Kitabı oku: «Pożegnanie jesieni», sayfa 20
– Co jeszcze? Co jeszcze? Czy książę pan oszalał?
– Zabiłem księżnę panią: leży w dużym salonie na pierwszym piętrze, tam, gdzie pani Bazakbalowa – rzekł spokojnie Azalin, odsuwając natarczywego staruszka. Ten popędził dalej.
Sędzia przyjął wiadomość bez drgnienia. Kazał natychmiast aresztować księcia, którego, ubranego w cudne futro z nowokinłandzkich berberów, odstawiono do aresztów gminnych. Tam też, zupełnie stężały w katatonicznym450 ataku, książę, kompletnie zresztą przytomny, dowiedział się, że Hela, z przestrzelonym szczytem lewego płuca żyje i prawdopodobnie żyć będzie. I nagle wyprężone jego ciało wróciło do stanu normalnego, a zdrowa myśl muzyczna przebiła zwały skamieniałych bolesnych uczuć. „A więc będziemy żyć oboje i jeszcze kiedyś spotkamy się. W tym jest szczęście. A tymczasem do roboty”. Kazał sobie przynieść duży stół, rozłożył papier nutowy i zaczął pisać. Nazajutrz rano odwiedził go Ziezio. Zajrzawszy w nuty, mistrz nie mógł wstrzymać pewnego odruchu niechęci, który z radością zauważył książę: za szybkie postępy robił jego pupil. Trzeba będzie mianować go oficjalnym następcą i usunąć się przy pomocy apotransforminy w zaświaty, przed zejściem do szpitala wariatów. Tylko jak wiedzieć kiedy? Ale tego nie powiedział Ziezio Azalinowi. Rozmawiali jedynie o Heli… (Czuła się świetnie. Atanazy pilnował jej fizycznie, ona jego – moralnie. Tylko płakał teraz ciągle, a chwilami wył). Prepudrech ucieszył się tą wieścią – bardzo żałował biednej Zosi, tak samo jak i Łohoyski.
– Trudno, niech wyje ten drań – inaczej nie nazywał teraz Atanazego – musi być ukarany. Inaczej nie byłoby sprawiedliwości na świecie.
Przyjaźń była wyczerpana. Naiwny Prepudrech nie wyobrażał sobie świata bez sprawiedliwości, nawet tej, bez żadnych zaświatowych sankcji. Teraz dopiero przekonał się jak nikłym jednak był jego katolicyzm, podtrzymywany w okresie pokuty przez Helę. Obraził się na Boga za te wszystkie klęski i wiara przeszła jak ręką odjął. „Muzyka jest moją jedyną religią. Z talentem, czy bez, zginę jako ofiara na jej ołtarzu”, myślał górnolotnie, nie krępując się już niczym. Bóg pozostał dla niego czymś bardzo dostojnym, ale stanowczo mniej rzeczywistym od septimowego451 akordu choćby. A cóż dopiero mówić o dziełach, tych, których nie ma w żadnej preegzystencji w naturze, które są tylko w nim. Ziezio, na granicy obłędu, czekający wybuchu ostrej paranoi w każdej chwili, zazdrościł perskiemu cherubinowi452 jego beztroski. Odczuł pierwszy raz może ciężar swych czterdziestu lat i łupnął kolosalną dawkę apotransforminy Mercka: „Spécialité pour les musiciens, verschärft das Gehörsinn, exciting musical sensibility”453 – tak stało w różnojęzycznych „Gebrauchsanwajzungach”454. Pustka była przed nim straszna. „Nie, nie zabiję się: chcę zobaczyć, czym jest obłęd. (Ziezio nie bał się nawet tego, a więc był absolutnie odważny). I tak nie mam już nic do stracenia”. Ale wszystko to mści się okropnie: zobaczył niedługo. Już o dziesiątej wieczór, kiedy Atanazy, wysłuchawszy zabójczej tyrady pani Osłabędzkiej o świństwach bezrobotnych pseudointeligentów, szedł storturowany do siebie (miał teraz pokój obok Heli), Ziezio rzucił się nań ze szczytu olbrzymiej czerwonej szafy stojącej w korytarzu i rycząc, zaczął go dusić. Ledwo żywego Atanazego wydarło mu dwóch lokai. Skrępowano Ziezia pasami, a w nocy jechał już do sanatorium Widmannstädta w Górach Świętokrzyskich. Prepudrech był bez konkurenta, ale za to w więzieniu. Tak skończył się ten dzień.
Rozdział VII. Ucieczka
Atanazy „spędził” noc przy łóżku Heli. Wszystko było zasłonięte tak gęstą warstwą wyrzutów sumienia, że nie widział nawet jej piękności przez okropne koszmarowe zwały jakichś buro-czerwonych i czarnych materii nie z tego świata. A jednak przez nią tylko żył jeszcze. Może gdyby nie ona, ambicja, aby nie umrzeć podłym, okazałaby się za słaba i uległby jednemu z samobójczych ataków, których miewał od pięciu do siedmiu dziennie. Nie zdawał sobie sprawy z możliwości jeszcze podlejszych rzeczy, które przyjść mogły, i co w tedy? To, co się stało, „uwzniośliło”, wysublimowało jego uczucie dla Heli – przynajmniej chwilowo. A przy tym czuł, że poza nią jest już zupełnie sam w życiu, że nie czeka go nic. Jak ohydna, tłusta plama leżała na dnie myśl, że bez niej będzie musiał szukać posady i zacząć pracować, zarabiając na życie w niepojętych dla niego warunkach bytu, pod panowaniem socjalistów-chłopomanów. Ale z tym dał sobie jakoś radę na tle pewności, że ostatecznie w każdej chwili może sobie w łeb strzelić. Dziwne to było rozumowanie. Ohyda życiowa szczerzyła żółte, spróchniałe zęby i wystawiała lubieżnie czarno obłożony język ze śmierdzącej paszczy, bez żadnej maski. Ból i cierpienie mogły być w ogóle piękne, w tym wypadku – nie. Zosia odeszła, dawszy mu moralnie w mordę z wyrafinowaną pogardą, wiedząc o tym, jakie sprawi mu cierpienie. To łagodziło trochę wyrzuty sumienia – chwilami, oczywiście. Męka bez granic trwała do szóstej z rana. Siedząc, zasnął do siódmej. I to piekielne obudzenie się, z tym jasnym poczuciem, że wszystko zaczyna się na nowo: z początku bezprzedmiotowe przerażenie, że coś się stało, ale jeszcze nie wiadomo co – a potem piekielny film wypadków rozkręcał się w pamięci i maszyna do tortur chwytała Atanazego w swoje zębate koła i transmisje. Regularnie co godzinę płakał. Zdawało się, że każda sekunda przeszłości była już czymś najgorszym, że teraz powinno przyjść, zacząć się choćby jakieś polepszenie. Ale nie: im dalej, tym gorzej. O którejś tam godzinie któregoś dnia pani Osłabędzka mówiła jak maszyna (Biedna staruszka, widząc prawdziwe cierpienie zięcia, okłamana przez niego, że sprawa poszła o dziecko, przebaczyła mu troszkę – nie bardzo, ale zawsze. Strzał księcia w Helę przedstawiono jej jako zupełnie dodatkową historię. Nie pytała nikogo i nikt nie śmiał jej nic powiedzieć): „Czas leczy wszystko. Wiem ostatecznie, że nikt nigdy niczemu zupełnie winien nie jest i że cierpisz bardzo. Przebaczam ci, bo wiem jednak, że z początku ty kochałeś ją więcej i gdyby ona umiała inaczej tym uczuciem pokierować, nie doszłoby aż do tego. Może po jakichś pięciu latach rozeszlibyście się w zgodzie. Trudno. Przetrzymaj to i bądź szczęśliwy. Niech cię to nauczy cenić więcej czyjeś uczucia. Czas wszystko leczy. My się już nie zobaczymy – bo po co? Wątpię, abyś chciał mieć jakieś pretensje finansowe…” Tu Atanazy przerwał tę mowę wybuchem płaczu. Podała mu rękę. Nie śmiał powiedzieć jej prawdy – może i lepiej dla niej. Nie wiadomo.
Ale przyszły rzeczy nie do zniesienia. Musiał asystować przy sekcji zwłok, bo tak chciał umyślnie przybyły na tę ceremonię prokurator, który jeszcze coś podejrzewał, a miał jakieś dziwne przesądy na temat „krwi trupa, która rzuca się na zbrodniarza”. Krew się nie rzuciła. Ale Atanazy widział, jak z krwawego wnętrza Zosi (ukochanej niegdyś) wydobyto jego dziecko – był to syn, kilkomiesięczny Melchior Bazakbal, koloru kurzego pępka na surowo. Ten cios był już za ciężki. Nie zapłakał już na ten widok, ale zwalił się, jak podcięty, a oczy zasłoniła mu dobrotliwa czarność. Zemdlał na dobre po raz pierwszy w życiu i to było jedno z jego przyjemniejszych wspomnień z tego okresu, prócz paru godzin szalonego bólu zęba – wtedy nie czuł nic. Ale panowie ci zrozumieli wreszcie, że fizycznej zbrodni winien nie jest, a za moralną nie mieli prawa karać go.
Odbył się pogrzeb w prześliczny dzień marcowy, ostatni tego miesiąca. Góry świeciły czystym, świeżym różowym śniegiem, a i w dolinie było go dość. Miało się wrażenie pełnej zimy i Atanazemu przesunęły się w pamięci ze straszliwą jasnością wszystkie dni od jesieni aż do dzisiaj, a szczególniej okres środkowy: sportów i opuszczenia Zosi. Mimo że był zjedzony przez wyrzuty sumienia jak kawał sera przez robaki, na pogrzebie zachował maskę spokoju – ułatwiła mu to okazana mu przez panią Osłabędzką łaska: prowadził ją pod rękę za trumną. Zosię złożono na cmentarzu dla samobójców, tuż za murem cmentarza „prawdziwego”. Dla przykładu biskup nie udzielił pozwolenia, i miał rację. Pomnik – szary, prosty, stylizowany trochę kamień – miał wykonać jeden z najlepszych uczniów Karola Stryjeńskiego, wezwany na ten cel umyślnie z Zakopanego.
Cierpienie dławiło Atanazego jak kat rozporządzający dziką wprost pomysłowością torturową. Jak nie z tej strony, to z innej – zawsze umiało go podejść i jak najboleśniej uderzyć. Czuł to cierpienie prawie jako realną osobę, mieszkającą w nim stale. Wychodziła czasem na chwilę (może z jakąś potrzebą?), by wrócić natychmiast i znowu zacząć wszystko na nowo, za każdym razem gorzej, inaczej. Wyrzut sumienia, podany we wszystkich możliwych postaciach, rozrastał się w duszy włóknami, z których każde było nowym ośrodkiem bólu. Po powrocie z pogrzebu (była godzina szósta i góry jarzyły się cudownym dalekim żarem zaszłego dawno słońca) Atanazy, patrząc na wspaniały widok, oświadczył Heli, że żyć dłużej nie myśli. Był jak małe dziecko w tym, co mówił i jak się zachowywał, i wzbudził mimo wszystko w Heli pewne matkowate (matczyne?) uczucia – nawet w niej, w tym notorycznym, bezpłodnym demonie. Jedynie pani Osłabędzka, która wyjechała wreszcie, pozostała zimną do końca. Ale i tak okazała dużo zalet, których przedtem nikt w niej widzieć nie chciał. Atanazy wspominał ją z pewnym uczuciem wdzięczności, mimo że cierpienia ich były nieporównywalne, czego w żaden sposób uznać nie chciała.
Hela, nie zbliżając się do Atanazego (na jej dotknięcie reagował jak na rozpalone żelazo), zaczęła mu tłumaczyć łagodnie, aby poczekał do jutra. Twierdziła, że kryzys przejść musi, że nikt jeszcze z cierpienia samego nie umarł, że powinna lada dzień nadejść ta chwila, w której się coś przekręci i powoli zacznie się zdobywać przewagę nad wspomnieniami. Mówiła tak, wsparta na łokciu, patrząc smutnie na gasnący na szczytach, bladopomarańczowo-czerwony poblask wieczornej zorzy. Atanazy spojrzał na nią, od dawna po raz pierwszy, i poczuł, że kocha ją nad wszystko. Było to przykre, nawet wprost obrzydliwe, ale było to prawdą. Ale jakież otchłanie okropności były jeszcze między nimi! Któreż z nich zapełnić to zdoła i czym – nowym świństwem? Jakichż uczuć na to trzeba, aby zniszczyć prawie fizyczny wstręt do niej, wyrzut sumienia za zbrodnię zabójstwa niewinnej, kochającej go istoty i to obrzydzenie do siebie, to najgorsze… Czuł się tak, jakby pokryły był cały jakimś śmierdzącym, lepkim śluzem, czy ropą. A do tego ból tępy, nieznośny, bez miejsca, obejmujący, zdawało się, wszechświat cały. I ta pogarda wyrażona w ostatnim liście, ten „policzek”, na którego wspomnienie palił się cały obrzydliwym wstydem bezsilnego tchórza. „Duchowi memu dała w pysk i poszła” – powtarzał sobie zdanie z Niepoprawnych455 Słowackiego. Nie – za wiele tego. Do jutra może dożyje, ale dalej…? Nie można żyć z tą męką. O Prepudrechu nie było mowy zupełnie.
Łohoyski chodził ponury, okazując wyraźny wstręt do Heli i Atanazego, ale nie wyjeżdżał. Nie miał za co, a o pieniądze prosić nie chciał, w mieście zaś nic nie miał do roboty. Pracować? Ah, non, pas si bête que ça456. W ogóle bogactwo Bertzów traktowało się jako coś samo przez się zrozumiałego i używalnego bez wielkich nawet wdzięczności. Raczej miałoby się do nich pretensje, gdyby byli nie tak uprzejmi i gościnni, niż wdzięczność że takimi byli. Jak raz już ustali się taki stosunek, nie ma na to żadnej rady. Łohoyski powrócił znowu do uwodzenia młodych górali, a nawet zaczął pisać w ludowym dialekcie coś w rodzaju popularnego Corydona dla klas niższych: Dialog gazdy z diabłem o zadku – taki miał być tytuł tego dzieła. Pomagał mu w tym Jaś Baraniec, nawrócony zupełnie na nową wiarę w „wyższą” przyjaźń. Prepudrech (o którym nie mówiono) przewieziony został do więzienia w prowincjonalnej stolicy. Chociaż przez cały czas pobytu jego w Zarytem posyłano mu obiady i kolacje z willi, które przyjmował, odmówił stanowczo widzenia Atanazego i żony. Najwidoczniej dziwaczał coraz bardziej pod wpływem „twórczości”. Na próżno namawiała Hela Atanazego do wyjazdu. Ciągle twierdził, że do jutra nie dożyje – ale „dożywał” i nareszcie na dziesiąty dzień poczuł, że jest mu jakby troszeczkę lepiej. Już widok piękna natury nie sprawiał mu tego palącego bólu, z powodu uświadomienia sobie, że tego samego właśnie co on, nie widzi zamordowana przez niego Zosia. O niedoszłym synku swym koloru świeżej wątroby (?) nie myślał już prawie wcale. Powoli zaczynał znajdować ulgę w zapatrzeniu się na jakieś „kotki” na wierzbie na tle nieba lub skały obnażone na szczytach, świecące o zachodzie ciemnoburo-malinową czerwienią. Zasypiał też czasem w nocy. Ale za to wpadł w zupełną prawie abulię457 – wola osłabła w nim do tego stopnia, że trzeba było go karmić i ubierać nawet – tym zajmował się „butler” Ćwirek. A był tak piękny (Atanazy, nie Ćwirek) w tym cierpieniu, że Hela zaczęła się powoli niecierpliwić. Jej zmienna, burzliwa natura zbuntowała się wreszcie przeciw poddawaniu się „takim rzeczom”.
Któregoś dnia wstała z łóżka, ubrała się w piżamę purpurową z deseniem stylizowanych czarnych krzewów hyalisu ze złocistymi owocami i otworzyła okno. Był ciepły kwietniowy poranek. Wiosna wisiała w powietrzu, ptaszki ćwiergoliły wesoło, a słońce grzało jak latem. Tylko ziemia wiała jeszcze w cieniu zimowym chłodem i rano kałuże i brzegi potoczków pokrywały się lodowym szkliwem. Z okna o parę kroków na prawo wysunęła się głowa Atanazego.
– Panie Taziu (byli ze sobą teraz na „pan” i „pani”), niech pan zaraz tu przyjdzie. Mam panu coś ważnego do powiedzenia.
– Jestem nieubrany – brzmiała niechętna odpowiedź.
– To nic nie szkodzi. Proszę zaraz tu do mnie.
„Krzyczy jak na psa. Ja jestem naprawdę jak biedny, obity, parszywy pies na łańcuchu” – myślał Atanazy z głębokim współczuciem w stosunku do siebie, przyczesując swoje wspaniałe, lśniące, czarne włosy o zapachu miodu, jakichś rzadkich grzybków i jeszcze czegoś nieuchwytnego (to przynajmniej o nich twierdził Łohoyski). Czuł się dziś trochę lepiej i robił sobie na ten temat srogie wyrzuty. Jeszcze nie wycierpiał się dostatecznie, nie „wypokutował” ani setnej części win, a tu już mu było lepiej! „A jednak jestem podły. Gdybym przynajmniej mógł usprawiedliwić życie w innym wymiarze, choćby tak jak ten biedny Azio, gdyby coś z tego powstało, psiakrew! A tak na darmo zginęła, biedactwo!” Jakkolwiek wskutek wyjazdu ze stolicy i aktualnej rewolucji, która zatrzymała się na stopniu drugim, wszelkie społeczne aspiracje Atanazego skurczyły się i zmalały, to jednak teraz, na wieść, że tam znowu coś się gotować zaczyna, uczuł pewną ulgę. Cierpienia jego straciły na ważności i poczuł, że bądź co bądź jest członkiem społeczeństwa, jeśli już nie narodu, o czym nawet marzyć nie mógł, tak dla wewnętrznych, jak zewnętrznych powodów. Można będzie może zginąć w tym wszystkim w jakiś twórczy sposób, a może nadarzy się jakaś sposobność dokonania czegoś doniosłego. Straszne miał zamieszanie w głowie na ten temat, a Hela jako instrument zniszczenia straciła chwilowo na tle wypadków całą swoją wartość. Leniwie ociągając się, poszedł do niej, myśląc z pewną przyjemnością, że ma ją jeszcze w rezerwie przed ostatnią z rezerw – śmiercią.
– A teraz niech pan mnie słucha uważnie i niech pan nie będzie już tak ogłupiały cierpieniem, bo mnie nudzi już to wszystko!
Tupnęła nogą w nagłej złości. Jakże prześliczna była w swym gniewie! Z wyrzutem sumienia, dobytym z najgłębszych, zapleśniałych kryjówek ducha, przyznał się do tego Atanazy, że ją podziwiał, a może nawet… ale nie – dosyć i tak.
– Dziś wieczorem wyjeżdżamy stąd. Ja nie chcę być tu podczas sprawy Prepudrecha – za tydzień będą go sądzić – a i panu nie będzie przyjemnie: wszystko zostanie wywleczone na nowo. Jak pan jest takim jak teraz, to doprawdy nie wiem, czy się cieszyć, czy martwić, że ten osioł nie zabił mnie wtedy. Czyż nie widzi pan, że w panu tylko jest dla mnie cały urok życia.
Ostatnie słowa wypowiedziała z hamowaną namiętnością, a może czymś głębszym nawet. Przez twarz Atanazego przeleciał jakiś bury płomień, ale zgasł zaraz w zaroślach więdnących już cierpień.
– A po drugie, zaczyna być w ogóle niedobrze. Jakkolwiek oni mówili, że są najwyższą marką, bo kraj nasz, to jest wasz – wtrąciła lekceważąco – jest rolniczy i że niweliści nie mogą znaleźć tu miejsca do zapuszczenia korzeni na stałe, jednak papa pisze, że nie jest tak dobrze, jak myślał. Agitacja wśród „miejskiej biedoty” wzrasta wskutek niemożności szybkiego przeprowadzenia podziału i zorganizowania kooperatyw458 rolnych. Wszystko to nudne jest jak jakaś weneryczna choroba – przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Ach, panie Taziu, czemu wszystko, co dobre, jest takie śmiertelnie nudne! Ja chciałam być dobra, robiłam, co mogłam – to jest ciągle jedno i to samo: jedna wielka, szara, wszawa masa – dobra, ale wszawa. Ja już nie mogę… Trzeba będzie oddać pałac i tę willę – papie zaczynają mieć za złe różne rzeczy, że korzystając ze swego stanowiska – ale mniejsza o to – wobec tego, co mamy za granicą, to jest kropla w morzu…
– Ja się zgadzam z tym w zasadzie, ale nasze zło jest na małą skalę. Dawniej było twórczym, w epokach rozkwitu indywiduum: tworzyło siłę mas i dobro przyszłości, które nas zanudza. Ojciec pani, demon pierwszej klasy, musi być dobrym dla biednych chłopów, o ile chce być czymś dzisiaj. Niweliści muszą być źli tylko dla konających resztek dawnego indywidualizmu. A źli ludzie dzisiejsi, małe pluskiewki i glistki, bandyci i złodzieje, siedzą po więzieniach. Zostają jeszcze interesy, ale nawet w wielkich aferach trudno jest dziś być złym na wielką skalę – i to się kończy na szczęście. A cóż dopiero my: odpadki bez określonego zajęcia…
– Mniejsza o to. Musimy dożyć nasze życia do końca. Ja nie oddam pana na to, żeby pan się tu dał rozlizać tym wszystkim cierpieniom. Pan ma więcej siły, niż panu się wydaje – ja wiem. Proszę się zaraz pakować. Mam wszystkie paszporty, pozwolenia i pełnomocnictwa. Papa przysłał wczoraj. Załatwiłam bez pana wiedzy. Jest pan księciem Prepudrech – papa może wszystko. A zresztą chcę wyjść za pana za mąż – dokończyła, śmiejąc się niepewnie.
– A ja się stąd nie ruszę. Tu jest jej grób. Ja nie mogę. Niech pani jedzie. Ja tu skończę najlepiej i przynajmniej zniknie dla pani problem mojej egzystencji.
Mówił tak, wiedząc, że jest to absolutnie niewykonalne – ale tamto było również niemożliwe: sytuacja bez wyjścia lub „z wyjściem na wieczność”, jak to napisał jako dedykację na jakiejś książce swojej Miciński.
– Ja pana kocham, panie Taziu (pierwszy raz ten demon wymówił te słowa), pana jednego na życie całe. Ja mam dwie drogi przed sobą: albo pan, albo klasztor, a w ostateczności niweliści – i może Tempe, o ile go do tego czasu nie rozstrzelają. Na razie pan przeważa klasztor i niwelizm razem wzięte. Czyż to nie komplement? Zdaje się, że naprawdę pierwszy raz w życiu i ostatni, zdaje się, kocham – i to pana. Niech pan zaraz idzie się pakować. Pociąg pośpieszny do Kralovanu mamy o trzeciej po południu. Do stacji daleko – ciężarowe auto nie pójdzie prędko po takiej drodze.
– Panno Helu (nie wiadomo czemu mówił: „panno”), czy pani wie, co to znaczy mieć taki wstręt do siebie, jak ja mam? Jestem gorzej niż nic – jestem jakiś ohydny robak, soliter czy motylica459.
– Tak, we mnie. Ja się nie brzydzę panem. Czy panu to nie wystarcza?
– Pani sama pomniejsza się w moich oczach, mówiąc tak do mnie…
– Co?!
Fioletowa błyskawica mignęła w oczach Heli i oczy te, przepiękne w wybuchu wściekłości, skosiły się jeszcze bardziej. Jakże cudowna była w tej chwili. Gdyby nie ten okropny samowstręt, przyprawiający o zupełną psychofizyczną bezsilność, zgwałciłby tę „Królową Małej Azji” natychmiast. Hela, w zimnej pasji, spokojnie, pewnym ruchem zdjęła karminową z byczego surowca szpicrutę460 ze skomplikowanego wieszadełka zrobionego z murzyńskich spódniczek z Kongo koloru cynobru. Świsnęła giętka wstrętna rzecz i Atanazy poczuł piekielny ból w policzku. Rzucił się, ale był osłabiony głodem i cierpieniem – od dwóch tygodni nie jadł prawie nic. Hela chwyciła go lewą ręką za włosy, prawą biła, co tylko sił starczy, wszędzie, bez wyboru, zupełnie nie na żarty, gorzej niż psa. Ogarnął ją szał. Atanazy wył z bólu, ale była w tym rozkosz. Osłabł tak, że objąwszy ją, wpółklęczącą w powietrzu, nie mógł jej wywrócić. Hela biła dalej jak opętana. Usta jej wykrzywiły się, spod szerokich warg błyskały drapieżne zęby. Z początku biła na zimno, programowo, chciała czymkolwiek bądź oddziałać na kochanka; wiedziała już teraz, że jest w nim coś masochistycznego, wiedziała, że jak raz mu się odda – będzie uratowany; trzeba było przerwać to uczucie wstrętu do siebie. Ale zacząwszy raz bić, zasmakowała w tym. Siły jej wzrastały w miarę tego łupienia i zaczęło ją ogarniać potworne, nieznane jej dotąd podniecenie, chęć jakichś rzeczy strasznych, do morderstwa włącznie, nienasycenie ostateczne, bydlęce – była przepiękna. Widocznie stan ten był zaraźliwy: skatowanego Atanazego wstrząsnął nagle dreszcz piekielnej żądzy – ból znikał, przeradzając się w wariacką erotyczną wściekłość. Stało się coś niewyrażalnego… „No, teraz on mi pokaże – pomyślała Hela resztkami świadomości, omdlewając w jego straszliwych uściskach. Odzyskał siły biedaczek, kochanie najdroższe…” Teraz on bił ją całym ciałem, wszystkim – och, nigdy nie czuła jeszcze nic takiego. Ciało jej rozrywało się, coś niepojętego miażdżyło ją w bolesną miazgę niedoścignionej rozkoszy. Oboje w zupełnym rozbestwieniu krzyczeli niewiadome słowa, „głuche i poszarpane”. Spełniła się nareszcie ofiara ich miłości. Ale jeśli taki był początek, jakie otchłanie mąk i rozkoszy czekały ich jeszcze? Bo przecież nie mogło słabnąć to świństwo. – Wtedy nie warto żyć. Atanazy był uratowany: obudził się jakby z okropnego snu. Nowe życie otworzyło swe bramy, cały świat zmienił się nagle do niepoznania. Zamordowane znienacka w bestialski sposób cierpienie wydało swój wspaniały kwiat nowych uczuć. Tak przynajmniej im się zdawało.
Kiedy szli do miasteczka (właściwie bez powodu, niby to po jakieś sprawunki) w przepiękne kwietniowe południe (Atanazy z czerwono-siną pręgą przez lewy policzek, ona ze spuchniętymi, poranionymi wargami), patrzyły na nich błyszczące niepokalaną białością świeżego śniegu szczyty i niebo palące się gorącym, fioletowym błękitem. Ironicznym spojrzeniem zdawał się żegnać ten zaklęty świat gór nieszczęsną parę szaleńców, chcących okłamać własną pustkę wyuzdaniem zmysłów; uciekających od samych siebie w nieznaną dal odległych krajów – prawdopodobnie na próżno. Ciała ich były poranione, zmiętoszone, wycieńczone i mdłe (szczególnie zbity jak pies Atanazy nie miał jednego miejsca, które by go nie bolało, jak narywający wrzód), ale dusze po raz pierwszy ulitowały się nad sobą i gdzieś pozornie daleko, w tych zaświatach, które każdy ma w sobie zawsze na zawołanie, połączyły się nareszcie w cichym szczęściu. Cała małość życia, jego przypadkowość, okłamane wielkie okrucieństwo i bezwzględność uciekły w przeszłość spowitą w nieludzkie cierpienie.
– Ty myślisz, że tylko ty cierpiałeś. Moje życie było jedną wielką męką. Naprawdę przestałam pożądać śmierci dopiero wtedy, wiesz? Po ślubie. Tego, co ty mi dajesz, nie mógłby dać mi nikt.
„Tak – myślał smutnie Atanazy – czasem przez erotyczne świństwo wzbija się człowiek ponad siebie. Wszyscy jesteśmy wariaci, chcący uciec za jaką bądź cenę od rzeczywistości. Dzisiejsza rzeczywistość jest dla pewnych typów nie do przeżycia. Nie wiemy tylko czasem, jak wyzwolić się z nas samych, stwarzając absolutną zgodę ducha ze samym sobą. Cóż jestem winien, że potrzebuję tego, aby ona mnie biła, jeśli potem mogę być tam, gdzie bym bez tego dostać się nie mógł?”. Chwilowy stan zanarkotyzowania, po okresie męczarni, brał Atanazy za objawienie nowego świata w sobie. Zmęczonym, ogłupiałym mózgiem nie mógł skontrolować istotnych wartości przeżywanych stanów. Rozpoczynało się wymarzone zniszczenie. Hela przynajmniej nie kłamała: dla niej istotnie było to na razie wszystkim. Mijali więzienie, gdzie niedawno siedział biedny substytut męża z czasów pokuty, Prepudrech, którego rolę miał teraz odegrywać Atanazy (trochę głupio czuł się jako książę perski, ale trudno, czego się nie robi dla interesującego zniszczenia siebie). Drewniane, świeżo sklecone budy, świeciły jasnożółto w wiosennym słońcu. W cieniach panował jeszcze chłodek, przypominający tylko co przeszłą zimę.
– Nic go nie żałuję – mówiła Hela. – Nie powieszą go na pewno. A teraz on naprawdę gotów zostać wielkim artystą, jak się trochę skupi i zizoluje od życia. Ja przyjaźń dla niego zachowam. Pozwolisz, Taziu?
– Ależ naturalnie. Ja nie jestem zazdrosny. Jesteś zbyt bogata wewnętrznie, żebym mógł mieć do ciebie pretensję, że rozdajesz swoje skarby. Ale gdyby nie to, co było dziś, nie wiem, czy byłbym tak bardzo pewnym siebie – uśmiechnęli się do siebie bestialsko.
– Nie myśl, że tylko dlatego. Ja cię kocham. To tylko podnieca moją miłość, nie wiem, jak to wyrazić: chciałabym cię duchowo pożreć. Tak niedawno to było, a już jestem zła, już teraz chciałabym cię męczyć. Jesteś jedynym na świecie całym. Któż mógł mi dać to?
Wiosenny wietrzyk, ciepły i łagodny jak pocałunek dziecka, muskał ich twarze, gdy spojrzeli na siebie głębokim, bydlęco-tragicznym spojrzeniem, w którym była śmiertelna trwoga o trwałość tych uczuć, tego całego świństwa. Wiedzieli, że rozpoczęli zabawę niebezpieczną, ale stawka, to jest życie całe, nie przewyższała tego, co być jeszcze mogło. W najgorszym razie śmierć. A czyż nie gorszą jeszcze byłaby nuda normalnego życia w jakimś „cichym domku”, bez tej właśnie kombinacji uczuć? Ale przychodziły jeszcze chwile okropne (nie dla niej, tylko dla niego), kiedy zabity wyrzut sumienia wstawał na nowo z martwych i patrzał mu w oczy oczami zmarłej żony. A czasem znowu duch Zosi w jakiejś nieuchwytnej formie (ona sama jako taka, ta była żywa, stała się prawie czymś nierealnym – jakimś prywatnym mitem) zawalał się na cały psychofizyczny horyzont, z równą siłą na duchowe wnętrzności, jak i na cały świat, i wtedy nie było ucieczki: Atanazy starty na miałki proszek, wstrętny ekskremencik niewiadomej, ale bardzo marnej istoty, rozwiewany był na wszystkie strony wichrem zupełnego zwątpienia w wartość czegokolwiek bądź w sobie i poza sobą – to było najgorsze, że na zewnątrz nie było za co się uchwycić – zostawała tylko Hela. Szklanej rurki bał się jeszcze jak ognia; jakiż potworny mógłby być ten stan potem, jeśli wtedy… O Boże, kiedy żyła ona… I cóż z tego? Czyż milion razy, gdyby milion razy żył, nie postąpiłby za każdym razem tak samo? A na to znowu przychodził piekący wyrzut sumienia i królował sam, wszechwładnie, niepodzielnie, już nie wiadomo gdzie, bo zdawało się, że naprawdę nic nie ma. Czyż cała metafizyka, żądza religii i wynikające stąd absolutne nienasycenie, chęć śmierci, czyż wszystko to miało być sprowadzone do paru przewrotnych pocałunków, paru uderzeń, ugryzień, paru niby-zgwałceń? Hela nie czuła dysproporcji tych elementów – gdyż tamto zostało jakby w „tle zmieszanym” i nie istniejąc jako takie samo dla siebie, dodawało uroku każdej chwili: Atanazy zastępował jej całą skomplikowaną metafizyczną maszynerię dawnego życia – ale dla niego jego własna „jaźń” zdawała się czasem cienko rozsmarowanym świństewkiem na obojętnej, metalowej płycie „konieczności, aby coś było” – tym pojęciem określał niemożność przyjęcia Absolutnej Nicości. Takich chwil zmiennej męczarni miał już kilka od czasu, gdy wyszli z domu, ale sam zdumiewał się nad tym, jak po tych erotycznych okropnościach zbladł cały ten świat tortur – jakiś świt nikłej nadziei jaśniał gdzieś za czarną, poszarpany granią ponurych szczytów męki otaczających codzienne piekiełko.
Hela nie miała żadnej samoistnej filozoficznej koncepcji. Umysł jej był tylko miejscem skrzyżowania wszystkich możliwych systemów, ale swego własnego nie mogła wyprodukować i cierpiała nad tym bardzo. Dlatego lubiła niejasne dywagacje Atanazego, pobudzające ją do ściślejszych sformułowań, dlatego to tak łatwo nawrócił ją Wyprztyk przy pomocy „tricku” (jak to nazywała teraz) z niedoskonałą filozofią i doskonałą religią…
I oto właśnie na skręcie modrzewiowej alei wiodącej do miasteczka ukazała się nagle wysoka postać w cywilnym ciemnym ubraniu: już po wiatrakowych ruchach można było z daleka poznać księdza Hieronima. Rzucili się oboje do ucałowania ręki, ale on wyrwał się im ze wstrętem – jakkolwiek gest ten był nieco przesadny i przesadzony. Jako znający na wylot dusze tych czworga (tylko co do szczerości nawrócenia Heli miał pewne złudzenia) z łatwością mógł był odwrócić od nich nieszczęście, uświadamiając każdego i każdą z osobna co do czekającego ich losu. Ale cóż, tajemnica spowiedzi – nikt temu rady nie da. A jednak…
– Jestem tu incognito461. Przyjechałem zrobić objazd wsi i zbadać sytuację. Myślę, czy tu nie przenieść mojej działalności, między tych autochtonów górskiej krainy, którą w młodości tak kochałem. Jestem przecie z tych stron – tylko trochę poniżej, tam – wskazał dalekie, lasami porosłe Beskidy, majaczące w błękitnej mgle na północy.
Atanazy czuł się bardzo niewyraźnie – jak chłopiec złapany na kradzieży jabłek czy coś podobnego. Zaczął mówić, aby ukryć zmieszanie:
– Zdaje mi się, że wskutek zwlekania z podziałem ziemi i nędzy po wsiach, chłopi tutejsi raczej oświadczą się za niwelizmem. Jeszcze nie są zdecydowani, ale już czuć pewną zmianę, choćby w stosunku do nas.
– Tak myślisz, synu – mruknął ksiądz i zamyślił się. – Oto jedyny kącik ziemi, do którego miałem zaufanie i tu nawet nie mogę być pewnym z moim klasztorem. Ha, trudno, trzeba będzie zdjąć sutannę i czynić dzieło Boże po kryjomu. Męczeństwo dla formy zewnętrznej jest rzeczą śmieszną. Jeśli trzeba będzie, zostanę nawet pozornie niwelistą. To dla nich wielka gratka – nawrócony ksiądz. W razie czego inteligencja nie ma być tępiona, tylko przeflancowywana462 – cha, cha! Tak piszą oni w swoich orędziach.
– Czy ojciec przypuszcza, że aż tak daleko wszystko już zaszło?
– O, daleko. Nie widzą tego tylko ci, co stoją dziś u władzy, i twój papa także, Helu. Minęły czasy bezpłodnych męczeństw. Wierzę, że Kościół na długi czas stanie się instytucją podziemną, jak za czasów pierwszych chrześcijan. I nie myślcie, że to ze strachu przed torturami czynię. Nie, napisałem już o tym memoriał do Rzymu. I zdaje się, że na wypadek chwilowego zwycięstwa materializmu na świecie całym nastąpi taka mimikra463 religii – nie tylko naszej, ale i innych – a potem przyjdzie dopiero ostateczne zwycięstwo naszego Kościoła. W Indiach nawet ruch antyreligijny zaczyna zyskiwać na sile – razem z Anglikami pokonają siebie samych te Hindusy.