słyszałem wyrazy: „natychmiast, powiesz: pakiet”.

Po chwili wrócił i zwrócił się do mnie z przykładnym światowym zakłopotaniem:

– Ja pana łaskawego przepraszam, ale pan wybaczy, taki zwyczaj – rewizyjka.

W tej chwili dwóch żandarmów położyło mi łapy na piersiach.

Z kieszeni moich wyciągnięto wszystko.

– Rewolwerek! – cieszył się żandarm – o, pularesik, skrwawiona chusteczka, o, korespondencyjka. O, szyfreczkiem pisana. Znany szyfreczek. „Ej, Kuzimicz”, a i to znany: „Stary czorcie, głupi niedołęgo”, o, pieniążki, policzymy.

W tej samej chwili dwie kartki pisane szyfrem znalazły się w moim ręku. Żandarmi, pchnięci łokciami w brzuch, potoczyli się.

Kartki wsadziłem do ust: przeraźliwie trudno było połknąć.

– Wyrwać z ust! – krzyknął oficer, zapomniawszy o światowości. – Wyrwać! Łap go i bij w kark.

Skoczyłem pod ścianę.

– Zabiję – syknąłem przez zęby, chwytając krzesło.

Siła, z jaką dźwignąłem je, zastanowiła żandarmów.

Szli oni jednak ku mnie…

– Wasze błagorodje464, strzelać? – zapytał jeden.

– Ani-ni – żywcem!! – krzyknął oficer. – Za gardło!

Krzesło ugodziło w pierś pierwszego żandarma. Padł on na ziemię.

W tej chwili połknąłem kartkę.

– Panie rotmistrzu – rzekłem – pan wywiązuje się dobrze ze swoich funkcji i ja staram się panu nie ustąpić.

Oficer był siny z wściekłości.

– Związać! – krzyczał.

Powiedziałem spokojnym głosem:

– Jeżeli pańskie draby podstąpią do mnie, będę się bronić i będziecie musieli mnie zabić. Teraz ja już swoje zrobiłem.

Za godzinę byłem zamknięty na cztery spusty w celi więzienia śledczego.

IV. Myszy i koty

Po raz pierwszy znalazłem się w więzieniu. Byłem sam pośród tych gołych ścian i zbierałem myśli. Nie wiedziałem nic, co działo się z Olą. Na próżno usiłowała myśl złamać kamienną zagadkę. Wiedziałem doskonale, że nie uda mi się nic wycisnąć z suchych, znanych mi już myśli: nic prócz gołych faktów, tonących wśród mroku. Teraz też dopiero zrozumiałem całą potęgę zmiany, jaka dokonała się w niej. To nie była ta Ola, którąm znał465. Ta cicha, zdecydowana, wchodząca w niebezpieczeństwo jakby w cieniste aleje topolowieckiego ogrodu.

W drzwiach ukazywała się raz po raz w małym okienku para oczu o przedziwnie tępym wyrazie. Wydawało się, że oczy te nie należą do żadnej ludzkiej istoty, że wyrastają po prostu z tych ścian, jako coś, co patrzy. Budziły mnie one z moich myśli i drażniły. Na ogół byłem spokojny i zobojętniały. Wydarzenia szły jedno po drugim zbyt szybko i byłem przez nie ogłuszony: dopiero w ciągu nocy poczułem ohydę więzienia. Ja nie mogę stąd pójść. Trzyma mnie w swoim ręku bezmyślna, pogardzona siła. Wiedziałem przecież, że prędzej czy później nastąpi to i nastąpić musi. Teraz jednak, gdy się to już stało, buntowało się we mnie wszystko. Filozofia małą tu jest pomocą. Mówić sobie: idzie przecież o to, aby w miarę sił działać i wiedzieć, że prędzej czy później działalność ta napotka swój kres – to wszystko jest dobre w teorii, z jakiegoś astronomicznie abstrakcyjnego stanowiska. Zresztą nie chciałem bynajmniej kapitulować. Myśl od pierwszej chwili zaczęła badać plany ucieczki.

Czułem, że w ruchu naszym musi nastąpić zmiana. Napotkał on przeszkodę prędzej, niż spodziewaliśmy się. Prędzej czy później będzie musiał przeszkodę tę złamać. Byłem od początku przekonany, że ruch musi przybrać formę walki na śmierć i życie z rządem. Chodziło tylko o to, aby szara masa możliwie najmniej już była szara w tym momencie. Myślałem: przecież poznano nas w tylu wsiach, wioskach, miasteczkach. Teraz nasza zguba nie będzie dla ludu zgubą jakichś obcych, nieznanych mu, o nieznane rzeczy dopominających się ludzi. Wyrywają nas wprost z tych środowisk, w których nauczono się nas cenić. Chciałbym być na swobodzie, aby wpływać na opinię towarzyszy w kierunku większej koncentracji działania.

Jak zwykle w osamotnieniu, myśli wydawały mi się niezwykle przejrzyste, dojrzałe aż do oczywistości, argumenty nie do odarcia. Biegałem wzdłuż i wszerz po celi. I tak mijały dnie, nie wzywano mnie nigdzie, zwykłym trybem upływały codzienne wydarzenia więziennego życia. Przeszło chyba dziesięć dni, siedziałem zamyślony, gdy naraz otworzyła się zasuwka w drzwiach. Słyszałem to i nie odwracałem się, nienawidziłem tego widoku. Ktoś popatrzył się i jak zdawało mi się, odszedł. Zapomniałem o tym. Nagle usłyszałem głośny szept poza plecami:

– Michale Oktawianowiczu! Panie Kaniowski!

Obejrzałem się: za drzwiami ktoś się zaśmiał.

– Stary znajomy pański, a jakże, stary znajomy – serce przeczuło. Do przyjemnego zobaczenia.

Na drugi dzień wezwano mnie do kancelarii. Siedział tam przy stoliku prokurator, oficer w niebieskim mundurze.

„Tę twarz musiałem kiedyś widzieć” – pomyślałem.

– Nie poznaje pan – rzekł oficer. – No, no, no, nic dziwnego. Wtedy po nocyśmy się tak spotkali i nie byłem w mundurze. Zresztą lata płyną, Michale Oktawianowiczu, widzi pan – nachylił głowę – „gdzie włosy moje, mej głowy sławny strój!” Tak, tak. I pan wtedy, tak mogę powiedzieć, po angielsku się z nami rozstał. Myśmy jeszcze teraz z prokuratorem podziwiali satyryczny dowcip pana. Jakże: łapownik, oszust ukarany. I w jego szynelu! Ha, ha, całkiem jak z Gogola.

Siedziałem nieruchomy. Widziałem najzupełniejszą bezcelowość ukrywania nazwiska. Doprowadziłoby to tylko do dłuższych popisów krasnomówstwa łysego żandarma.

– Tak – powiedziałem – nazwisko moje wymawia pan całkiem poprawnie. Nazywam się Kaniowski istotnie. Michał Oktawianowicz.

– Zawsze miło z rozumnym człowiekiem mieć do czynienia. Zawsze byłem ze szczerym szacunkiem dla osoby pana – cedził żandarm. – Że to, na przykład, bez przesądów: polski szlachcic, arystokrata, myśmy do heraldii466 zaglądali, senatorów nie doliczylibyśmy, panie kochany, z rosyjskimi socjalistami razem albo Komuna, panie. Ja rozumiem rozpacz bombardowanego miasta…

Nagle mignęło mi w głowie przypuszczenie.

– To pan – krzyknąłem – chował się wtedy w Zurychu w kącie karety! Na pewno pan. Poznałem głos: „Allez plus vite, plus vite467”. Na pewno.

Żandarm nie przestał się uśmiechać.

– A ja nawet wtedy nie przypuszczałem, żeśmy się tak blisko osiebie otarli. I ja nawet teraz dziwię się, co wspólnego między panem a Nieczajewem.

– Jednak żądał pan, aby mnie wydano jako jego wspólnika…

– Inne okoliczności, łaskawco, inne okoliczności. Teraz my już o Nieczajewie mówić nie potrzebujemy. Co Nieczajew! Ot, taki Bołchowski, na przykład, inna sprawa.

Miałem już dość.

– Panie prokuratorze – powiedziałem – niech pan zapisze w protokole: nazywam się Michał Oktawianowicz Kaniowski, lat mam dwadzieścia siedem i żadnych zeznań składać nie będę, na żadne pytania nie chcę odpowiadać.

Żandarm stracił humor.

– Źle pan robi, i to bardzo źle, a ja właśnie chciałem nowinę panu powiedzieć całkiem nieoczekiwaną. Pan wie, w Tule…

Parsknąłem śmiechem.

Żandarm skoczył:

– On tam był! – krzyknął do prokuratora. – Mówiłem, on tam był.

Odprowadzono mnie do celi.

Na drugi dzień przyniesiono mi arkusz z pytaniami. Przestudiowałem ten dokument. Było rzeczą jasną, że rząd usiłuje nadać niezrozumiałemu dla siebie ruchowi charakter rozgałęzionego spisku. Tymczasem nic podobnego nie było. Rosja cała istotnie pokryta była kółkami i kółeczkami, w części komunikującymi się między sobą, i w części obcymi sobie. Ale czyż rząd był w stanie pojąć, zrozumieć, dopuścić samą myśl nieukartowanego ruchu sumień? Zresztą dlaczego zarzucać niepojętność rządowi tylko; czy tak zwana opinia europejska jest w stanie zrozumieć, że samo życie wytwarza przeciwko sobie bunt? Oświecony Europejczyk jest w stanie zrozumieć wszystko prócz sumienia, prócz chęci wdania się w życie ludzkie, stoczenia z nim walki. Europejczyk oświecony rozumie doskonale więzienie, dom rozpusty, nie pojmie nigdy, jak można po prostu nie godzić się na istniejące życie. Dlaczego? Jaki cel? Iść tak bez żadnych szans osobistego zwycięstwa na zgubę pewną. Usiłowałem wniknąć w psychologię otaczających nas ludzi, dozorców, żandarmów, sędziów śledczych. Oni po prostu nie byli w stanie uwierzyć w tę rzeczywistość, jaką mieli przed oczyma. Musieli sobie nas przeistoczyć, przetłumaczyć na swój język, uczynić dla siebie prawdopodobnymi.

Miałem z początku dużo sposobności do obserwowania. Najbardziej utkwił mi w pamięci pewien młodziutki, wprost z arystokratycznej szkoły „prawowiedów”468 wypuszczony sędzia śledczy. Siedziałem wtedy już trzeci miesiąc. Nie odbierałem żadnych wiadomości ze świata, nikt nie odpowiadał na moje próby zawiązania rozmowy przez pukanie. Nabrałem przekonania, że sąsiadujące ze mną cele muszą być puste i że Ola musiała zostać aresztowana. Nie dawano mi też książek do czytania. Zapytałem eleganckiego paniczyka o pięknie wyhodowanych paznokciach, który z paragrafów rosyjskiego zbioru praw skazuje ludzi na powolne doprowadzanie ich do obłędu.

– …Bo wprawdzie cesarzowi Mikołajowi Pierwszemu podobało się ogłosić Czaadajewa469 wariatem, ale to był tylko pewien rodzaj i nominacji, stworzenie nowego urzędu, nowej rangi, nieprzewidzianej przez Piotra Wielkiego470. Człowiek, który myśli, miał w ten sposób wyznaczone mu przez samego cesarza miejsce. Czy od tego czasu rosyjskie prawodawstwo poczyniło postępy? Jeżeli tak, to muszę przyznać, że metody stosowane są skuteczne.

– Czy mam to zapisać? – zapytał żandarm. – Pan szanowny nigdy jeszcze tak dużo nie mówił.

– Proszę, proszę bardzo – powiedziałem.

– Ja nie wiem – rzekł sędzia śledczy – czy takie protokółowanie będzie na miejscu, czy będzie zgodne z duchem praw.

Roześmiałem się.

– To już niech pan zostawi rotmistrzowi: ducha praw on zna od pana znacznie lepiej. Duch praw rosyjskich to jest właśnie to: wszystko jest wskazane, dopuszczalne przeciwko nam.

– Pan się myli – rzekł urzędniczek.

– Nie, to pan się myli – i jeżeli tak jest, to mi pana szkoda. Pan się łudzi, że pan tu spełnia jakąś funkcję kulturalną. Pan ochrania tylko gwałt, pomaga zabijać pan powoli, nikczemnie ludzi za to, że się w nich obudziło sumienie.

– Sumienie nakazuje szanować prawo i władzę ustanowioną przez Boga – rzekł sentencjonalnie rotmistrz.

Trudno uwierzyć, jak stają się oni głupi, gdy wejdą na drogę rozumowań.

Nie mówiłem z nikim zbyt długo. Uniosłem się. Mówiłem, że każdy dzień istnienia rządu i podtrzymywania przezeń ustroju jest zbrodnią.

– Pan pragnie tylko karierę zrobić, tylko rodzinę mieć, dzieci wychowywać, i to wszystko z łez i krwi. Ilu ludzi jeszcze zamęczyć pan pomoże, nim dojdzie pan do tej kariery? – mówiłem do prokuratora.

– Zamilczeć! – krzyknął rotmistrz.

Zbladłem.

– Nie podnosić głosu, proszę. To jest jedyne miejsce, gdzie w Rosji wolno mówić. Co mi zrobić możecie, nie możecie znieść widoku człowieka, który wami pogardza.

Omdlałem.

Ocknąłem się w ciemnym karcerze. Przetrzymano mnie tydzień tu.

Po tygodniu odprowadzono mnie do innej celi.

Gdym tylko znalazł się w niej, usłyszałem pukanie.

Litera po literze.

– Kto?

Wystukałem nazwisko. Ledwiem doszedł do przedostatniej litery, przerwało mi stukanie niezwykle pośpieszne, jakby wesołe.

– C-z-e-r-n-o…

Przerwałem.

– J-a-s-z… – zacząłem stukać.

Krótkie, szybkie:

– Tak.

Zaczęliśmy teraz pukać po całych wieczorach i nocach, póki nie pomdlały ręce. Jaszka nie wiedział wiele. Aresztowano go wkrótce po powrocie.

– Jak długo siedzisz? – pytałem.

– Czternasty miesiąc – odpowiedział.

Zadrżałem. I ja śmiałem się skarżyć.

– Żemczużnikow siedzi – przerwał Jaszka – Tarutina, Martynow, Bołchowski siedzi. Cały świat siedzi.

Przeszło parę dni. Jakiś młody wachmistrz, którego nie widziałem dotąd, rano podał mi bułkę i z dziwnym uśmiechem powiedział:

– Trzeba rozłamać uważnie, stojąc plecami ku drzwiom.

Z bułki wypadł rulonik papieru, okręcony około czegoś twardego. Poznałem pismo Oli.

„Nareszcie jestem na swobodzie i tu. Miej się na baczności i staraj się mieć siły, za wszelką cenę musimy cię wyrwać stąd. Bądź spokojny, czekaj. Dzisiaj jeszcze nie możemy ci wskazać drogi. Nie jesteśmy pewni. Wołczok wzięty. Czworonogi gotują wielki proces471. Może uda się popsuć im szyki. Staraj się zachować zdrowie, siły i spokój. List zniszcz, papier i ołówek schowaj. Można, zdaje się, będzie korespondować przez oddawcę”.

Odtąd drżałem za każdym wejściem żandarma; po dwóch dniach wachmistrz przestał się pokazywać, natomiast zrobiono rewizję po wszystkich celach. Wachmistrz, jak się okazało, przeraził się i zadenuncjował sam siebie. Żyłem w samotnej trwodze, jak zawiadomić o tym Olę i przyjaciół na swobodzie, aby nie wpadli w żadną zasadzkę. Pukałem o tym do Jaszki, ale on nie wiedział, że w ogóle można było ustalić jaką komunikację ze światem. Nasłuchiwałem teraz dniami i nocami, czy nie usłyszę znajomego głosu, ale wszystko ginęło w mnóstwie szmerów, które ucho, wysubtelnione przez ciszę, nauczyło się chwytać. Czułem, że nerwy rozprężają się straszliwie.

Którejś nocy obudzono mnie.

– Wstawać, ubierać się.

– Po co?

– Zobaczy pan.

Sprowadzono mnie do kancelarii. Tu czekało dwóch żandarmów.

– Pan już uciekał – rzekł urzędniczek. – Nałożymy kajdanki.

Protest byłby nie zdał się na nic.

– Dokąd mnie przenoszą?

– Zobaczy pan – usłyszałem znowu.

Nareszcie wsadzono mnie, okutego już, do karetki472.

Dwóch żandarmów siadło ze mną. Trzeci na koźle.

Kareta jechała dość długo, nareszcie zatrzymała się. Wyprowadzono mnie. Poznałem dworzec kolei. Wprowadzono mnie do kancelarii żandarmskiej.

– Jedzie pan do Petersburga, Trzeci Wydział kazał pana dostarczyć. Zainteresowali się panem. Ma pan jeszcze godzinę czasu, może pan czego zażądać. Radzę, radzę…

Podano mi jakiś befsztyk pokrajany – i tak mi było ciężko jeść.

Oficer wyszedł na chwilę.

Jeden z żandarmów, którzy zostali, rzekł:

– Niewygodnie panu – i nachyliwszy się nade mną, poprawił mi talerz i szepnął: – po trzeciej stacji będzie las. Uważać w lesie.

Podniosłem oczy, ale on patrzył już przed siebie z twarzą doskonale drewnianą.

Wagon podprowadzono pod same drzwi, po chwili byłem już w nim z mą asystą.

Przeszło kilkanaście minut wśród zwykłego szczękania i turkotu, na wpół zrozumiałych nawoływań i sygnałów.

W głowie mi tkwiły słowa: „Po trzeciej stacji będzie las”.

Żandarmi, umieściwszy mnie w kącie, ulokowali się tak, że przegradzali mi całkowicie swymi ciałami dostęp do drzwi. Przymknąłem oczy.

Pociąg zatrzymał się już dwa razy.

Ruszył; jechaliśmy bardzo długo. Myśli mąciły mi się, bałem się zasnąć. Zdawało mi się, że nie dojedziemy nigdy do tej stacji, to znowu, że wszystko wydało się i pociąg minął bez zatrzymywania się uplanowane miejsce.

Wreszcie nadeszła trzecia stacja.

Staliśmy z kwadrans.

Przez zakratowane okno widziałem samotny, zmarzły peron, pokryty śniegiem. Nie znać było żadnego ruchu.

Pociąg ruszył.

Jechaliśmy przez nagie, pokryte śniegiem pola. Nigdzie nie widać było nic podobnego do lasu. Wreszcie, wreszcie ukazywać się zaczęły zrazu pojedyncze drzewa, potem coraz gęściej, gęściej – całymi kępkami, wreszcie już całą, nieprzerwaną ścianą. Żandarmi drzemali. Nagle usłyszałem gwizd i pociąg stanął.

Serce zakołatało mi w piersi.

Żandarmi obudzili się. Jeden z nich podszedł do okna:

– Zepsuło się coś czy co?

– Pijany jakiś sanie na torze zostawił – usłyszałem głos.

Siedziałem bez ruchu, nie działo się nic. Zwykłe szczękanie koło kół, poprawianie czy zsuwanie wagonu: był on czwarty z końca, za nami jechał wagon trzeciej klasy, a później dwa towarowe.

Raz i drugi maszyna gwizdnęła.

Wydało mi się, że rusza, słychać było łoskot kół: staliśmy w miejscu.

– Co za czort! – krzyknął żandarm.

– Pociąg odjechał bez nas.

– Trzeba krzyknąć – rzekł jeden z żandarmów – rusz no się, Łukicz.

Łukicz wyszedł na platformę – nagle usłyszałem ciężki łoskot i zduszony krzyk.

Drugi z żandarmów chwycił za rewolwer.

Od drzwi rozległ się głos komendy.

– Poddać się albo kulą w łeb.

Uderzeniem topora rozbito drugie drzwi.

Żandarm strzelił i w tej samej chwili czyjaś kula powaliła go.

– Jak się masz, Michał – ściskał mnie ktoś – nie poznajesz… Pamiętasz Wrońskiego, co…

Teraz dopiero poznałem Michajłowa.

– W drogę, w drogę – śpieszył on.

Łomem rozbito kajdany.

Z wagonu trzeciej klasy wybiegła kobieca postać.

– Ola! – krzyknąłem.

– Ej, niewiasto – zamruczał Michajłow. – Według praw wojennych kula wam w łeb za niesubordynację. Wszystko mogliście popsuć. Znikać teraz, niech mi do pięciu minut nikogo tu nie będzie.

– Tych tak nie można zostawić – rzekł jeden z napastników, wskazując na rannego żandarma. – Drugi też dostał, ale żyją przecież.

Nie bez trudu udało się wyszukać wystraszonego konduktora, którego jeden ze spiskowców obezwładnił w decydującej chwili. Oddano mu pod opiekę moją niefortunną eskortę i po chwili pomknęliśmy w dwóch parach sań przez leśne drożyny. Ze mną razem siedział Michajłow i Ola. W drugich, większych, czterech czy pięciu mężczyzn. Na jakimś rozstaju drugie sanie skręciły na prawo. My popędziliśmy wprost.

453.trotuar (z fr.) – chodnik. [przypis edytorski]
454.suteryna a. suterena (z fr.) – kondygnacja mieszkalna znajdująca się poniżej parteru, częściowo pod ziemią. [przypis edytorski]
455.Marsylianka – pieśń rewolucyjna z czasów Rewolucji Francuskiej, w 1795 ogłoszona hymnem państwowym Republiki Francuskiej; w czasach cesarstwa i późniejszych zastąpiona w tej roli innymi pieśniami; w XIX w. stanowiła nieformalny hymn międzynarodowego ruchu rewolucyjnego; w 1879 przywrócono ją jako hymn państwowy Francji. [przypis edytorski]
456.pożałujtie (ros.) – proszę ze mną. [przypis edytorski]
457.subiekt (daw.) – sprzedawca. [przypis edytorski]
458.Trzeci Wydział – oficjalnie: III Oddział Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości, stanowiący najwyższy organ tajnej policji Imperium Rosyjskiego, utworzony w 1826, zajmujący się m.in. zbieraniem informacji o tajnych stowarzyszeniach i inwigilacją podejrzanych; w 1881 jego obowiązki przejęła Ochrana. [przypis edytorski]
459.fracht – tu: list przewozowy, zawierający opis i wartość przewożonych towarów oraz dane nadawcy i odbiorcy, często stanowiący podstawę dla służb celnych do kontroli i pobrania opłat. [przypis edytorski]
460.Nadieżda Lebiedziewa – zapewne mowa o Tatianie Iwanownie Lebiediewej (1850–1887), rosyjskiej rewolucjonistce, działaczce Narodnej Woli, aresztowanej po udanym zamachu na cara w 1881, skazanej na karę śmierci, zamienioną potem na dożywotnią katorgę. [przypis edytorski]
461.Czawczewadze – popr.: Czawczawadze, nazwisko gruzińskiej rodziny książęcej; trudno jednak ustalić tożsamość wskazanej osoby. [przypis edytorski]
462.rotmistrz – stopień wojskowy w kawalerii, odpowiednik kapitana. [przypis edytorski]
463.mat – stopień podoficerski we flocie, odpowiadający kapralowi w wojskach lądowych. [przypis edytorski]
464.Wasze błagorodie (ros.) – wielmożny panie; tytuł stosowany w carskiej armii przy zwracaniu się do oficerów do podpułkownika włącznie. [przypis edytorski]
465.którąm znał – inaczej: którą znałem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
466.heraldia, popr.: heroldia – po powstaniu listopadowym dekretem carskim powołano, na wzór analogicznej instytucji rosyjskiej, Heroldię Królestwa Polskiego (1836–1861), która zajmowała się sprawdzaniem dowodów szlachectwa i prowadzeniem ksiąg szlachty; po rozwiązaniu instytucji jej dokumenty trafiły do Petersburga. [przypis edytorski]
467.Allez plus vite, plus vite (fr.) – jedź szybciej, szybciej. [przypis edytorski]
468.prawowied (ros.) – znawca prawa, wykształcony prawnik. [przypis edytorski]
469.Czaadajew, Piotr Jakowlewicz (1794–1856) – rosyjski filozof i publicysta. W 1836 publikacja gazetowa pierwszego z jego Listów filozoficznych, wychwalających idee Europy Zachodniej i skrajnie krytycznych wobec Rosji, spowodowała skandal i interwencję cara Mikołaja I. Gazetę zamknięto, Czaadajew został uznany za niepoczytalnego i umieszczony w areszcie domowym, w którym poddano go przymusowemu leczeniu. Zakazano jakichkolwiek jego publikacji i z nim związanych. [przypis edytorski]
470.nowej rangi, nieprzewidzianej przez Piotra Wielkiego – car Piotr I wprowadził tabelę rang urzędniczych, jednolity schemat stopni urzędniczych i oficerskich, funkcjonujący, z nowelizacjami, do końca caratu. [przypis edytorski]
471.Czworonogi gotują wielki proces – był to tzw. proces 193, w którym oskarżono narodników o szerzenie rewolucyjnej propagandy wśród chłopów, odbywający się od października 1877 do stycznia 1888; spośród licznych aresztowanych w l. 1873–77 przesłuchano ok. tysiąca osób, postawiono przed sądem 193 osoby; proces szeroko komentowała prasa zagraniczna. [przypis edytorski]
472.karetka – tu: karetka więzienna, pojazd przeznaczony do przewozu aresztowanych i więźniów. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
650 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre