Kitabı oku: «Pożegnanie jesieni», sayfa 24
Rozdział VIII. Tajemnica wrześniowego poranka
Już z Aten wysłał Atanazy długą depeszę do Tempego, błagając go w imię dawnej przyjaźni o pozwolenie powrotu i nowy paszport. (Czekać miał na odpowiedź w Pradze, gdyż komunikacja na Kralovan550 była przerwana). Wspomniał tam też o swojej ostatniej przemianie w formie szyfrowanej. Po paru dniach oczekiwania, podczas których napisał potwornie długi list do Heli usprawiedliwiający swoją ucieczkę, dostał żądane dokumenty – musiał jednak jechać przez Berlin. Już tam miał pewien przedsmak tego, co go czeka w kraju. Ale zdumiony był krystalicznym nieomal porządkiem zrewolucjonizowanych Niemiec: praca, praca i praca, wściekła, zawzięła, niechybna jak ogień świetnie skorygowanej artyleryjskiej baterii. Błądząc po pustym muzeum, ze smutkiem patrzył Atanazy na dzieła dawnych mistrzów – był to grób, ten niegdyś pełen życia gmach, w tak niedawnych czasach, gdy było jeszcze żywe malarstwo. Dziś kontakt między tym, co było, a rzeczywistością był przerwany – obrazy więdły jak kwiaty, mimo że jako fizyczne przedmioty pozostały tymi samymi co przedtem – nie były już potrzebne nikomu. „Tak, dziś można jeszcze być malarzem »stosowanym« albo stylizować w pewien sposób – znany już ogólnie – naturę. Ale wielka kompozycja w malarstwie skończyła się. Jeszcze kubizm551 był może ostatnim »wyprztykiem« w tym kierunku. Można dziś być miernotą stylizującym według dawnych szablonów, od Egiptu do Picassa552 – ale szczyty są zamknięte. Tam jest tylko obłęd i chaos” – myślał ponuro, chociaż naprawdę nie obchodziło go to wcale.
Wjechał do kraju w pogodny dzień sierpniowy. Zaczynała się wczesna jesień: ścierniska, jesienna, o szmaragdowym odcieniu zieloność, żółciejące gdzieniegdzie drzewa i dźwięk rodzinnej mowy dawały złudzenie, że wszystko jest jak dawniej. A tymczasem cały kraj stał na głowie, na szpicu, jak wywrócona piramida, kręcąc się zawrotnie i chwiejnie nad przepaścią niezbadanych przeznaczeń. Z ciekawością obserwował Atanazy spotykane twarze i przekonywał się, że jednak wszystko jest inne i nieznane. Jacyś nowi ludzie wypełźli z czeluści, w których się kryli. Ale twarze ich były raczej przerażone tym, co się działo, niż szczęśliwe. Nie było nic z tego nastroju niewstrzymanego niczym pędu, który czuć było tam, o parę kilometrów za graniczna stacją – tępota, stłumienie, niewiara i strach – oto była atmosfera ogólna, którą odczuwało się od razu. „Zobaczymy, co będzie dalej. Może to faza przejściowa”. Dawni „władcy” smutni byli i przygnębieni. W wagonach nikt prawie nie rozmawiał. Przepełniony ciężkim zwątpieniem w to, czy będzie mógł być czymś w tym nowym życiu, wjechał Atanazy do stolicy – już trzecią klasą, nie pierwszą, jako towarzysz Bazakbal, a nie perski książę. (Swoją drogą bał się trochę tego Prepudrecha – nie tyle fizycznie, ile psychicznie). Kto by się to spodziewał! Tamten pogardzany dancingowy bubek był kimś, znanym muzykiem i komisarzem, a on, Atanazy, mający się kiedyś za jakiegoś Doriana Graya553, na tle saloników małej burżuazji i demi-arystokracji – wjeżdżał tu jako kompletne zero (moralne też), aby szukać skromnej posadki – bo od czegóż mógł zacząć swój „wielki czyn społeczny”? W grubszych zarysach wszystko było już zrobione przez tamtego „przeklętego Tempe”. Śmiechu warte były te głupie gadania i przemyślenia. Chyba „dziełko” – ale i to wydało mu się jakieś wyblakłe, bez krwi i soku. Płaciło się za wszystkie trzy klasy tak samo, ale prawo do wygód proporcjonalne było do jakości spełnianej funkcji. To była pierwsza nowość, którą zauważył Atanazy – tego nie było nawet w Niemczech. Na dworcu męczono go, mimo paszportów Tempego, niesłychanymi formalnościami (na granicy to było głupstwo w porównaniu z tym). W końcu, opatrzony potworną ilością papierów, wyszedł na ulicę i najął wózek na rzeczy – nie miał prawa do auta i dorożki – był niczym – druga nowość. Miasto zastał w stanie zupełnego zaniedbania. Postrzelane domy, ruiny, spaleniska, trawa na mniejszych ulicach, ruch prawie żaden, z wyjątkiem głównych arterii. Widocznym było, że pierwsza rewolucja to był żart niewinny wobec trzech następnych. „Co u diabła” – myślał Atanazy, idąc do małego hoteliku niedaleko Palazzo Bertz, gdzie pozwolono mu zamieszkać – widocznie zajęci są wyższymi celami”. Przechodząc, dojrzał na Czerwonym Pałacu emblemy554 Związku Sowieckich Republik – mieściła się tam ambasada. Cała przeszłość mignęła mu w pamięci w szalonym skrócie – ale na krótko zajrzał tam – za dużo było aktualnych nowości. „Transcendentalna konieczność mechanizacji” – pomyślał z dziwnym uśmieszkiem.
Wizyta u Tempego była krótka. Sajetan był zupełnie innym człowiekiem. Cóż za piekielne zwały wybuchowych materii mieścić musiały się w tym dawnym, cynicznym trochę poecie i „morskim oficerku”, żeby dokonać tej przemiany. Wyniesiony nagle na najwyższe stanowisko w niwelistycznej (co za sprzeczność!) hierarchii, czuł się tam jak u siebie. Miał tę technikę wewnętrzną, która pozwalała mu spalać zawarty w nim dynamit powoli, wywołując stopniowe zwiększanie natężenia ciśnień i nie rozsadzając struktury ducha: transformować zabójczą energię na codzienny tytaniczny wysiłek. Życie miał usystematyzowane maszynowo. Nawet na miłość miał trochę czasu. Sekretarką jego była, jak się o tym później ze zdumieniem dowiedział Atanazy, pani Gina z Osłabędzkich Beer. Przedostatnia kochanka jego przed ożenieniem się i Tempe! Co za dziwny zbieg okoliczności! Jakże świetnie czasem komponuje się życie! Niekiedy ludzie raz związani kręcą się w zamkniętym kółku, mało dopuszczającym do swego izolowanego systemu nowych, ważnych osobistości. Zmieniają się satelici, ale planety główne obracają się ciągle dookoła tajemniczego środka ciężkości całego układu. „Jednak to dowodzi, że nasz kraj jest prowincją – myślał Atanazy. – W wielkim świecie szybsza jest przemiana materii psychicznej: więcej wytwarza się związków nowych istotnych”. Po tej uwadze, opartej na zbyt małej ilości faktów, Atanazy zasnął w oczekiwaniu, w ponurej poczekalni komisariatu. Weszła Gina, udając, że go nie zna, pokorna jak suka, ale zawsze piękna. Czuć było na niej cały ciężar władczego kochanka i nie można by zaobserwować w niej ani cienia erotycznego zadowolenia. Na porozumiewawcze spojrzenie Atanazego odpowiedziała szeptem:
– Nie teraz. Gdzie?
– Hotel pod Czerwoną Gwiazdą. Numer ósmy – odpowiedział równie szeptem Atanazy.
– Jutro o siódmej. Do siódmej trwa praca. – Z gabinetu dał się słyszeć dzwonek. – Numer z kontroli przyjezdnych i świadectwo kancelarii próśb – rzekła głośno.
– Oto jest. – Atanazy podał jej jakąś blaszkę, którą gdzieś tam mu wydali i papier, na który czekał dzień cały, chodząc po mieście jak błędny, na próżno usiłując spotkać kogoś znajomego i dowiedzieć się o czyimś adresie. Od Baehrenklotza odesłano go też do jakiejś kontroli, ale zirytowany tym nie poszedł tam wcale. A do ci-devant555 księcia Prepudrech iść nie śmiał. Czort wie, co zrobić może taki nowo upieczony muzyk i komisarz, może wsadzić po prostu do lochu i koniec. Wolał się najpierw sam ulokować na jakimś stanowisku. Wszędzie kartki, podpisy, stemple, fotografie, oględziny, ględzenia i badania. Małostkowość tego wszystkiego przeraziła wprost Atanazego. Jadł też za jakąś kartką i musiał złożyć tak zwaną „deklarację pracy”, bez tego nic – zdechnąć z głodu. Ale przed podaniem się na posadę chciał się porozumieć z Tempem, aby być bliżej centrum działania. Bo to, co widział, było trochę nowe, ale tak beznadziejnie nudne, że chwilami chwytała go rozpacz i żałować poczynał, że nie zjadł go tygrys w cejlońskiej dżungli. „Czyn społeczny” przedstawiał się w coraz wątpliwszym świetle. Po chwili wyszła z gabinetu Gina i powiedziała: „Proszę”. W tym jednym powiedzeniu widać było całą marmeladę, którą z tego „demona” zrobił tamten tytan. Onieśmielony Atanazy wszedł do czerwoną flanelą obitego pokoju. Za stołem, w szarym angielskim garniturze, z czerwoną gwiazdą na piersi po lewej stronie, siedział Tempe.
– Jak się masz, Sajciu – powiedział Atanazy ze sztuczną nonszalancją, zbliżając się na chwiejnych nogach do stołu. Zdawało się że Tempe wytwarza jakiś nieprzenikniony fluid, odpychające pole magnetyczne o niezmierzonym potencjale. Siła wiała z niego jak struga elektronów z katody, przestrzeń wokół zdawała się wyginać. A cały demonizm tej sztuczki polegał na tym, że nie wiadomo było, na czym to wszystko się opiera – pozornie był to ten zwykły Tempe, który zawsze miał rację – nic więcej – a jednak… A może to stanowisko, władza – nie, to było w nim samym. Mógłby siedzieć w więzieniu – wrażenie byłoby to samo – tego był pewnym Atanazy. – Dziękuję ci za papiery. – Podał mu rękę. Twarz Tempego nie drgnęła. Nie wstając, oddał mu uścisk dłoni. Mówił zimno:
– Czego sobie życzysz, mój drogi? Tylko prędko. Streszczaj się jak możesz.
– Chciałbym z tobą porozmawiać obszerniej. Może wieczorem – mówił Atanazy, zapominając już o Ginie.
– Nie teraz. Może za miesiąc będę miał dwa dni urlopu. Czego chcesz? – powtórzył groźniej. – Chcesz pracować z nami jako inteligent?
– Tak właśnie…
– Dosyć. Trzy lata praktyki adwokackiej. Na maszynie pisać umiesz.
– Tak. Chciałem ci oddać mój memoriał o transcendentalnych podstawach społecznej mechanizacji. – Wyciągnął z kieszeni manuskrypt i podał go Tempemu, który rzucił go na półkę biurka.
– Nie teraz. – Zadzwonił i zaczął przeglądać coś między papierami na stole. Weszła Gina. – Towarzyszko: towarzysz Bazakbal, trzecia kancelaria, ósmy stół. Państwo się znają – dodał ironicznie.
– Tak. Słucham – odpowiedziała Gina płaskim, poddańczym głosem, czerwieniąc się z lekka.
– A ty Atanazy – mówił już trochę dobrotliwiej Tempe – nie przerażaj się widokiem miasta. – Moja zasada: najpierw organizacja z góry, a potem detale. Żegnam was.
Wyszli oboje jak zmyci – gdyby mieli ogony, na pewno by je podkurczyli pod siebie. W poczekalni czekał nowy delikwent: starszy pan z sumiastymi wąsami, były wielki pan – jakiś austriacki hrabia (spotykał go Atanazy u Osłabędzkich), były minister finansów przy którymś tam rządzie z zamierzchłych epok. Atanazy ukłonił mu się. Nie poznał go wcale. Niegdyś groźny, teraz patrzył szklanymi, łzawymi oczami w Ginę jak w święty obrazek. Atanazy szedł ze schodów jak nieprzytomny. Dziś, to jest za godzinę, miał się stawić do pracy. (To mu powiedziała Gina na odchodnym). Dostał kartki na jedzenie, ubranie, buty i mieszkanie – przy jakiejś robotniczej rodzinie, w IV dystrykcie, przy ulicy Dajwór, o godzinę drogi od biura. Był oszołomiony. I te twarze, te twarze, które widział wszędzie. „Boże! Czyż tak będzie wyglądał mój czyn społeczny?” – myślał z rozpaczą. Ale postanowił wytrwać. „Zobaczymy, co będzie” – powtarzał sobie dla dodania ducha, ale jednak przejście od indyjskich rozkoszy do tego, co widział tutaj, mimo trzech tygodni podróży, było zbyt gwałtowne.
Ledwo zdążył zjeść obiad, tak zwany trzeciej klasy, w ogólnej stołowni556 urzędników Komisariatu Spraw Wewnętrznych i popędził do biura. Tam zasadzili go do maszyny (znowu te dziwne twarze) i pracował do ósmej. Kiedy wyszedł, był dosłownie nieprzytomny. Odwykł od zajęcia adwokackiego przez ten rok zupełnie, a te papiery, które przepisywał, były dlań czymś zupełnie niepojętym. „Gdzież tu jest transcendentalna konieczność? W co ja wpadłem? Ale zobaczymy, co będzie” – powtarzał w kółko.
Zasnął zaraz prawie na twardym łóżku w jakiejś klitce. Obok, za drewnianym przepierzeniem, chrapała w większym pokoju robotnicza rodzina złożona z sześciu osób. Śnił się Atanazemu wytworny salon nieznanej mu pięknej damy. Ona była „głównym czynnikiem rozkładu” – tak powiedział mu lokaj, którym był Józio Siemiatycz, zabity dawno w pojedynku. Skąd? Po co? Potem zaczęły się jakieś skoki przez kanapę, wykonywane przez gości we frakach, którzy nie wiadomo skąd się wzięli. Atanazy skakał też i był w tym jakiś sens głęboki i niepojęty: „Eine transcendentale Gesetzmässigkeit”557, jak powiedział ktoś z boku. Aż wreszcie weszła Hela jako indyjska bogini. Wszystko inne znikło. Atanazemu wyrosło po pięć rąk z każdej strony i objął Helę, która była z brązu, a jednak żywa. On sani też zmienił się w rzeźbioną figurę i rozpoczęła się między nimi „miłość” – ale metalowa – innego wyrazu na to nie było. „Nową rzecz wynalazłem, zupełnie nową – myślał z rozkoszą Atanazy. – Naprawdę jestem bogiem, indyjskim bogiem”, i w szalonej furii zgwałcił metalową Helę w klasycznej formie indyjskich rzeźb, trzymając ją za głowę, szyję, łopatki, stan i pośladki dziesięcioma rękami. Obudził się i poczuł, że to stało się naprawdę. „Własną pierś rozdarłem i broczę krwią”558 – przypomniał mu się wiersz Micińskiego. Ale nie wiedział zupełnie, gdzie się znajduje. Za ścianą chrapała robotnicza rodzina i woda bulgotała w rynnach. Było ciemno jeszcze w pokoju. Zadźwięczał budzik. „Aha, czwarta” – mruknął z rozpaczą Atanazy, uświadamiając sobie wszystko, i zasnął natychmiast. Ale zaraz (jak mu się zdawało) obudzono go i za chwilę mył się już zimną wodą, stojąc w olbrzymiej blaszanej misie – wspólnej umywalni całej rodziny. (Zepsuł mu się po drodze tub559, a w stolicy nie mógł nic podobnego dostać). „Jeszcze parchów jakich dostanę na piętach” – myślał, wycierając się olbrzymią gąbką, jedynym bogactwem prawdziwym, które mu zostało. I to on, ten „perwersyjny” Tazio! Nie do uwierzenia. „Zobaczymy, co będzie” – powiedział, i odtąd mówił tak ciągle – objaw tak zwanego „zobaczymycobędzizmu”.
Teraz dopiero przypomniał sobie, że miała go odwiedzić w hotelu Gina. A jego do siódmej i pół trzymali w biurze, a przez ten czas sami przewieźli mu rzeczy tu i omnibusem560 ogólnym, rozwożącym wszystkich po mieszkaniach, zawieźli go na miejsce po przymusowej kolacji. A on zapomniał o wszystkim! „Gdzież ja kolację jadłem? Aha, w tej samej stołowni – nie, to naprawdę nie do uwierzenia! Czyż aż tak byłem zmęczony?! To pomysł tego przeklętego Tempe. Pokazał mi pazurek. Ta mechanizacja to jednak silny narkotyk. I ja zapomniałem o Ginie”. Za godzinę, odwieziony omnibusem, już siedział za swoim biurkiem, przepisując bezsensowne, jak mu się zdawało, „kawałki”. Na metafizykę nie było czasu. Ale z Giną postanowił się zobaczyć za jaką bądź cenę. Jedyna kobieta, jaka mu została. A tu za lada głupstwo: śmierć przez rozstrzelanie, śmierć przez rozstrzelanie, śmierć… – o, to silny narkotyk. „Zobaczymy, co będzie” – mruknął po raz setny. Jeszcze wszystko było mimo wszystko ciekawe. Ale zobaczyć się z Giną było nie sposób: nie wydawano do kancelarii komisarza żadnych przepustek, a poza tym nie było na nic czasu: towarzysz Tempe uczył współrodaków pracować.
Całe szczęście, że nie robiono osobistej rewizji na mocy jakichś tam stempelków i Atanazy ocalił rurkę z białym proszkiem. Schował ją starannie w walizce zamykanej na klucz, a czasami wyjmował, obejmował czułym spojrzeniem i gładził jak wiernego pieska. Aż wreszcie po tygodniu takiego życia dostał kartkę: „Czekaj na mnie o trzeciej na cmentarzu jutro”. Poniedziałek – miało być wolne popołudnie. „T. wyjeżdża na obchód do N. G.”, stało dalej w karteczce.
Idąc przez zalane jesiennym słońcem ulice, Atanazy był jak we śnie. Przeszłość od teraźniejszości nie dawała się w żaden sposób oddzielić, jakby czas przestał istnieć. I to miasto, i te, te same ulice. Coś nieprawdopodobnego. I nagle uświadomił sobie, że ani razu prawie dłużej nie pomyślał o Zosi. Gdzież był ten duch jej, który miał go czekać na granicy kraju i z którym miał się połączyć dla dokonania czegoś nadzwyczajnego? Uczuł wstyd przed widmem, wstyd podwójny, za ten swój „czyn”561 – posadka niwelistyczna trzeciej klasy – i za to, że dopiero teraz, idąc na schadzkę z Giną, przypomniał sobie o nim – nie Zosię sobie przypomniał, tylko jej ducha – tamta niegdyś żywa zapadła gdzieś w mroki pokryte indyjską rozpustą. Już miał plan – tylko jak go wykonać? Dosyć miał tego wszystkiego. Duch Zosi, wspomnienia przeżyć z Helą, Cejlon, Indie, stolica, Gina, wszystko zmieszało się w jedną bezkształtną kupę, z której nie było wewnętrznego wyjścia. Musiał zachorować i być wysłanym w góry – to sobie postanowił. Na grobie Zosi musi zstąpić na niego objawienie – tak sobie ubzdrał czy uroił.
Za cmentarzem rozprzestrzeniały się pola. Dalekie lasy majaczyły na widnokręgu w jesiennej srężodze562. Czy można było przypuścić, że tam żyją ludzie w ten sposób, tam w mieście, o godzinę drogi stąd? Z daleka już ujrzał wysmuklą postać dawnej kochanki. I znowu przypomniały mu się jej słowa: „O jakże dziwne formy może przybrać szaleństwo ludzi zdrowych”. (Gina mówiła często nonsensy, nie mając nic istotnego do powiedzenia, ale czasem także, przypadkowo, wychodziła z tego myśl jakaś i wtedy bardzo była szczęśliwa. Miała nawet książeczkę, w której zapisywała te swoje biedne „złote myśli”. „Kompromitacją nazywamy odstępstwo od sprawiedliwych pobudek, jeśli skompromitowany nie załatwił przedtem rachunków ze swoją nienaganną przeszłością”, albo: „Nadmiar szlachetności mści się tylko dlatego, że nie umiemy go traktować jako łaski, którą obdarza nas własna niemoc, w stosunku do zdradzonych ideałów”, i tym podobne). Może naprawdę jest już wariatem? Ale teraz myśl ta nie przeraziła go wcale. Tym lepiej – może tylko w tym stanie można to wszystko wytrzymać tak, jak on to wytrzymywał.
– Mam wrażenie, że cię całe wieki nie widziałam, a jednak tylko półtora roku – były pierwsze jej słowa. – Ach Taziu, Taziu, teraz dopiero widzę, jak mało ceniłam twoją miłość! Gdzie byłeś? Co się z tobą działo? Od śmierci Zosi nic o tobie nie wiem Opowiadał mi tylko coś Prepudrech – tak się zmienił. Nie poznałbyś go: Mag Czystej Nowelistycznej Muzyki – towarzysz Belial. Naprawdę on zniwelował muzykę – zrobił z niej coś potwornego. I wiesz co, dziwne, że oni to właśnie lubią – te wyzwolone zwierzęta. – (Twarz Atanazego wyrażała niesmak) – O Boże! Co ja mówię. Może ty…? Ale nie. My tu boimy się nieomal samych siebie. Tempe jest strasznie zazdrosny. Zginęłabym, gdyby się dowiedział – i ty też. Ale mów. Po co ja mówię?
Atanazy miał bezwzględne przeczucie, że to jest ostatnia kobieta, która stanęła na jego drodze. Tak – czas już. Przeszłość wypiętrzała się przed nim do gigantycznych rozmiarów – właśnie tamto dawne, spokojne życie, skromnie ułożone i skromnie wyreżyserowane, miało w tej chwili odcień jakiejś wielkości. Tego się doczekał. Musiał się przed kimś zwierzyć – zbyt ciężko odczuwał swoją samotność. Gina nie była nigdy „orlicą”, ale coś się w niej tam kołatało jednakie – taki sobie łasicowaty demonik trzeciej klasy. Ale teraz miał dla niej jakieś dziwne uczucie – to nie była ona, tylko ta właśnie, jaką chciał, żeby była dawniej.
Przeszli dalej nad małą rzeczułkę zarosłą sitowiem. Słońce grzało jak w środku lata, a żółkniejące drzewa stały cicho w przezroczystym powietrzu. Już czuć było zgniławy zapaszek starych, więdnących traw i liści. Na srebrzystych nitkach leciały beztroskie pajączki, a gdzieś zupełnie jak na wiosnę odzywały się ptaszki. Atanazy patrzył na samego siebie z niedościgłej wyżyny. Poczuł nieodwołalnie nadchodzącą śmierć, a miał dopiero rok dwudziesty dziewiąty. Nie myślał o samobójstwie, tylko o śmierci samej, która nie wiadomo skąd nadejść musiała. Widział samego siebie: maleńkiego, nic nie rozumiejącego stwora, pełzającego gdzieś nie wiadomo po co i na co, wysilającego się ostatnim podrygiem, aby uchwycić coś, co uchwyconym nigdy być nie mogło, czego może nigdy nawet nie było. Nie byłby w stanie wypowiedzieć tego uczucia, ani określić punktu widzenia, z którego tak właśnie na siebie patrzył.
Siedli nad brzegiem strumienia, w cieniu wielkiej osiki, która szeleściła metalicznie od leciutkiego powiewu swymi białawymi i żółtymi listkami. Daleki ryk krowy przypomniał mu góry i zobaczył wyraźnie taki dzień jak dziś w Dolinie Złomisk. Straszna tęsknota zatrzęsła nim, aż do podstaw jego istoty. Za Helą nawet i za duszą Zosi (ciało jej zdawało się nie istnieć nigdy) nie tęsknił z taką siłą. Objął Ginę, która złożyła mu głowę na piersi i płakała cicho, a łzy jej kapały mu na lewą rękę gorącymi kroplami. Potem opowiedział jej wszystko. Patrzyła na niego rozszerzonymi trochę, odśrodkowo zezowatymi, błękitnymi oczami, a usta miała rozchylone w łzawym półuśmiechu. Tak się zmienił, tak strasznie, tak bezdennie podobał się jej w tej chwili… Chciała mu wynagrodzić wszystkie drobne przykrostki, które mu uczyniła i które były powodem ich rozstania. Ale wtedy przyszedł zaraz nowy kochanek, potem drugi, trzeci i tak dalej, aż wreszcie męża jej Beera „szlag trafił” i Gina spadała coraz niżej. Z tej nędzy wywlókł ją Tempe. Ale była to miłość drapieżna, męcząca: „krótkie spięcie” – jak to nazywała: miłość tyrana, przepracowanego, prędkiego jak piorun, jadowitego i ponurego. (Tempe stracił kompletnie dawną wesołość). Straszne były jego pieszczoty i pozostawiały ją zimną – ją, tę dawną prawie nimfomankę. I teraz ten Tazio – tak niedawno jeszcze, a tak dawnym się to wszystko zdało… Oczywiście oddała mu się tam, w cieniu osiki raz, drugi i trzeci. Szalona była to przyjemność…
Objęci wzajemnie wracali w kierunku miasta – do tego piekła bezprzytomnej pracy, do której nagiął ten potwór Tempe rozleniwioną, różnorodną masę, zbijając ją powoli w jednolitą, precyzyjną maszynę straszliwymi uderzeniami swojej niezłomnej woli. Ogromne liściaste drzewa cmentarne, płonące buro-karminowo i zielono-pomarańczowo w zachodzącym słońcu, szumiały groźnie, ostrzegawczo, od wieczornego powiewu, który szedł od łąk, przepojony jesiennym aromatem nagrzanej za dnia ziemi. Słońce zgasło za beznadziejnie płaską, znudzoną wszystkim ziemią. Gina mówiła:
– Chcesz jechać, a pomyśl, co będzie ze mną. Jesteś jedyną moją pociechą. Mam dopiero dwadzieścia sześć lat, a wydaje mi się, że jestem staruszką. Pomyśl, Taziu. Zobaczymy, co będzie. – (Wszystko upraszczało się jakoś dziwnie, jak nigdy i nikt by przypuścić nie mógł, że wokoło działy się rzeczy brzemienne przyszłością na wieki całe).
– To sobie powtarzam ciągle, to moja dewiza. Ale muszę, dziecinko. (Skąd mu się wzięło to słowo, którym dotąd tylko Zosię nazywał?) Tam zobaczę. Może wrócę jeszcze.
– Może! Chcesz uciekać stąd czy umrzeć – powiedz.
– Nie wiem. Woła mnie tajemniczy głos. A potem może być już za późno. Muszę. Nie namawiaj mnie. Wiesz, jak nie lubię odmawiać.
Gina przytuliła się do niego całym ciałem, a potem z dreszczem oderwała się, otulając się w czarny, koronkowy, hiszpański szal. Całe świństwo zniknęło z duszy Atanazego. Był w tej chwili tak czysty i niewinny, jak w czternastym roku życia, gdy jeszcze (!) nie znał kobiet. Piętnaście lat – a tak wiele się stało. Czyn, który miał spełnić, okazał się czystą fikcja, to, co napisał, wydawało mu się (było na pewno, co tu gadać) zupełną bzdurą – zostawało „życie samo w sobie” – z nim trzeba zrobić rachunek. Duch Zosi stał mu się bliższym: przestał straszyć wyrzutem i męczyć bólem. Teraz mógł odejść spokojnie – nie widział przed sobą nic i nie bał się już śmierci, nawet bólu przestał się bać i mimo że rachunki z Helą nie zostały załatwione, nie czuł się już podłym. Sprawiała to bliskość śmierci, poza wszelkimi zresztą samobójczymi zamiarami – dziwny to był pogląd: tak jakby śmierć usprawiedliwiała wszystko i jakby na ten rachunek przed samym zabiciem się, na przykład, można było największe świństwo popełnić. Tak działa na pewne umysły brak wiary w życie przyszłe czy też brak istotnego uspołecznienia. Jest to pogląd na samego siebie, który by można nazwać pośmiertnym – bo zwykle zresztą tylko o umarłych mówi się co najmniej o trzydzieści procent lepiej, co jest tak niesłusznym i niesprawiedliwym. To myślał nawet niejasno sam Atanazy, bo przecie zupełnym durniem nie był – a jednak stan bezpośredni trwał, urągając wszelkim myślom. Czyżby naprawdę wypaliło się w nim zło? Wszystko to były złudzenia ostatnie już, czyż to nie obojętne? Przechodzili przez tor kolejowy. W dali migały czerwone i zielone sygnały stacji i semafory wznosiły swe rozszczepione wierzchołki jak ręce wołające o pomstę do nieba. Z hukiem głuchym i nieregularnym stukotem kół na zwrotnicach przewalił się kurierski pociąg, pełen ludzi zbytecznych, nie wiadomo po co istniejących. Zapadł w szaro-fioletową dal, błyskając jednym czerwonym światłem na ostatnim wagonie. Przejazd tego pociągu zamknął myśli Atanazego. Teraz mógł wytrzymać miesiąc, dwa, ile chcą, mimo że nie miał nic do „zobaczenia, co będzie”. Z Giną umówił się na dalsze spotkania w zależności od wyjazdów Tempego i pogody – o żadnym widzeniu się w mieszkaniu mowy być nie mogło.
Po dwóch tygodniach (dwa razy byli z Giną na spacerze, ale mieli wrażenie, że obserwuje ich ktoś podejrzany) Atanazy postanowił się jednak zaziębić. Biegał szybko wieczorem, pił zimne piwo, spocony wykąpał się w strumieniu i nareszcie dostał bronchitu563. Trzy dni przeleżał w gorączce, po czym kaszlący strasznie udał się na komisję. Było ich trzy. W ostatniej znowu spotkał widmo przeszłości: doktora Chędziora, tego, który asystował przy pojedynku jego z księciem i leczył go po zranieniu. Dzielny lekkoatleta prowadził jakieś kursy sportowe dla przemęczonych mechanizacją pracowników Tempego. Jakie mu zazdrościł, że nie jest kimś podobnym choćby do niego. Cóż za cudowna rzecz mieć specjalność, życie odtąd dotąd, ani kroku na prawo czy na lewo. Ale trwało to krótko – było zresztą za późno. O studiowaniu nowych praw nie mogło być nawet mowy. Zbadany dokładnie – przydały mu się jakieś stare zrosty w szczytach – opatrzony kartkami, udał się do towarzysza Tempe, który przyjął go dość łaskawie. Gina zameldowała go „tyranowi” jak za pierwszym razem, ale nie zdołali zamienić ani słowa. Nie wiadomo czemu, dziś „tyran” nie imponował wcale Atanazemu – może tylko dlatego, że był w niezłym humorze (zaraz miał się petent dowiedzieć, dlaczego tak było). Widział w nim obecnie tylko narzędzie mas, straszliwe – to mu przyznawał – ale tylko narzędzie: Ramzes II splunąłby i nawet nie gadał z takim – więc on, konający odpadek, może choćby patrzeć na zimno na tego „władcę”.
– Jak się masz, stary? Jesteś chory – mówił Tempe, rozpatrując kartki i słuchając szalonego kaszlu Atanazego. – Miałeś kiedyś początki gruźlicy. Hm, nie wiedziałem. (W swoim resorcie sam „władca” wydawał pozwolenia swoim urzędnikom). Jedź. – Podpisał jakiś papier i oddał go Atanazemu. „Ten ostatni” ośmielił się trochę.
– Wiesz, Sajciu, że ta praca, którą ci dałem… – zaczął.
– Czytałem. Bzdura. Za wiele jest w tym tego parszywego pseudoarystokratycznego światopoglądu, mimo że wnioski są słusznawe, nie słuszne. Jesteś w ogóle nieuk w tej sprawie – nie masz nic do gadania. My potrzebujemy ludzi zdecydowanych zupełnie na jedną stronę, a nie flejtuchów – w propagandzie, oczywiście. Do innych celów wsiakuju swołocz564 użyć można. Ja lubię nawet prawdziwą arystokrację – z tą cyniczną bandą można się dogadać. Ale cierpieć nie mogę puszących się półgłówkowatych snobów – coś takiego jest w tobie i w twoich poglądach.
– Mylisz się…
– Milczeć! Ja się nigdy nie mylę. Nie zapominaj się. – A potem łagodniej: – Czy masz drugi egzemplarz?
– Nie.
– To dobrze: spaliłem to – rzekł Tempe obojętnie.
Atanazy drgnął, ale mimo nagłej rozpaczy pohamował się: poczuł się zupełnym śmieciem, ogarkiem, plwocinką na trotuarze. Cóż by zrobił w takiej chwili Ramzes II?
– Przyjechała aeroplanem565 z Colombo bywszaja566 księżna Priepudriech – mówił dalej Tempe, wymawiając nie wiadomo po co z rosyjska to nazwisko. – Może chcesz ją widzieć? – puścił pytanie na próbę i nie czekając odpowiedzi, mówił dalej. – Azio nie. Przystępuje do nas, ale dla formy musiałem ją na razie aresztować, żeby czegoś niepotrzebnego nie gadali. (Sprawdziło się więc przeczucie Heli, że będą ją wlec jakieś draby z bagnetami – nie przewidziała tylko tego, że „dla formy” – życie robi niespodzianki nawet w obrębie słusznych jasnowidzeń). Wszystkie pieniądze Bertza przechodzą do skarbu państwa. Jak to się załatwi, wypuszczę. Jeszcze nie wyzbyliśmy się tego świństwa, ale się wyzbędziemy – mówię o pieniądzach. W ogóle państwo jako takie diabli wziąć muszą, inaczej z ludzkości nic. Dzicz – do lasu wrócić i koniec. Rozumiesz, zakuta półarystokratyczna głowo. A hrabią być chciałeś, tylko się nie dało. Ale za to byłeś księciem. Cha, cha, cha! Jędrek to prawdziwy hrabia – wiesz pewno?
Atanazy zaczerwienił się silnie, w pierwszej chwili nie tyle na wiadomość o przyjeździe Heli, ile z powodu wzmianki o pieniądzach – był więc teraz dłużnikiem niwelistycznego krajowego państwa. Troszeczkę później odjęło mu nogi na tę właśnie wiadomość – i od razu niezłomne postanowienie: nie zobaczyć jej.
– Tak, wiem. Zupełnie się z tobą zgadzam ideowo. Ale co do pani Prepudrech (nie śmiał przy Tempem powiedzieć „księżnej”), to nie mam zamiaru widzieć się z nią. Zbyt wiele wspomnień…
– No, no, tylko się nie zwierzaj, metafizyczny dżentelmenie. Tym lepiej, bo i ona też nie bardzo by sobie życzyła. (Mimo wszystko Atanazy odczuł tę wiadomość jako pchnięcie noża w wątrobę – ale było to pchnięcie powierzchowne). – A więc: bądź zdrów. – Wyciągnął czerwoną rękę.
Atanazy mimo wszystko postanowił zarezerwować się na wszelki wypadek co do przyszłości i spróbować dostać – w razie czego, w razie gdyby przypadkiem wrócił nastrój: „zobaczymy, co będzie” – jakieś inne miejsce. A może podświadomie wiadomość o przyjeździe Heli podziałała na niego w ten sposób?
– Posłuchaj mnie jeszcze, Sajciu: ja bym z chęcią pracował z wami, ale muszę mieć inne zajęcie. To beznadziejne stukanie na maszynie i te warunki życia nie są dla mnie – mówił, widząc nieruchomą maskę Tempego. – Daj mi jakąś pracę bardziej twórczą, bliżej ideowego centrum, a może potrafię coś więcej z siebie wydusić niż tę bzdurę – może nawet lepiej, że to spaliłeś, jakkolwiek w pierwszej chwili… A przy tym wiesz: towarzystwo tam, w tym niższym biurze, te twarze wiesz – ja nie mogę – no, nie mogę.
Tempe wstał i uroczyście, ale przez zaciśnięte zęby (właściwie „zemby” – przez „m”):
– My potrzebujemy ludzi nowych, którzy by sercem – rozumiesz: nie nędznym nihilistycznym intelektem, ale sercem wierzyli w przyszłą ludzkość. Ja jestem dyletant, ale uczę się, tworząc – tworząc, a nie gadając. Dla propagandy mam specjalistów. Takich panów jak ty zużywamy, jakkolwiek ze wstrętem, i dajemy im to, na co zasłużyli. A teraz: do widzenia! Jedź na urlop, popraw się, a potem do pracy, póki nie zdechniesz. Jesteś nawóz – rozumiesz? A jeśli raz jeszcze będziesz mi śmiał wspomnieć o jakichś twarzach, to wiesz, co cię czeka? Nie wiesz? To ci nie powiem. A to sobie zapamiętaj, że każdy z właścicieli tych „twarzy” mógłby używać twojej pięknej buzi dekadenta jako ścierki do butów i to byłby zaszczyt dla ciebie. Ja tak, jak w tej parodii Mirbeau w À la manière de…567 – zużywam wszystko, nawet plwociny – rozumiesz? Ale jeśli mi się ktoś będzie śmiał nie poddać!!!… Proszę. – Wskazał mu ręką drzwi, nie podając mu już „takowej”.