Kitabı oku: «Pożegnanie jesieni», sayfa 8
Atanazy, wpatrując się w przewrotne zjawisko przezroczystej maski świętości na bezwstydnej, nagiej jakby pod spodem twarzy Heli, starał się odgadnąć swoją przyszłość. „Jest w niej coś nie do zgnębienia i ja muszę to zgnębić – może to śmierć, która zawsze jest koło niej. A może po prostu jest to mój typ kobiety, ten jedyny okaz na całym świecie, wypadek, który się zdarza raz na tysiące lat. Jakimże strasznym świństwem jest to wszystko…” Odległy obłok dialektyki203, piękny skłębiony cumulus204, unoszący się daleko gdzieś nad innymi krajami, oświetlony zachodzącym słońcem małego, podręcznego rozumku, krył się za horyzont mroczniejących szczytów i mrocznych już wąwozów życia – ŻYCIA – o, jakże nienawidził Atanazy tego słowa i tego, co się za nim kryło. Nienawidził tej specyficznie miejskiej w małym stylu wiedzy o życiu i tego znaczenia owego słówka, w jakim używają go jakieś nieszczęsne, połamane pseudomężatki i zwykłe prostytutki, jacyś upadli literaci, opisujący trzeciorzędnych ludzi. „A którego rzędu człowiekiem jestem ja?” – spytał w nim dobrze mu znany głos, Daimonion205, również może trzeciej klasy, jak i on sam. „Jestem symbolem przełomu, małym, semaforkiem ginącej klasy niepotrzebnych ludzi, ludzi-gratów” „…ja znam życie – oto jest życie – takim jest życie…” – słyszał jakiś zachrypły, brutalny, bezpłciowy głos, za nędznym chwiejnym przepierzeniem: smak szminki, zapach rynsztoku i drogich perfum, pierwszorzędnej restauracji, praczki, kapusty, drogiej skóry, juchtowych206 butów, potu, we wszystkich odcieniach i nędzy – to było to życie. Nędzy bał się Atanazy panicznie. Jednak problem ten w sferach świadomości i nie wpływał zupełnie na kwestię jego małżeństwa. Ale czy nie było to podświadomym przygotowywaniem życiowej rezerwy – któż zaręczy? O, jakże tęsknił do czystej dialektyki, unoszącej się ponad życiem!
Na tle tych rozmyślań posłyszał rozmowę tych dwóch pań, ale jakby nie tu, tylko w czytanej kiedyś o sobie powieści. Miał sekundę przeczucia bliskiej swojej śmierci – z tym były związane one obie, jak wtedy, po pojedynku. Nagły wstręt do obu kobiet opanował go z niezwykłą siłą i trwał długo – jakie dziesięć minut. Z minki Zosi wywnioskował, że domyśla się ona wszystkiego. Mylił się zupełnie. Zosia była tylko onieśmielona notoryczną inteligencją Heli i robiła, co mogła, aby się nie wydać głupszą, niż była. Hela zbyt jawnie i nienaturalnie objawiała Atanazemu pogardę. „Aha – będzie walka o mnie – i to o kogo; o taki zgniły odpadek »burżuazyjnej kultury« bez przyszłości. Miał rację Jędrek, że tylko o pewne rzeczy tu chodzi. Co za intuicja wstrętna! Ja jestem bądź co bądź byk pierwszej klasy i one to wiedzą”.
– Tak się cieszę, że nareszcie panią poznałam – mówiła Hela. – Z narzeczonym pani jesteśmy już od roku w wielkiej przyjaźni, z widzenia znamy się od dawna. Robił do mnie zawsze oko, póki mnie nie poznał – teraz koniec.
Zosia: On mnie nie zauważał przez kilka lat. Nie wiem, co mu się stało teraz. Boję się pani, jest pani zbyt piękna.
Hela: Jestem Żydówką, proszę pani: oni mnie nienawidzą za to i boją się tego, nie wyłączając mego narzeczonego – to takie zabawne. Prepudrech nie bądź smutny – rzekła ostro, tnąc go jakby brzytwą po storturowanej, chłopięcej twarzyczce.
– Tak – jęknął Azalin, wstając nie wiadomo czemu.
Hela: Siedź! (Usiadł).
Przyszłość puchła przed nim, jak jeden okropny, narywający, bolesny do obłędu wrzód. Operacja bez chloroformu207 zaczęła się i miała trwać tak do końca narzeczeństwa. A potem? Na samą myśl ogarniał go strach bezprzytomny. Czy zdoła opanować tę furię, jak ją nazywano? Nie miał nadziei wyplątania się z tej kobiety, a nawet nie chciałby tego za nic na świecie. W głębi duszy dumny był ze swego upadku – nareszcie działo się coś. Nadaremnie szukał ratunku – pozostawała jedynie muzyka: książę improwizował czasem dzikie rzeczy, ale nie śmiał jeszcze zaprodukować się z tym przed żadnym znawcą. „O, gdybym był artystą – powtarzał za Atanazym – gdybym mógł w to uwierzyć!” Ale jak zdobyć tę wiarę, że to, co czynił, było naprawdę sztuką! A tylko to mogło dać rzeczywistą siłę. Bał się rozczarowania i ukrywał się z tym problemem nawet przed najbliższymi. Obydwaj z Łohoyskim byli na pochyłości – stąd ich przyjaźń – na nieszczęście Azalin nie podobał się „hrabiemu”.
Hela (do Zosi): Ci mężczyźni to głupia banda. Za nic nie należy upaść tak nisko, aby ich na serio traktować. Trzymać to w klatkach, nawet złotych – owszem – i wypuszczać na nas w chwilach potrzeby, a potem otrząsnąć się i precz. Dla rozmów najistotniejszych mamy kapłanów dowolnych kultów. Ta wymierająca rasa przypadkowych – nie dziedzicznych – rozbabrywaczy tajemnic, jest jedyną godną rozmowy partią. (Wszyscy rzygali wprost wewnętrznie od niesmaku; tylko piękność Heli nadawała tej ohydzie znaczenie pozytywne, ale już w sferze perwersji). Niech pani powie sama, żeby takie dwa, już nie powiem co (Łohoyski zarżał złym śmiechem), jak ci nasi narzeczeni, żeby o takie głupstwo jak potrącenie na ulicy strzelać się! Ja mam formalny wstręt do Azia, że mu się tak udało. Tak chciałam go pielęgnować, długo, długo, nawet mógłby umrzeć ostatecznie. O, jakże zazdrościłam pani: nie obiektu, tylko samej funkcji.
Zosia zmieszała się ostatecznie. Atanazego drażniła ta rozmowa niepomiernie: mało ze skóry nie wyskoczył, ale na dnie było w tym coś płciowego: „płciowy gniew”, grożący lyngamem208 jako narzędziem bicia. „Tak, one to lubią wywoływać, tę właśnie złość. Ohyda na każdym kroku. Jak zechcę, to cię będę miał kiedykolwiek bądź. W miłości jest to samo, tylko powierzchownie zamaskowane. Jędrek ma rację: przyjaźń jest czymś nieskończenie wyższym, tylko nie taka, jak on sobie wyobraża”. Ale nie miał już w stosunku do Heli tej pewności co dawniej i to podniecało go coraz więcej. Niedawna harmonia bezwładu rozwiała się ostatecznie. Życie leżało przed nim jak niedopatroszone przez niedźwiedzia ścierwo, jak otwarta, ropiejąca rana, jak bezczelnie rozwalone połacie jakiegoś monstrualnego płciowego organu: niezałatwione, uprzykrzone, rozbabrane, nieporządne, wymykające się wszelkim kategoriom, już nie jako metafizyczna dziwność, ale jako takie, to zwykłe, odtąd – dotąd, w którym wszystko jest takim, jakim jest: i restauracja, wódeczka, zakąska i piwko, i papierosik, posadka, dziewczynka, miłostka i przyjaciel, podwieczorek i babcia, i narzeczona, i jakieś pokoiki, dywaniki i cala ta przyjemność: ta ludzka, obrzydliwa, odtajemniczona, sprowadzona do zmian chemicznych w gastrulach czy blastulach209, czy jakichś innych drobniutkich świństwach składających210 ciało, o których tak lubił mówić Chwazdrygiel. Posłyszał nieśmiałą odpowiedź Zosi i znowu poczuł, że ją kocha, ale wszystko było dalej oblepione półpłynnym paskudztwem. Był bezsilny.
Zosia: A ja pani właśnie wszystkiego zazdroszczę, nawet tego, że pani jest Żydówką – pani jednej. Pani ma prawo do wszystkiego. Ale najwięcej zazdroszczę pani tej programowej ordynarności, którą pani tak dobrze umie zrobić. (Hela spojrzała na nią z zainteresowaniem). Ja bym chciała być taką.
Hela: A gdybym zakochała się w panu Atanazym do tego stopnia, że zechciałabym go pani odebrać?
Bury cień przemknął przez jasną „twarzyczkę” Zosi: była prawie brunetką w tej chwili.
– Panią jedną mogłabym zabić za to – rzekła prawie z wybuchem i zaczerwieniła się po samo „czółko”. (Tak pomyślała o sobie w tej chwili). – Ale pani tylko żartuje. Ja chcę być pani przyjaciółką, o tak – wzięła ją za rękę i przytuliły się do siebie, nie obejmując się.
Atanazy wił się ze wstrętu na łóżku. Zosia mówiła wszystko jak we śnie, wbrew sobie, z obrzydzeniem, a jednak musiała; coś nieprzeparcie ciągnęło ją ku tej kobiecie (nie „pannie” – to wiedziała na pewno) „jak ptaszka ciągnie do węża” – pomyślała banalnie.
– Zabić, zabić – wyszeptała Hela, patrząc szeroko rozwartymi oczami w nieskończoność. – Czy wiesz, co to znaczy zabić, moje dziecko, choćby siebie?
Zosia, mimo całej swojej medycyny, uczuła się słabą, biedną. Przytuliła się jeszcze bardziej do tamtej, oddała się jej zupełnie. „Jak mężczyźnie – przemknęło jej w myśli. – Ale przecie w tym nie ma nic lesbijskiego”. Zmiana, która zaczęła się już podczas rozmowy z Łohoyskim, postępowała teraz z szaloną szybkością, odkrywając dalekie widnokręgi, nowe płaty nieznanych krajów. Wszystko to jakby na globusie, zarysowywało się na mózgu. Widziała swój mózg w różnokolorowych „lawunkach”211 jak w anatomicznym atlasie. A wszystko było takie straszne, takie straszne. Pierwszy raz odczuła, zamaskowaną codziennością, potworność istnienia i tę samotność absolutną nie z tego świata, o której tyle razy mówił jej Atanazy. Coraz silniej tuliła się do Heli, aż objęła ją nagle za szyję i pocałowała ją w same usta, z boku trochę i od dołu. W tej samej chwili oczy tamtej spotkały się, ponad tym pocałunkiem, jakby w innej, czystej sferze, z oczami Atanazego, który nagle, psychicznie oczywiście… Co? Nic.
Każdej z tych trojga osób zdawało się, że dwoje drugich czuje dokładnie to, o co się ich podejrzewa. Atanazy szczególnie miał zawsze podświadome „założenie”, że wszyscy ludzie są to w gruncie rzeczy tacy sami i trochę podobni do niego. Nikt nigdy pewnie nie był tak daleko od siebie, jak tych troje skazańców. Poprzez mękę sprzeczności Atanazy czuł dziką pełnię życia: nabrzmiały owoc przyszłości zdawał się pękać lubieżnie, tryskając świeżym płynem na zmięte, suche resztki pamiątek zdarzeń przeszłych. Ropiejąca rana zmieniła się w smaczny kąsek: mógł go ugryźć, kiedy chciał, ale drażnił się sam ze sobą, potęgując pożądanie. Przyszłość spiętrzyła się przed nim w mroczną fortecę, pełną tajemniczych wież, załomów, bastionów i fos – musiał zdobyć ją jak nieznaną kobietę, o której nie wiedział nic. Cała rozmowa poprzednia nabrała dziwnego sensu, nawet w najbardziej beznadziejnych wynikach. Czuł się w mocy swego przeznaczenia i jego marny los, byłego adwokackiego aplikanta i pseudointeligenta, wyolbrzymił mu się do rozmiarów metafizycznego symbolu, w złowieszczej błyskawicy objawienia przyszłości, z którą już był zrośnięty w nierozszarpalną bryłę. Grząskie bagno flaków stężało w twardy zwał. „Będę je miał obie – to jest symbol najwyższego życia dla mnie. Wszystko wyznaczy się wtedy samo, stanie się jedynym, poza przypadkiem miejsca i czasu”. Ale chwila wyczerpywała się sama sobą, a wielkość nie nadchodziła. Wlekło się coś już martwego, aż wreszcie pękło, prysło przed ostatecznym sflaczeniem. Tylko tyle? Został jak w nudnym polu wóz ze złamanym kołem. Wokół zapadał posępny mrok zaświatowej, niezwyciężalnej nudy całego Istnienia. Ciągłe wahanie się między najwznioślejszą metafizyczną dziwnością istnienia i najmarniejszą życiową podłostką. Gdyby to przynajmniej były zbrodnie!
Hela nie znała swego przeznaczenia ukrytego w głębiach jej ciała – wiedziała tylko, że tam się kryje. Z sekundy na sekundę czekała, co uczyni z nią ta cała miazga poplątanych instynktów. Tam nie miał dostępu jej intelekt nastawiony jak teleskop na nieskończoność Bytu; tam, między jej gruczoły (powiedzmy: w ich psychiczne emanacje) wdzierał się tylko ksiądz Wyprztyk, babrząc się w tym mrocznym moczarze swoją bezsilną już czasem myślą. Tam skupiała się jej wewnętrzna siła, czając się do tego „tygrysiego skoku”, o którym marzyła od dzieciństwa. Śmierć stwarzała sztuczne tło tej wielkości oczekiwanego zdarzenia. Ale nie mogła dokonać tego sama: jeden Atanazy tylko nadawał się (na sam początek tylko) jako medium dla tego procederu: dlatego wyrzekła się go jako męża. Gdzież było w tym wszystkim katolickie sumienie i dobroć, nade wszystko dobroć? Załatwić to miała pokuta, a cierpiał za to nieszczęsny, Bogu ducha winien, Prepudrech.
Zosia nie miała przyjaciółki istotnej, podobnie jak Atanazy naprawdę nie miał przyjaciela – to ich łączyło. Gdybyż mogli być przyjaciółmi nie całując się, nie żeniąc. Ale któż mógł im to wytłumaczyć! Teraz wydało się Zosi, że Hela właśnie odpowiada jej ideałowi, ale na dnie była w tym perwersja: „Właśnie dlatego, że obrzydliwe – zjem to”.
– Ja chciałabym być… Ja nie wiem… – szepnęła.
– Ja wiem, ja wiem, ale to źle – broniła się resztką katolickiego sumienia Hela.
– Chciałabym być pani przyjaciółką – dokończyła na przekór wszystkiemu i wszystkim Zosia.
Była w tej chwili bez ambicji, odarta z wszystkiego, co ceniła dotąd, bezwstydnie naga.
Atanazy żałował jej aż do łez w oczach włącznie. Było już za późno. Objęły się znowu przy wszystkich. Spełniło się kłamstwo. U Zosi odruch ten, którego sama nie rozumiała, był tylko instynktową chęcią wejścia klinem między nią a niego: odgrodzenia siebie i jego od grożącego niebezpieczeństwa. A Hela wyglądała w tej chwili na wcielenie wszystkich kobiecych niebezpieczeństw świata. Radioaktywne pokłady zła, semickiego, czarno-rudego, sfermentowanego w starozakonnym212 sosie, przepojonego kabałą i Talmudem213 (w wyobrażeniu tych, co nie mają o tym pojęcia), to całe „CHABEŁE, CHIBEŁE” (akcent na pierwszych sylabach), jak mówił Łohoyski, przeświecało przez cieniutką tafelkę męczeńskiej wyniosłości.
„Święta Teresa zmieszana pół na pół z żydowską sadystką, mordującą z torturami w kokainowym podnieceniu białogwardyjskich oficerów” – pomyślał Atanazy i zmysłowy urok Heli, w masochistycznej transformacji, ubódł go jak róg złego bydlęcia w najczulsze sploty erotycznych ośrodków. Aż zachłysnął się nową mieszaniną wstrętu i aż wzniosłego pożądania Nieznanego. Były w tym łzy zmieszane z wydzielinami innych gruczołów (ciągle gruczoły – ale czyż to nie jest właśnie najważniejsze według dzisiejszej medycyny?), dziecinne perwersje i wspomnienia pierwszych dziecinnych religijnych ekstaz: chór dziewczynek na majowym nabożeństwie i jakieś gołe nogi ładnej pokojówki, i nadchodząca letnia, wieczorna burza i wszystko, co mogło być tak cudowne, a trwało teraz, wykrzywione ohydą i bólem zawiedzionej piękności życia. Już nigdy, nigdy… To był ten upadek najgorszy, graniczący z czymś zaświatowym. Ostatnim wysiłkiem sprężył się w dzikim buncie obrzydzenia. Siła wstąpiła znowu w opróżnione łożyska.
Hela śmiała się teraz swobodnie, mówiąc z Zosią o „wszystkim”, raczej zaznaczając program przyszłych rozmów, których miała być cała masa. Właśnie wchodzili Baehrenklotz z księdzem Wyprztykiem, a za nimi Purcel i porucznik Grzmot-Smuglewicz: świadkowie; był komplet. (Zosia miewała też chwile nawróceń i komuż by się spowiadać mogła, jak nie przemądrzałemu ojcu Hieronimowi). Wyprztyk, na tle różnych spowiedzi i rozmów, miał dość dokładny obraz tego, co się działo, i rozgrzeszony co do swego bezwładu w tych materiach tajemnicą zawodową rozkoszował się skrycie sytuacją jak doskonałą powieścią czytaną w felietonach214. Oczywiście wobec Zosi nie popuszczał z łańcucha wiary całej swojej inteligencji, jak to czynił z Helą. Ale umiał mimo to utrzymać jej religijność w stanie słabego tlenia się przez cały czas czteroletniej medycyny. Teraz i to się nawet skończyło: ogieniek zgasł, zabity przez potężniejsze uczucie dla Atanazego. Ale nie wiadomo czemu całość, życia zarysowywała się złowrogo, w jakichś splątanych kłębach, jak burzliwe niebo pod wieczór, pełne znaków tajemnych i niepokoju. Przeczucia ściskały za serce coraz nieprzyjemniej: coś w rodzaju zaczynającego się żołądkowego rozstroju, tylko że nie w żołądku. Nieszczęście szło ciężkimi, a cichymi krokami z niezmierzonej oddali losów. „Ale tyle razy przecie przeczucia nie sprawdzały się” – pomyślała Zosia na przekór gniotącej grozie i uśmiechnęła się przez potężniejący smutek do tamtych światów, które zostały gdzieś w dali jak nieznany pejzaż za pędzącym pociągiem. Tam była jeszcze pogoda. Zosia stała dziś na samym spęknięciu dwóch epok swego życia. Wejście dawno niewidzianego Baehrenklotza (który po pojedynku wyjechał nagle) nie zrobiło na niej żadnego wrażenia. Dawne rozdwojenie zniknęło. Atanazy był dla niej wszystkim. Jak słońce przez smugi deszczu wiosennej burzy świecił jej biedny uśmieszek przez łzy. Rozmowa stała się ogólniejszą i cały ten kłęb naznaczonej przyszłości rozplątał się pozornie bez śladu. Jeden Atanazy widział wszystko. Potworna miłość do Zosi, już nie wielka, ale wprost gigantyczna i okrutna jak pijany Turek, targała go za wszystkie bebechy bez litości. Tak mu się przynajmniej zdawało. Było to tylko następstwo zawiłych czuć wewnętrznych o natężeniach dochodzących do siły normalnego bólu brzucha. Ponawiał w myśli najstraszliwsze przysięgi: miał być wiernym Zosi do końca życia, miał „o nią dbać”, dać jej „wszystko”. „Jedyny realny człowiek tu pomiędzy nami to ten ksiądz” – pomyślał na zakończenie. W szarej magmie bezsensu jak błędny ognik tlała ta miłość, i to było jedyną jego prawdą. „Mało – czy nie lepiej od razu w łeb sobie strzelić”. I znowu tamta przepiękna, diaboliczna bestia czająca się na niego z tajemnej przyszłości, z nieubłagalnością „piekielnej maszyny” nastawionej na pewien dzień i godzinę. Wiedział już kiedy to będzie: zaraz po ślubie. I nagle znowu: jasność, harmonia, konstrukcja, sens – i wszystko cieszy i raduje, nawet kolor kołdry w kwiaty i to, że jest Zosia i że oni wszyscy tu siedzą i mówią te „mądre bzdury”. (Nie wiedział jeszcze Atanazy, jak pięknym może być kolor kołdry – ale o tym później). Szczęście, szczęście bez granic z tym poczuciem, że za chwilę przyjdzie tamto i że do końca życia trwać będzie ten taniec sprzeczności, nudny w swej beznadziejnej prawidłowości. Przypomniała mu się wojna i wstrętne trudy i strachy i umęczenie nie do zniesienia – a jednak tego wtedy nie było: była chęć życia, a na zwątpienie w jego wartość nie było czasu i w ogóle żadnych danych. A wtedy właśnie tęsknił do obłędu za chwilką spokoju: wśród pękających pocisków widział w wyobraźni salonik w ich dawnym dworze i dałby pół życia za możność pogrania pewnego walczyka na starowatym Bechsteinie215, na tle cykania zegara, z czkającą co godzinę kukułką. A teraz formalnie pożądał „nieznośnego” wycia szrapneli i huku „rozrywających się” granatów, błota po pas i wszów216, i wody ciepłej z bagna, i śmierdzącej zupy. „A niechże to wszystko…!” Zaczął słuchać rozmowy. Oficerowie, żywe symbole jego myśli, siedzieli sztywni, gotowi zawsze na wszystko. Cóż to za cudowny wynalazek jest mundur! Kobiety objęły się i słuchały także – „usiostrzyły się” wstrętnie na małej kanapce.
Mówił Chwazdrygiel: …sztuka nie spełnia swoich zadań społecznych. Artyści stali się pasożytami, żyjącymi na pewnej tylko warstwie znajdującej się w stanie rozkładu. Fałszywy estetyzm oddalił ich od życia. Nowe warstwy stworzą nową sztukę społeczną. Ona wpłynie na charakter formacji zbiorowych…
Atanazy: Żadne warstwy nic nie stworzą – stworzy może sama awantura społeczna i to na krótko. Sztuka stanie się użytkową, przestanie w ogóle być sztuką, powróci tam, skąd wyszła, i powoli zaniknie. Wmawianie chłopom i robotnikom, że muszą stworzyć sztukę, nic nie pomoże, bo dalszy rozwój tych warstw – w formie kooperatyw217, syndykatów218 czy komunizmu państwowego – zabija indywiduum jako takie. I nie ma czego żałować.
Chwazdrygiel: Sztuka jest wieczna, jak życie ludzkie, to jest: o tyle wieczne, o ile planety…
Wyprztyk: Banał. Sztuki rodzą się i giną i sztuka w ogóle też zginąć może. Tazio ma rację. Ale co pana to obchodzi, panie profesorze: dla pana nie ma przecież nic prócz komórek, sprowadzonych do procesów chemicznych w pierwszym rzędzie, a następnie jakichś pojęć obowiązujących w danej chwili rozwoju fizyki. Te przyjmuje pan za ostateczne – za wyrażające rzeczywistość bez reszty. Przepaść niezgłębioną między jakościami a ruchami bezjakościowych z założenia rozciągłości przeskakuje pan sztucznie…
Chwazdrygiel: Myślimy i mówimy skrótami: tak jak pojęciem życia i jego pochodnych obejmujemy w skrótach ekonomicznych całe masy zjawisk fizycznych, tak samo postępujemy we wszystkich innych uogólnieniach.
Wyprztyk: Dzika historia! Zupełnie na odwrót. Cała fizyka daje się wyrazić w terminach psychologistycznych. Pojęcia fizyki, zaczynając od pojęcia przedmiotu martwego w ogóle, są skrótami właśnie dla oznaczenia dość małych zbiorowisk istot żywych…
Chwazdrygiel: Manowce witalistycznej metafizyki…
Wyprztyk: Czekaj pan, prawa fizyczne ważne są i ścisłe z dużym przybliżeniem w sferach zjawisk innych rzędów wielkości niż nasza, tak w kierunku małości, jak wielkości: w astronomii i w chemii – w teorii budowy materii. Ale nawet jeśli elektrony istnieją faktycznie – istnieją też faktycznie takie kompleksy istot bardzo małych jak systemy gwiezdne – to niczego jeszcze nie dowodzi. Systemy te mogą być elementami fikcyjnej materii martwej istot, dla nas bardzo wielkich. Tak jedne, jak drugie muszą być zbiorowiskami istot żywych. Świat nie jest ciągły – to jest pewne.
Chwazdrygiel: Nie, ja nie mogę, ksiądz profesor robi także skok…
Wyprztyk: Robię tylko dla skrótu. Jest pan dość inteligentnym, aby mnie zrozumieć od razu. Fizyka jest fikcją – konieczną – przyznaję to. Jak może się wszystko przekręcić, dowodzi to, że fikcję uważa pan profesor za rzeczywistość wyższą od rzeczywistości bezpośrednio danej – od indywidualnego istnienia, nawet samego siebie.
Chwazdrygiel: To ostatnie pojęcie to także skrót, jak pojęcie czerwonego koloru. Ale chciałem mówić o czym innym. Ciągle słyszę narzekania artystów na to, że stali się obcy społeczeństwu. Tylko dlatego tak jest, że wskutek sztucznego arystokratyzmu odsunęli się od spraw społecznych.
Atanazy: Ależ nie można programowo narzucać artystom tematów. Sztuka upada na tle uspołecznienia w ogóle. Przyczyny są ogólniejsze, powiedziałbym, kosmiczne w znaczeniu Spenglera.
Chwazdrygiel: Sztuka negująca treść degraduje się do czysto zmysłowego zadowolenia.
Atanazy: Otóż to jest zasadnicza pomyłka tych, którzy nie widzą, że sztuka wyraża zawsze tę samą treść: poczucie jedności osobowości w konstrukcjach formalnych działających bezpośrednio.
Smorski: Ale i to się skończy kiedyś. Widzę to po sobie. Niewykonalne i niezrozumiałe zupełnie staną się koncepcje zadawalniające artystów. Ja, wiecie, czasem byka za rogi, a tu nagle rogi z galarety…
Chwazdrygiel: Istotą sztuki jest treść podana w pewnej formie.
Atanazy: Tu przychodzimy do założeń pierwotnych. Nigdy nie przekonam profesora dialektycznie219, że forma jest istotą sztuki. Jednak prawdopodobieństwo jest za moim rozwiązaniem. Twory sztuki, tak różne między sobą, mają wspólną cechę: formę – przewagę formy! – tym różnią się od innych zjawisk i przedmiotów mimo tak wielkich różnic wzajemnych. Stan rzeczy przemawia za mną. Istnieje od wieków sztuka jako coś odrębnego. Nie sztuka wynajdywać wspólności między sztuką a czym innym, ale określić to, czym się ona różni. W ten sposób jak pan profesor można udowodnić, że między każdymi dwoma dowolnymi rzeczami nie ma istotnej różnicy: każda może mieć formę i treść, i szycia butów nikt nie odróżni od pisania symfonii. Proporcja danych stanowi tu o…
Łohoyski: Wszystko jest względne. Uważam, że nie ma o czym mówić. Sam Chwistek dąży do uwzględnienia prawdy przez teorię typów…
Purcel: Ależ oczywiście. Ja teorię wielości rzeczywistości wprowadziłem jako przedmiot obowiązujący w wyższej szkole kawaleryjskiej…
Atanazy: Obaj nie rozumiecie Chwistka ani w ząb…
Purcel (krzyczy): Nie ma kryteriów na ocenienie, czy lepszym jest regulamin jazdy francuski czy rosyjski…
Atanazy: Pan jest chyba pijany, panie rotmistrzu. Otóż jedyną rzeczą ciekawą jest jeszcze rozmowa. Tylko nie z tym przekonaniem, że wszystko jest względne: wtedy oczywiście lepiej tłuc kamienie lub łowić ryby. To najtańsza doktryna ten relatywizm. Ale jest przeważnie bronią ludzi o niższej inteligencji, podobnie jak dowcip i złośliwość: wydaje im się, że są bardzo mądrzy…
Łohoyski: Dziękuję ci. A Einstein, czy też…?
Wyprztyk: Nic nie rozumiesz fizyki, Jędrusiu. (Mała informacja zbyteczna: Łohoyski, na równi z Atanazym i Sajetanem Tempe, byli uczniami księdza Hieronima z czasów gimnazjalnych). Teoria Einsteina, nazywając się teorią względności, ubezwzględnia nasze poznanie, czyniąc je dokładniejszym. Pozorna bezwzględność Newtona staje się tylko pierwszym przybliżeniem w stosunku do wypadków, w których występuje ruch dość szybki, zbliżony do szybkości światła, największej, praktycznie nieskończonej.
Łohoyski: Ale dlaczego właśnie to ma być trzysta tysięcy kilometrów na sekundę ta ostatnia szybkość? Tego nigdy nie mogłem pojąć.
Wyprztyk: Nieskończonej szybkości być nie może. Któraś ze skończonych musi być najwyższa. Czy nie wszystko jedno która?
Atanazy: Tak, to jest właśnie zasada przypadkowości takiej, a nie innej rzeczy. To się stosuje też do istnienia indywidualnego. Gdzieś i kiedyś musiałem być jako konieczność, czy nie wszystko jedno jak. Ach, nie umiem tego wyrazić…
Wyprztyk: Nikt temu rady nie da. Nazwałem to kiedyś zasadą Tożsamości Faktycznej Poszczególnej, w przeciwieństwie do prawd wiecznych i Boga – ich źródła. Ale pojęcie to nie przyjęło się ogólnie. Skonstatowanie tego prawa jest też prawdą absolutną.
Smorski: To wyraża tylko sztuka – zgadzam się z Atanazym – symbolem tego jest konstrukcyjność i jedność każdego dzieła, a właściwie jedyność: każde jest takim, a nie innym, jak my wszyscy, w tym poszczególnym utożsamieniu, czy jak to ksiądz profesor nazwał, a wszystkie wyrażają jedno, to je ne sais quoi220 – dawniej bym to powiedział – dziś mózg mi się – ech, co tam gadać. Jestem szczęśliwy, że jestem artystą – jeszcze jako tako można przeżyć w ten sposób tę naszą nieszczęsny epokę. Nie gniewajcie się wszyscy, ale nie dlatego to mówię, że mnie grają w Kalkucie i New Yorku i że pławię się w pieniądzach, z którymi nie mam co robić – ale na dobroczynność nie dam nic, niech giną zdechlaki i niedołęgi.
Atanazy: Nie dywaguj, Zieziu, mów jeszcze o sztuce. Jest to wstrętne, ale ciekawe.
Smorski: A więc nie dlatego – ale nie mogę pojąć, jak wy możecie egzystować wszyscy, nie będąc artystami. To, co było dawniej wielkiego w wojownikach, wielkich mężach stanu, zdobywcach, kapłanach, a czego nie było w dawnej normalnej sztuce, przeszło w sposób zdeformowany na nas, na kilkunastu ludzi na świecie: nie mówię oczywiście o jakichś pejzażystach, Bernardzie Shaw221 i Schönbergu, tej marmeladzie bez konstrukcji. My jesteśmy potomkami dawnych arystokratów. Robię abstrakcję od mego pochodzenia, mimo że (tu ukłonił się Jędrkowi) mam zaszczyt rodzić się z Łohoyskiej z tych gorszych. Drogo to kosztowało moją matkę, bo umarła przy tym – Smorski, wiecie – to nie do przetrzymania. (Zaśmiał się idiotycznie).
Łohoyski: Wiesz, Zieziu, że trochę jednak przesadzasz w dowcipach na rachunek twego obłędu. To jest bzdura. Artyści mają wartość sami przez się – po co podszywać się pod coś, czym nie są i nigdy nie będą.
Atanazy: Tak, nigdy nie będą hrabiami. Podobno nie można wytrącić z równowagi dwóch rodzajów ludzi: prawdziwego arystokraty i człowieka zajmującego się logistyką222…
Łohoyski: Mówisz tak, bo mi po prostu zazdrościsz. Jeżeli jeszcze raz…
Wyprztyk: Dosyć – bez złośliwości, chłopcy. Ziezio, mów dalej.
Smorski: To nie są złośliwości. W tym wszystkim jest część prawdy. Sam jestem un demi-aristo223, ale nie pnę się bynajmniej do tego, czym nie jestem. Jeśli mam snobizm, to w sferze zupełnie innej… (Znane były powszechnie procesy Ziezia o uwiedzenie nieletnich – miał ich kilkanaście, ale zawsze wychodził z nich cało. Kolekcjonowanie tych faktów było jego manią. Lubił pokazywać fotografie i wycinki z gazet, ale dotyczące jedynie tych jego przeżyć. Sławą muzyczną pogardzał, uważając wszystkich krytyków swoich, tak złych jak i dobrych, za skończonych kretynów i durniów).
Atanazy: Nie potrzebujesz nam tego objaśniać – wiemy – a tu są panie…
Smorski: Ach, zupełnie zapomniałem. Tak cicho panie siedzą na tej kanapce.
Hela (z ironią): Napawamy się głębią waszych koncepcji. Jak się z boku słucha waszych rozmów, to można nabrać obrzydzenia do mówienia w ogóle. Czy nasze rozmowy, ojcze Hieronimie, także są takie wstrętne?
Smorski: Niech pani nie żartuje z osłabionych życiem mózgów. Wiem, że pani jest przesycona wiedzą jak gąbka. Ma pani opinię najinteligentniejszej kobiety w stolicy. Nigdy jednak nie zaszczyciła mnie pani rozmową. Mógłbym myśleć, że jest to mitem tylko, ta cała pani mądrość. Ale ja się pani nie boję: mam kryteria absolutne, których nic nie rozwali.
Hela: Głównym pańskim kryterium jest powodzenie. Chciałabym pana widzieć w dziurawych butach, głodnego, zziębniętego – czy wtedy też miałby pan takie poczucie ważności swojej egzystencji.
Wyprztyk (z wyrzutem): Helu!
Hela: Ach tak, przepraszam ojca, zapomniałam, że jestem chrześcijanką.
Ziezio (urażony): Mogę zaręczyć pani, że skazany na śmierć w torturach, zawsze byłbym taki sam.
Hela: Oby pan w złą godzinę nie wymówił tego słowa. Dziś tortury są czymś nieprawdopodobnym, ale jutro!
Smorski: Czyżby pani wierzyła w możliwość rewolucji po strasznym przykładzie Rosji? Mówi pani, jak gdyby była pani członkinią jakiegoś tajnego komitetu najbardziej wywrotowej partii.
Hela: Ja znam ludzi ze wszystkich możliwych warstw. Ale teraz mówię jako zwykła burżujka – wstrętne słowo. Ale czasem – i to teraz, kiedy przeszłam na katolicyzm, chce mi się pewne rzeczy doprowadzić do ostatecznych konsekwencji i marzę o papieżu, który by nareszcie wyszedł z Watykanu na ulicę. (Ksiądz Hieronim zadrżał: to była jego myśl przecie – czyżby telepatia?).
Smorski: Może by pani sama została papieżycą nowej sekty na próbę? Z pani pieniędzmi wszystko można zrobić.
Hela: Niech pan nie wygłasza lekkomyślnie takich przepowiedni: mogą się sprawdzić. Może i zostanę papieżycą. We mnie jest wszystko – co będzie, zależy od tego, kto mnie wyzwoli z tego więzienia, w którym żyję. (Tu spojrzała na Atanazego, ale ten wytrzymał twardo jej wzrok. Prepudrech zwinął się w kłębek jak pchnięty sztyletem).
Wyprztyk: Helu, jutro na spowiedzi powiesz mi o tym wszystkim. Teraz milcz. Ja znam te konsekwencje: na dnie tego jest nienawiść do Ariów maskowana ogólnoludzkimi ideami.
Hela: Plecie ojciec jak na mękach. Dziwne są te luki zupełnego dureństwa u najinteligentniejszych ludzi, jeśli chodzi o Żydów.
Smorski: Wracając do mojego tematu: artyści są ostatnimi odbłyskami ginącego indywidualizmu. Następuje ciągle nieznaczne przemieszczanie pewnych właściwości na inne pod innymi względami typy ludzi.
Atanazy: To samo mówiłem przed chwilą. Pamiętasz, Jędrek? Tylko w innej sferze…