Kitabı oku: «Pożegnanie jesieni», sayfa 21

Yazı tipi:

Nie chciało się Atanazemu przekonywać ojca Hieronima, że ulega tylko złudzeniom. Według niego nie była ta kompromisowość chwilowym zamaskowaniem w celu obrony na daleki dystans, tylko raczej symptomem zupełnego upadku.

– A jaki jest stosunek ojca do nas pod względem życiowym? – spytał.

– Widzicie, dzieci, wy nie żyjecie w stolicy i nic nie wiecie, co się dzieje – odpowiedział wymijająco ksiądz. – To znaczy: wiecie z gazet, ale nie przeżywacie atmosfery. Ja jestem po stronie przeciwnej, ale muszę przyznać, że jest w tym pewien odcień wielkości. Straszliwa epoka, mówię wam. Wy tu, pod opieką córki „ziemiodzielca”, jesteście na razie jak pod kloszem.

– No, nie bardzo. Mówię ojcu…

– E, co tam. Nie macie pojęcia o ogólnym sosie, w którym pławimy się my. Mówią, że właśnie tu niweliści nie dadzą rady i że stworzycie osobną republikę.

– Chyba alkoholiczno-dancingowo-sportowo-suchotniczą z dodatkiem jeszcze sztuki stosowanej. To są brednie, proszę ojca. Ale nie odpowiedział ojciec na poprzednią kwestię: jak ojciec patrzy na zmianę naszego życia?

– No cóż, jeśli koniecznie chcesz, to owszem: jesteście pospolici zbrodniarze. Ty, Atanazy, zabiłeś dwoje ludzi, ona ci tylko w tym pomogła. Wiem, że teraz musisz cierpieć okropnie z powodu upokorzenia – przed samym sobą. I uważaj, żebyś nie został pospolitym alfonsem. Mało jest już w tobie materiału na człowieka. Wypalisz tę resztkę i zabijesz się – taki będzie koniec. A ona zostanie niwelistką, jak Bóg na niebie – czy się zabijesz, czy nie. A to co? – spytał, przypatrując się prędze na policzku Atanazego (w ogóle nie patrzył dotąd na nich wcale). – Czy już cię bije ta czarownica jako narzeczona! Cha, cha!

Atanazy zaczerwienił się.

– Skąd ojciec wie o tym? To niesłychane…

– Jesteś dziecinny, to jeszcze twoja jedyna obrona. Tylko nie udawaj przed sobą więcej dziecinnego, niż jesteś. Ona jest szczęśliwa teraz, ale ty nie nasycisz jej serca – to bezdenna próżnia, której nic zapełnić nie zdoła: zwątpiłem w możność jej nawrócenia teraz. Może, może po latach. Ja was tak znam, jak własne gangliony. Mógłbym wam opisać dokładnie przebieg waszego dnia, tylko nie chcę babrać się w świństwach. Mówić do was teraz byłoby zupełnie zbytecznym. Ale kiedyś wpadniecie w moją norę mrówkolwa. Otóż to, wszystko to długo trwać nie będzie i z powodów wewnętrznych i zewnętrznych. Ty, Atanazy, nie jesteś tak wielka świnia, żebyś w tym długo wytrzymał – nie wiem, muszę się przyznać, że jest w tobie coś tajemniczego.

– Metafizyczna istota bez formy – wtrąciła Hela. – Dziś jedziemy do Indii.

– To na wiele wam się nie zda. Myślicie, że uciekniecie przed waszymi problemami, wyjeżdżając w podróż – one pojadą za wami. A może w Indiach silniej jeszcze wszystko to się rozwinie. Jak widzicie, złagodniałem bardzo – takie czasy. Mimicry464 – rzekł tajemniczo i nie żegnając się, odszedł od nich, wymachując rękami.

– A może ojciec pozwoli do nas na ostatni obiad? Będzie murbia na zimno – krzyknęła za nim Hela.

Odwrócił się.

– Nie, wybaczcie, ale nie. Mam do was wstręt nie do przezwyciężenia. – I odszedł.

– Boję się czegoś. Czemu on nam właśnie dziś przeszedł drogę? – szepnęła Hela.

– On jest jednak wysłannikiem wyższych potęg.

– Z nim odeszło ode mnie tamto życie na zawsze, nie wróci już. Jedyny Bóg opuścił mnie definitywnie – tu, na tej drodze.

– Tylko w walce z czymś wyższym od nas jest jeszcze jaki taki urok życia – w nas, czy poza nami. Powiem ci otwarcie, że uważam cię za coś wyższego ode mnie – w pewnym sensie; wiem, że tobie właśnie mogę to powiedzieć. Ale nie obraź się: jest to wyższość jakby zwierzęca, rasowa – poza intelektualną, którą też ci przyznaję. Przed inną kobietę nie zdradziłbym tego nigdy.

– Przed inną! Drugiej takiej jak ja nie ma na całym świecie. Wiesz, co ci chciałam powiedzieć: na temat miłości wszystko jest już powiedziane, jeśli nie w życiu, to w książkach; mówienie o tym – to obowiązkowe – uważam za objaw złego smaku; nie mówmy już o tym nigdy, chyba że będzie to absolutną wewnętrzną koniecznością.

– Zgadujesz moje myśli. Prawie w tej chwili to samo myślałem, tylko nie śmiałem ci tego powiedzieć – kobiety lubią…

– Ach, tylko nie mówmy o kobietach w ogóle. Na drugi raz „śmiej” – mów, co ci tylko na myśl przyjdzie. Między nami nie może być żadnego skrępowania, możemy sobie pozwolić na wszystko.

Kwietniowe słońce budziło powoli zdrętwiałą ziemię. Ta sama fala promienistego ciepła, buchając z oddalonego o biliony kilometrów pieca, objęła wszystko tym samym uściskiem i budzącą się do życia trawkę, i starego autochtona465, i jego krowę, którą wyszedł przegnać po zimowym więzieniu i śnieżne szczyty, promieniejące metalicznym blaskiem na tle kobaltowego466 nieba, i tę parę skazańców, uciekających przed ich wspólną męczarnią w daleki, obcy świat. Było to banalne, ale prawdziwe. Raczej nie była to prawda zrozumiała, tylko najzwyklejszy fakt, zrozumiany od wewnątrz jako najdziwniejsza dziwność. Zdarza się to niezmiernie rzadko – inaczej zresztą normalne życie byłoby niemożliwym. Cała małość zniknęła. Czuli przepływający koło nich czas, zatrzymani nad nieskończoną wklęsłością wieczności przez to samo uczucie – stopienia się z całym światem – które ich też spoiło w jedność. „Gdyby tak wszystko od razu to samo poczuło, świat przesłałby istnieć” – pomyślał Atanazy, ale nie śmiał powiedzieć tego głupstwa obkutej w filozofii Heli. Możliwe, że była to wielka prawda naiwnie wyrażona – „pojęcie Istnienia implikuje pojęcie Wielości” – powiedziałaby Hela w swoim filozoficznym żargonie.

Żal im było teraz (po rannym ataku szału) rozstawać się z tą smutną, górską wiosną, ale oczekiwane zdarzenia polityczne wisiały już nad głowami jak złowroga burzowa chmura. A z chwilą dojścia niwelistów do władzy można było oczekiwać wszystkiego: oprócz zarżnięcia mogło być i uwięzienie, a w najlepszym razie niemożność wyjazdu za granicę. Postanowili nie brać Łohoyskiego i wyjechać w tajemnicy przed nim (od rana wyszedł na swoje eksploracje i miał wrócić dopiero późnym wieczorem), mianując go przez Ćwirka opiekunem willi Bertz. O siódmej wieczór stali już w oknie sleepingu Orient Ekspresu467, żegnając ulatujący pejzaż. Migały przed nimi przykarpackie wzgórza w czerwonawym mroku zapadającego wieczoru. Tam w szarej dali za nimi zostawał ich kraj – raczej jego, Hela była już kosmopolitką zupełną – rozszarpany jak jedna wielka rana. Nad tą raną unosił się tylko cień Zosi (który, zdawało się, opuścił Atanazego w tej podróży) i piętrzył się u władzy żywy (jeszcze) stary Bertz – jedyne rzeczywiste istoty, które zostawiali za sobą. W tej chwili nie obchodziło ich to wiele – byli szczęśliwi. „Teraz albo nigdy spełni się moje przeznaczenie” – myślał Atanazy, czując gdzieś na dnie, że popełnia fatalny błąd, przenosząc środek ciężkości wszystkiego na zewnątrz, licząc na zmianę miejsca, nową miłość i przypadek. Ale nie chciał zbyt wyraźnie uświadamiać sobie tych prawd. Nie wiedział, że stany, które przeżywał dziś rano, miały powrócić ze zdwojoną siłą – był zanarkotyzowany. Na razie podróż z Helą, i to do wymarzonych od dzieciństwa tropików, pokryła wszystkie wątpliwości – nawet problem alfonsostwa usunął się w „tło zmieszane”, czuł się teraz dosłownie jak pocisk wypuszczony z działa – nareszcie „myśliciel” ten przestał na chwilę myśleć.

Informacja

Nie przeczuwał tego wszystkiego Prepudrech i pewny był, że zobaczy swoją żonę i przyjaciela ich „domu” na rozprawie. „Cóż to za wspaniała rzecz sztuka! Gdyby to wszyscy wiedzieli, wszyscy zostaliby artystami” – myślał czasem z wdzięcznością w stosunku do Ziezia, a także Łohoyskiego i kokainy w ów wieczór, kiedy po raz pierwszy zdobył się na odwagę przedstawienia swoich bzdur tak wielkiemu „mogołowi”468 jak Smorski. Nie wiedział, że nie jest już artystą w znaczeniu dawniejszym, jak jego mistrz – nie miał kryteriów, aby to sprawdzić. Jako uboczny produkt pragmatycznego stosunku do świata powstawała tego rodzaju sztuka (ostatni typ już na tej planecie) nie jako twórcza konieczność przeżyta do głębi, nie wypuszczona przez tak zwany „metafizyczny pępek” (bezpośrednio dana jedność osobowości), nie przepuszczona nawet dostatecznie przez pokręconą sferę myśli i wyobrażeń, tylko zrobiona, sfabrykowana raczej, przez prawdziwy nawet talent z pomocą artystycznego intelektu, a nawet tego zwykłego, spekulatywnego. Wkrótce po przewiezieniu z powodu braku oddzielnego miejsca przeniesiono obojętnego jak tłomok469 księcia do innego więzienia, gdzie siedziała wyższa marka tej klasy ludzi: przestępcy polityczni. Nie można było trzymać muzyka tej miary i w dodatku księcia między zwykłymi zbrodniarzami. Chłopomani odznaczali się programową względnością osobistą wobec ci-devant aristos470 – również pewna forma snobizmu. Rozprawa miała się odbyć niedługo, mimo że główni świadkowie uciekli za granicę. Ale co to kogo w tych czasach obchodzić mogło. W prowincjonalnej stolicy dopiero poznał Prepudrech rozkosze prawdziwego więzienia i zaznajomił się gruntownie z niwelizmem, siedząc, podczas śledztwa jeszcze, w jednej celi z Sajetanem Tempe, z którego ważności, mimo przypadkowego uwięzienia w jakiejś pomniejszej organizacji, nikt sobie wtedy sprawy nie zdawał. Miał szczęście ten przeklęty Tempe, że najwięksi jego wrogowie zginęli w pamiętnych dniach listopadowych. Jeden stary Bertz wiedział coś o tym, ale milczał na wszelki wypadek ze względu na niepewną przyszłość. Tam to definitywnie stał się Prepudrech artystą i zaciekłym niwelistą jednocześnie. Czego nie dokonało samo uwięzienie, dokończyły rozmowy z Sajetanem, którego dialektyka była nie do odparcia. Czekali obaj przewrotu jak zbawienia. Wkrótce rozeszły się ich drogi: Tempe pozostał w więzieniu śledczym, a skazany (dzięki interwencji poczciwego Bertza, a pośrednio i Heli) tylko na dwa lata książę (obecnie towarzysz Belial in spe471), przeniesiony został do „zakładów poprawczych” w Górach Świętokrzyskich. Wyrok zniósł spokojnie jak prawdziwy artysta. Ale odjechał z obietnicą Tempego natychmiastowego uwolnienia go w razie zwycięstwa niwelistów. Obiecywał sobie, że nawet dwa lata wytrzyma, a całą młodą energię włożył w niepohamowaną twórczość muzyczną. O Heli od chwili wystrzału nie myślał prawie zupełnie. Jakoż Tempe dotrzymał swego przyrzeczenia. Już w kilka miesięcy towarzysz Belial opuścił miejsce kaźni z plikiem takiej marki utworów, że zaraz prawie mianowany został głównym komisarzem dla muzyki – ale o tym później.

Łohoyski, zostawszy sam w willi Bertz z pensją wypłacaną mu przez „butlera”, z właściwą tylko prawdziwym arystokratom zdolnością przystosowywania się, rozpoczął życie zupełnie już fantastyczne. Zmienił przede wszystkim kompletnie swoją ideologię i stał się czymś nie dającym się wtłoczyć w żadne kategorie. Nazywał to „pluralizmem życiowym”, a jedyną jego ulubioną lekturą stali się teraz William James i Henryk Bergson. Reszty dopełniały szalone orgie z autochtonami i dodatkowy, prawie że idealny stosunek z Jagniesią Hlusiówną, którą pocieszał, jak mógł, po stracie jedynej jej miłości: księciu Azalinie Prepudrech. Powoli, ale systematycznie odzywała się w nim krew matki, obłąkanej księżniczki rosyjskiej z Rurykowiczów472. Marzył o kokainie, ale na próżno. Ciężkie nastały czasy dla „drogistów” – za sprzedaż tego „szlachetnego narkotyku” naznaczona była kara śmierci. Zamknęło się nad nim wieko powszedniejącej z dnia na dzień rewolucji. Wszyscy ginący ludzie przyzwyczajali się powoli do tego stanu chronicznego kryzysu. Przeżyć dzień, zapełniając go byle czym, byle tylko nie myśleć o tym, co będzie – to było głównym zadaniem. Niektórzy, zupełnie nawet obcy niwelistycznemu ruchowi, czekali nowej „awantury” z upragnieniem, ponieważ ten stan rzeczy zaczynał być sam w sobie nudny. Na podstawie tej psychologii i nędzy niwelizm zdobył sobie tylu wyznawców wśród upadającej inteligencji, tym bardziej, że obiecywano jej przedstawicielom, że zostaną „zużytkowani”.

Z daleka od tego nowego centrum społecznych eksperymentów, w atmosferze wspólnie wytworzonej przewrotnej miłości, Hela i Atanazy dokonywali swoich ostatecznych transformacji. Wszystko jednak miało się skończyć zupełnie inaczej, niż to mógłby przewidzieć największy życiowy fantasta.

Nie ma najnormalniejszego człowieka, który by pozwalając sobie na wszystko, nie doszedł do najdzikszej erotycznej perwersji i nie uczynił z nasycenia się niezmiernie skomplikowanego procederu, obstawionego spełnieniem piekielnie rzadkich i zawiłych warunków Z początku wszystko było dobrze. Życie erotyczne bez przeszkód z dnia na dzień uspokoiło trochę ich oboje i pozwoliło nawet wznieść się na pewien, śmiało można powiedzieć, wyższy poziom duchowy: zaczęły się „istotne rozmówki”. Odbywało się to za pieniądze Heli – tak – ale cóż w tym złego: była jego najprawdziwszą żoną, tylko bez ślubu; rozwód z Azalinem, na tle nieudanego morderstwa, był tylko kwestią czasu. Ale cóż mogli robić innego, jak nie czytać razem, rozmawiać i nasycać się sobą, z początku w dość stosunkowo normalnych wymiarach. Tak było jeszcze w Atenach, gdzie w smutny, szary, wiosenny dzień zwiedzali nędzne greckie ruiny (tu przypomniał się im biedny, bredzący o Grecji Tvardstrup), tak było w Port Said473 i nawet (mimo czterdziestostopniowego upału) na Morzu Czerwonym. Intuicyjne, nieoparte na ścisłych studiach, filozoficzne dywagacje Atanazego były dla umysłu Heli żerem, którym karmiła swój wyostrzony, ale bezpłodny intelekt. Razem tworzyli nowy witalistyczny system, ale utknąwszy kiedyś na nierozwiązalnym problemie „istot nieskończenie małych” i tak ironicznie zwanego „metafizycznego śluzu”, niezróżniczkowanej474, żywej pramaterii, zagłębili się w kwestie społeczne, tak blisko związane z zagadnieniem organizacji istnień nieswobodnych w wyższe indywidua.

Bezsilność jednak współczesnej myśli (czy nie myśli w ogóle, nawet najdoskonalszych istot?) wobec problematu dualizmu475, który wyrastał w ich systemie jako dwoistość niesprowadzalna istot żywych (aż do przeklętych nieskończenie małych włącznie) i jakości w ich trwaniach, zaczęła powoli zniechęcać ich oboje do zgłębiania tych tajemnic. System fizyczny i witalistyczny zlewały się razem w granicy: z chwilą przyjęcia istot nieskończenie małych występowała konieczność przyjęcia czegoś jeszcze, jakiegoś spiritus movens476 dla wszystkiego, energii czy też jakiegoś substytutu znienawidzonego „élan vital477 Bergsona, a ordynarny dualizm psychofizyczny478 stawał się nie do uniknięcia. Jedyną pociechą tego systemu było to, że w całym nieskończonym Istnieniu nie było nic prócz indywiduów i jakości w ich trwaniach – ale tu znowu cienka ścianka dzieliła to wszystko od zwykłego psychologizmu. Próbowali wgłębić się w Russella – okazał się za trudny, nawet na ich mózgi, a w swoich łatwiejszych pracach pomniejszał się do wymiarów zwykłego, czysto negatywnego stróża tajemnic: „no admittance this way (please)479, a o Chwistku, z jego nieeuklidesową (w znaczeniu przenośnym) matematyką nawet marzyć nie śmieli. A cóż innego robić mogli, jak nie to i jeszcze tamto, w czym stawali się coraz bardziej nienasyceni i rozbestwieni – bestwili się, bestwili, aż się rozbestwili. Przesuwające się coraz to nowe tło nasycało w nich także pożądanie zmiany. Ale już gdy minęli Półwysep Somali i wyspę Sokotra480 i gdy wzięły ich w swe objęcia wściekłe podmuchy „South-Eastu”, południowo-zachodniego monsunu481 (a był to już początek czerwca i gorąco było straszliwe), niewystarczalność wszystkiego stała się jasna, w ten niemiły sposób jak tropikalne słońce. Mieli jedną jeszcze rezerwę: Indie. Tam znalazła Hela, na razie w książce sir Grahama Wensleya i na mapie, jakąś mniej znaną miejscowość, Apura, gdzie dorocznie właśnie w czerwcu zgromadzały się tysiące wiernych, dla uczczenia, ręką samego Buddy zasadzonego, świętego banyanu482 – tam miało nastąpić objawienie ostateczne.

Tymczasem pożerali się w niesytych pieszczotach jak pająki, o ile w ogóle pieszczotami można nazwać to, co się między nimi działo. Atanazego zaczęło ogarniać powoli jakieś nieznane mu dotąd niesamowite psychiczne zmęczenie, graniczące chwilami z zupełnym umysłowym (na szczęście jeszcze nie zmysłowym) zaćmieniem. Coraz cięższe były dlań rozmowy z kochanką, coraz mniej go zajmowała dyskursywna filozofia. Oddawał się za to cichej kontemplacji własnej nicości, czemu pomagał znakomicie bezmiar otaczającego oceanu. Patrzył bezmyślnie godzinami (w przerwach od morskiej choroby), jak podnosiły się zielonawo przeświecające góry fal i jak z ich lśniących powierzchni wyjadały, jak srebrne strzały, latające ryby, by upaść znowu w ruchome masy wód błyszczących błękitem odbitego nieba. A kiedy zmrok zapadał znienacka, tak samo bezmyślnie wpatrywał się w zielone fosforescencje wzdłuż biegnącego okrętu – jasno błyszczące na powierzchni i łyskające tajemniczo jak twarze umarłych, w głębi, w półprzezroczystej smudze spienionej ruchem śrub wody. Monsun słabł i wygładzały się myśli Atanazego aż do zupełnego ogłupienia. Jeszcze dawne „menu” prawidłowo zmiennych rozpaczy wracało od czasu do czasu, ale słabiej. Przewrotna miłość zjadała go jak kwas pożerający metal, wchłaniała jak amerykańskie czy pińskie bagno konia czy człowieka. Sam nie wiedząc kiedy, ani się opatrzył, jak stał się własnym cieniem, istniejącym tylko w potworniejącej z dnia na dzień erotycznej wyobraźni tej kobiety. Nie wiedział naprawdę, czy ją kocha. W miarę jak nasycał jej ciało i swoją żądzę, poddając się jej piekielnym wymysłom, a może nawet wynalazkom (chociaż, co tam jest nowego na świecie?), dusza jej stawała mu się coraz bardziej obca i tajemnicza, co potęgowało w nim jeszcze nienormalne, upadlające do niej przywiązanie. Upajał się jej złowrogim czarem jak beznadziejnym narkotykiem. Czyż tak miało wyglądać to „zniszczenie”, za którym dawniej tęsknił? Czyż nie lepszy był biały, czysty proszek w szklanej rurce, którą przechowywał jak najcenniejszy talizman – ten właśnie, a nie inny – graniczyło to z lekkim fetyszyzmem.

Ale to zabójcze upojenie nasiliło się jeszcze, gdy wysiedli na ląd w Bombaju. Przepych tropikalnej roślinności i niewiarogodny żar słońca, które tu przestało być dobrotliwą potęgą i zmieniło się w groźne bóstwo zniszczeni, mogące zabić przez nieostrożne zdjęcie chroniącego hełmu nawet na kilka sekund, żar, niezłagodzony już słonym oddechem oceanu, a mokry i duszący, czarnobrązowe ciała, rozszalałe barwy strojów ludzi i kwiatów – wszystko to zmieniło codzienny dzień od samego rana w męczący koszmar, potęgujący się w czarne, ziejące żarem noce do rozmiarów potwornego obłędu. Spoceni, rozpaleni, przesyceni pieprznymi tropikalnymi potrawami, nieprzytomni z nieustającej żądzy i wyczerpania, które chcieli oszukać coraz to nowymi pomysłami, tonęli w nieprawdopodobnej sadystyczno-masochistycznej lubieży.

Dziwność otaczających form, specyficzna ponurość podzwrotnikowej przyrody przygnębiały Atanazego. Włóczył się półprzytomny za Helą, zwiedzając świątynie, teatry i zakazane spelunki, patrząc na pogromców węży i fakirów483, wyprawiających w biały dzień niepojęte cuda. W głowie miał chaos bóstw, kwiatów, zwierząt i niesamowitych ludzi. Męczyły go na równi splątane figury na frontonach brahmańskich świątyń i wiecznie ten sam, głupkowato-mądrawo-chytro-naiwny, zmysłowy uśmiech olbrzymich posągów Buddy, a nade wszystko tajemnicza psychologia ludzi, którzy przez swoją niezrozumiałość robili wrażenie złowrogich automatów. Nie – to wcale nie była taka przyjemna rzecz te osławione tropiki. Ileż by dał w tej atmosferze za jedną chwilkę czerwcowego krajowego upału, z podszewką chłodnego powiewu, którego tu nie było ani śladu. Wicher, o sile górskiego hurikanu w Zarytem, był tu gorący, jakby wiał z wnętrza olbrzymiego pieca, a rzadkie ulewy zamieniały się natychmiast w parę, nie ochładzając powietrza, a czyniąc je podobnym do tego, które bywa na najwyższej półce w łaźni – czuło się to charakterystyczne szczypanie w nozdrza. Każda trawka, każda najdrobniejsza roślinka była tu obca. Nawet chmury układały się w zupełnie inne formy i oszałamiająca piękność zachodów słońca, po których gwałtownie zapadała czarniejsza przez kontrast w porównaniu do naszych noc, pełna była złowróżbnej grozy. A jednak brnął w to wszystko z coraz większym zapamiętaniem i z rozpaczą myślał, że kiedyś trzeba będzie się tego wyrzec – czemu, nie wiedział. Nie da się ten urok tropików rozłożyć na elementy proste, sprowadzić do rzeczy znanych – jest jak blok litej skały, urąga wszelkiej analizie. Taka jest tajemna potęga tych krajów – kto raz je ujrzy – może znienawidzić je nawet – jest niewolnikiem tej wizji do końca życia. Ostatecznie mogli zostać, gdzie by chcieli i na ile czasu by chcieli – wszystkie banki stały dla Heli otworem: nazwisko Bertz nawet i tu było znanym, a zresztą Hela miała pełnomocnictwo papy na wszystkie sumy zagraniczne.

Ale Atanazy czuł, że tak się skończyć nie może, żeby on rozlazł się powoli w erotycznym świństwie, nawet tak wysokiej marki – mimo że nic na razie nawet nie przeczuwał, miał już teraz pewność, że inne czekają go przeznaczenia. Jednak niedługo miał nadejść czas ten, w którym podświadome materiały skonsolidowały się w pozytywny plan działania. A Hela, wpadłszy w szał podróżomanii, pędziła przed siebie jak szalona, pochłaniając jedno miasto za drugim. W miarę jak potęgowała się ich zmysłowa miłość, w Atanazym zaczęła zachodzić dziwna przemiana. Stłumiony nasycaniem nieznanych pragnień wyrzut sumienia powstawać zaczął znów na horyzoncie duszy jak blade, niskie podbiegunowe słońce, oświetlając w zupełnie odmienny sposób to pobojowisko ostatnich złudzeń, jakim było naprawdę obecne jego życie. To coś nieobjętego w swym ogromie (może było to histeryczną fikcją), co czuł kiedyś dla Zosi i czego by teraz nie śmiał nawet nazwać miłością, zaczęło się w nim rozrastać jak nowotwór – powoli, ale ciągle. Coraz częściej obcował w myślach swych z duchem zabitej (inaczej jej nie nazywał) żony. „Żona” – jak dziwnie brzmiało to nigdy do ostatka niepojęte dla Atanazego słowo teraz, kiedy jej już nie było. Dawniej było symbolem rezygnacji z życia, tym „zakorkowaniem”, o którym marzył – dziś zdawało się oznaczać całe utracone i pogardzane niegdyś to zwykłe szczęście, które teraz dopiero zaczynało być czymś istotnym na tle zaspakajanej żądzy samozniszczenia. Mimo że uczucia obojga kochanków stawały się coraz bardziej dzikie i nieposkromione, poprzez chwile niszczącego szału zaczęło przezierać dno tej całej awantury i widmo rozczarowania i niemożności nasycenia się rzeczywistością straszyło ich już czasami beznadziejną pustką. Bezsilność w okłamywaniu tej nicości żądzy bez miłości istotnej stawała się coraz wyraźniejsza, jakkolwiek oboje nie chcieli się do tego przyznać. Ani dla Heli nie był to ten „tygrysi skok”, o którym marzyła, ani dla Atanazego wymarzone niby zniszczenie nie miało już tego uroku, jaki wyobrażał sobie przed śmiercią Zosi.

Nareszcie dojechali do ostatniej stacji przed Apurą. Zostawili automobile i bez służby puścili się we dwoje tylko dwukolnym bullock cartem484 w dwa garbate woły, z jednym woźnicą. Przez „wysoką” dżunglę wśród piekielnego „mokrego żaru”, jadąc pięć dni i nocy, dostali się do małej wioski, położonej u stóp granitowej, nagiej góry, podobnej do grzbietu olbrzymiego słonia, piętrzącej się wśród morza rozszalałej roślinności. Była to właśnie owa wyśniona przez Helę Apura. Uroiła sobie Hela, że tu musi spaść na nią objawienie mogące zmienić jej dotychczasowy pogląd na świat, uwalniając ją ostatecznie od katolickiej idei pokuty, nie dającej jej żyć całą pełnią. Dusiła się już bowiem w sobie od pewnego czasu i Atanazy przestał jej wystarczać jako intelektualny żer. Fizycznie czuła się cudownie i znosiła klimat i niewygody doskonale – tylko stan metafizyczny pozostawiał wiele do życzenia. Zarażony tym intelektualnym nienasyceniem kochanki, Atanazy czekał też z upragnieniem (nie wiadomo czemu) tego kresu ich indyjskiej podróży. Potem miał nastąpić Cejlon i Wyspy Sundzkie485.

Była wietrzna, księżycowa noc. Palmy gięły się jak trawy i drzewa dżungli, splątane lianami w nieprzebyty chaos, huczały jak morze uderzane miarowymi wybuchami wichru. Raz w raz słychać było trzask gałęzi i huk głuchy: to spadały z drzew ogromne owoce wielkości dyni wiszące na długich kichach i orzechy palmowe. Księżyc w pełni oświetlał potwornie dziwny i smutny krajobraz. Po niebie leciały nisko nad ziemią białe chmury rozszarpane wichrem w kształty niedające się porównać z formami naszych obłoków. Atanazy był zdenerwowany: przez ostatnie dziesięć kilometrów szedł za ich dwukolnym wozem, pokrytym budką z palmowych liści, ogromny słoń. Szedł sobie spokojnie, z głową tuż przy otworze budy i nie czynił nic złego, ale gdyby chciał, mógłby bez wysiłku zrobić jedną marmeladę z wozu, wdów i ludzi. Czemu tego nie robił i czemu szedł, nikt nie byłby w stanie powiedzieć. Z dżungli po obu stronach drogi dochodziły na tle szumu wichru żałosne miauko-szczeki gepardów. Helę bawiła niezmiernie ta przechadzka słonia. Kształt jego, chwiejący się miarowo, zasłaniał cały otwór budy i widać było w miesięcznym486 blasku jak na dłoni jego trąbę, którą czasem podnosił, zdecydowany jakby już na jakiś słoni żarcik, i kły białe, błyszczące w zimnych promieniach, i małe złośliwe oczka. Ginąć w tak pospolity sposób nie uśmiechało się wcale Atanazemu mimo częstych napadów samobójczej manii i ledwo powstrzymał Helę, która koniecznie chciała podrażnić słonia okutą ostro laską w trąbę. Wreszcie znudzony olbrzym został wśród leśnej drogi, wymachując trąbą, a potem runął z potwornym trzaskiem w las, skąd ozwały się jakieś podejrzane ryki. Woźnica, nierozumiejący ani słowa po angielsku, mówił do nich coś niepojętego w hindustańskim narzeczu, a potem zaśpiewał dziwną pieśń bez określonej melodii. Ta niewinna przygoda rozdrażniła Atanazego, który po odejściu słonia chciał posiąść Helę na wozie, co czynił już wiele razy. Ale księżna Prepudrech odsunęła go łagodnie.

– Nie, nie teraz. Zbliżamy się do świętego miejsca – burknęła dość nieprzyjaźnie w odpowiedzi na jego powtórne zabiegi.

Właśnie mijali grupę pielgrzymów biało ubranych i w białych turbanach na głowach. Z głębi lasu, w przerwach od podmuchów wichru, słychać było nieregularne bicie drewnianych bębnów. „Czyżby już naprawdę była buddystką? – pomyślał Atanazy. – Co za zdolność transformacji. To tylko Żydzi zdolni są do czegoś podobnego”. Pierwszy raz pomyślał o niej w ten sposób od wyjazdu. I jednocześnie ujrzał prawie że materialnie twarz umarłej Zosi, taką, jaką widział przed samym włożeniem do trumny: z jednym niedomkniętym okiem, ukośnie jakby na niego patrzącym, i z nienormalnie wywiniętymi wargami, przez które błyszczały zęby. Poczuł się sam z tajemniczą, obcą mu kobietą wśród mrowia czarnych, niepojętych ludzi, i straszna tęsknota za Zosią i „tamtym” życiem zalała go ciepłą, bolesną i wstrętną falą. Pogarda, z którą ona od niego odeszła, przygniotła go ciężarem nie do zniesienia. Jakimkolwiek czynem ponad siebie wyrównać trzeba ten piekielny rachunek i móc, odchodząc, pojednać się z jej duchem, być z nim na równi. Cała wyższość nad nią, którą odczuwał za jej życia, zmieniła się teraz w zupełne poniżenie: czuł się małym i nie było na to sposobu – miał rację. „Jestem człowiek skończony za życia. Trzeba teraz skończyć to życie jak najprędzej, zginąć w porę po własnym istotnym końcu – tylko nie tu, nie tu. Dokonać czegoś przed śmiercią, ale tam, skąd jestem. Ale czego? Boże! Jak mało ma człowiek możliwości, choćby nawet chciał zginąć w jakiejś awanturze. Albo wszystko jest za małe, albo absolutnie nieosiągalne. Ale tego właśnie, czego akurat potrzeba, nie ma nigdy”. Zazdrościł Heli jakiejkolwiek wiary, nawet tej w katolickiego Boga, mimo że zdawał sobie sprawę z nieistotności obiektywnej tych jej przeżyć. A jednak mimo tak częstych zmian i sprzeczności coś było żywego w tym wszystkim, a dla niej, proporcjonalnie do jej psychicznej struktury, ta zmiana właśnie, może była czymś najistotniejszym. W resthousie487 w Apura, oczekiwała ich telegraficzna poczta. Między innymi kablogram488 starego „butlera” Ćwirka z willi Bertz w górach, przeszwarcowany489 najpierw przez południową luptowską granicę. Wiadomości były „intensywne”: tryumfująca niwelistyczna rewolucja w pełnym biegu, Tempe na czele jako komisarz dla spraw wewnętrznych, stary Bertz rozstrzelany przypadkowo, bez sądu, przy zdobyciu pałacu, willa skonfiskowana, Łohoyski uwięziony, Prepudrech wypuszczony, mianowany komisarzem czystej muzyki. Atanazy nie otrzymał nic – nie miał, biedactwo, od kogo. Samotność jego stawała się prawie że aż metafizyczna, jak po dużej dawce eteru. Jedynie ona i to taki potwór. Ale w tym jest cały urok.

Hela, nie powiedziawszy ani słowa, zamknęła się w swoim pokoju. W ogóle były w domu tym tylko dwa pokoje z łazienkami. Gospodarzem był stary, gruby Hindus z siwą, rzadką brodą – na dziesiątki kilometrów nie było białych ludzi dookoła. On nawet bliższym był Atanazemu niż ta dziwna stwora (inaczej jej w myślach nie nazywał), do której, mimo całej obcości jej, był jednak w pewien sposób piekielnie przywiązany. I teraz, kiedy twarz jej skurczyła się od bólu na wieść o śmierci ojca (Hela stała się nagle do niego podobna – podobna i ptasia, bardzo ptasia) [„ach, ona będzie taką na starość” – zdołał pomyśleć Atanazy], zmęczone potworną miłością jego serce zabiło dla niej w jakiś ludzki sposób. Ale był właśnie „małym” w tej chwili – nie mógł powiedzieć nic. Obie one gnębiły go bezlitośnie: jedna jako cień, objęty wielkością dobrowolnej śmierci, w czym dla niego przekreślał się cały świat i on sam ze swoja „samoosobową” ważnością, druga – jako wcielenie niepojętej kombinacji: takiej piekielnej semickiej inteligencji i takiej perwersji, a w dodatku tej najpiekielniejszej, jedynej dla niego piękności. „Czy może to różnica ras wytwarza ten stan obcości nie do zniesienia. Ona jest jednak niezdobyta w tym samym stopniu, co ten gospodarz Hindus czy pierwszy lepszy kulis chiński, z którym chciałbym się porozumieć. Ale to właśnie nadaje pożądaniu ten diaboliczny charakter, tę absolutną dzikość i niezrozumiałość, na tym także polega to coś niedającego się ująć, czym mnie opętała”. I teraz widział jasno, że jeśli ona go opuści pierwsza, zgubiony jest bez ratunku. Ale skąd wziąć siłę, aby od niej odejść? Chyba tamten cień, zwyciężając jego samego za cenę tamtego cierpienia na nowo od samego początku, wyzwoli go z tego piekła, aby wciągnąć go do swego własnego, na wyższej kondygnacji ducha. Ale wtedy trzeba z tego nędznego życia zrobić ofiarę dla czegoś – ale czego? Dysproporcja pojęć i faktów, uczuć urojonych i obowiązków, i rzeczywistej mizerii – nie do wyrównania. Wszystko stawało się tak niepojętym i do dna potwornym jak wtedy, gdy jechał z Alfredem, wracając od Łohoyskiego – i to bez kokainy i inwersji: był znowu w prawdziwym piekle.

464.mimicry (ang.) – mimikra. [przypis edytorski]
465.autochton – rdzenny mieszkaniec danego terenu. [przypis edytorski]
466.kobaltowy – tu: ciemnoniebieski, o barwie glinianu kobaltu, minerału używanego jako naturalny niebieski barwnik. [przypis edytorski]
467.Orient Express – luksusowy pociąg pasażerski, który kursował na trasie z Paryża do Stambułu w latach 1883–1977, z przerwami podczas obu wojen światowych. Pod tą nazwą funkcjonowały także inne pociągi złożone z wagonów należących do tego samego przewoźnika, Międzynarodowego Towarzystwa Wagonów Sypialnych (Compagnie Internationale des Wagons-Lits, w skrócie C.I.W.L). Na terenie Polski był to pociąg z Warszawy i Krakowa do czeskiej Pragi i dalej do Paryża. Niektóre z wagonów z Polski kursowały w tym pociągu na południe Europy, na trasie Warszawa – Stambuł, Warszawa – Triest lub Warszawa – Rzym. [przypis edytorski]
468.mogoł – tytuł władcy indyjskiego, tu ironicznie: wybitna osobistość. [przypis edytorski]
469.tłomok – dziś: tłumok, tj. tobół, pakunek podróżny. [przypis edytorski]
470.ci-devant aristos (fr.) – byli arystokraci. [przypis edytorski]
471.in spe (łac. dosł.: w nadziei) – w oczekiwanej przyszłości. [przypis edytorski]
472.Rurykowicze – dynastia książąt ruskich i carów moskiewskich wywodzących się od Ruryka (zm. 879), wodza Waregów (wikingów), założyciela państwa ruskiego. [przypis edytorski]
473.Port Said – miasto w Egipcie, nad M. Śródziemnym, przy wejściu do Kanału Sueskiego. [przypis edytorski]
474.niezróżniczkowany – dziś: niezróżnicowany. [przypis edytorski]
475.dualizm (filoz.) – dwoistość natury zjawisk a. świata. [przypis edytorski]
476.spiritus movens (łac. dosł.: duch poruszający) – siła sprawcza, główna przyczyna działania. [przypis edytorski]
477.élan vital (fr., filoz.) – pęd życiowy, w filozofii H. Bergsona czynnik stanowiący źródło aktywności wszystkich organizmów. [przypis edytorski]
478.dualizm psychofizyczny (filoz.) – pogląd w metafizyce i filozofii umysłu zakładający całkowitą odrębność i niezależność od siebie umysłu i ciała. [przypis edytorski]
479.no admittance this way (please) (ang.) – tędy wstęp wzbroniony (uprasza się). [przypis edytorski]
480.Sokotra – wyspa oraz noszący tę samą nazwę archipelag na Oceanie Indyjskim, ok. 350 km na płd. od Półwyspu Arabskiego, na trasie z M. Czerwonego do Indii. [przypis edytorski]
481.monsun – wiatr sezonowo zmieniający kierunek, występujący u płd. i wsch. wybrzeży Azji, w Zatoce Gwinejskiej i w Ameryce Środkowej. [przypis edytorski]
482.banyan (ang.) – banian, figowiec bengalski, gatunek potężnego drzewa figowego o bardzo rozłożystej koronie; narodowe drzewo Indii, w religiach indyjskich uważane za święte. [przypis edytorski]
483.fakir (ar.) – pierwotnie: żebrzący ascetyczny mnich muzułmański; dziś: asceta indyjski poddający swoje ciało różnym niezwykłym formom umartwienia, np. kładzenie się na ostrzach i chodzenie boso po rozżarzonych węglach. [przypis edytorski]
484.bullock cart (ang.) – wóz ciągniety przez woły. [przypis edytorski]
485.Wyspy Sundzkie – dziś: Wyspy Sundajskie, grupa wysp położonych w zachodniej części Archipelagu Malajskiego: Sumatra, Jawa, Borneo, Celebes oraz pomniejsze wyspy leżące pomiędzy nimi a Australią. [przypis edytorski]
486.miesięczny (daw.) – księżycowy; miesiąc (daw., poet.): księżyc. [przypis edytorski]
487.rest house (ang.) – zajazd, kwatery odpoczynkowe dla turystów w miejscu, gdzie nie ma hoteli. [przypis edytorski]
488.kablogram – telegram przekazany za pomocą kabla podmorskiego. [przypis edytorski]
489.szwarcować (pot. z niem. schwärzen) – przewozić a. przenosić nielegalnie przez granicę, przemycać. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
560 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 3,8, 4 oylamaya göre