Kitabı oku: «Pożegnanie jesieni», sayfa 9

Yazı tipi:

Łohoyski: Nic nie pamiętam. We łbie mi się kręci od tych waszych rozmów. Fakt jest, że życie spsiało i że nic go odpsić nie zdoła – nawet twoje symfonie, Zieziu, które zresztą stosunkowo dość lubię. Chodźmy. Dajmy odpocząć choremu. Kiedy ślub?

Atanazy: Za tydzień, o ile jutro wstanę.

Słowa te padły z jakimś przykrym ciężarem między obecnych. Czemu – nikt nie wiedział. Każdy miałby ochotę odradzać, ale nie śmiał. Tylko Hela zaśmiała się dziwnie i rzekła:

– I nasz też będzie za tydzień. Papa wraca pojutrze. Zrobimy to tego samego dnia, a rano będę się chrzciła oficjalnie z papą – olejem, bo z wody…

Wyprztyk: Dosyć!

Hela: Chodź, Prepudrech.

Ponury, jak skazaniec, książę wstał i nieprzytomnie żegnał się z Atanazym. Miał twarz człowieka, który leci w przepaść. Wszyscy ruszyli się nagle i z ulgą zaczęli się żegnać także.

Po chwili cicho i pusto było w szpitalnym pokoju. Zostało tych dwoje samotnych w nieskończonym wszechświecie, mimo złudy uczuć i słów. Oboje mieli wrażenie, że od wejścia Łohoyskiego upłynęły lata całe, że są gdzie indziej: nie tylko w innym pokoju i mieście, ale w innym wymiarze istnienia.

Atanazy z zamkniętymi oczami leżał cichutko, a Zosia stanęła w otwartym oknie, przez które dołem tłoczyła się zimna zgniłość jesiennego wieczoru, mijając się z tytoniowym dymem, uciekającym kłębiastymi zwojami górą. Szumiały głucho bezlistne drzewa w parku. Pokój wypełniał się zapachem gnijącego listowia. Atanazy poczuł się nagle zdrowym. Dosyć miał leżenia w łóżku i wszystkich pielęgnacyjnych rozkoszy. Ostatnie myśli na temat względności, intuicji (czyż jest taka istność w ogóle?) i bezpłodności intelektu rozwiały się w zupełnie już pojęciowo nieartykułowany gąszcz obrazowego, zwierzęcego (prawdopodobnie) myślenia. Drzemał zakryty po szyję, podobny do storturowanego trupa. Duch jego, oderwany jakby od ciała, poza czasem, błądził nieświadomie w nieznanej na jawie krainie niespełnionego szczęścia: zgody ze samym sobą, możliwej jedynie na granicy świadomości albo we śnie.

Zosia, wpatrzona w światła migające zza drzew poza murem ogrodu, myślała o „wszystkim”, tylko nie o nim. Oboje narzeczeni, o dwa kroki jedno od drugiego, byli w tej chwili jakby na innych planetach. Ziarna jakichś trujących zielsk zapadły w ich dusze – jeszcze nic nie zaczęło kiełkować, ale tajemne kłamstwo, zrodzone z przedwiecznych pokładów zła, jak ukryty nabój czekało swego detonatora, a wtedy lada uderzenie mogło wywołać wybuch. W oddali huczał pociąg. Gwizd lokomotywy, daleki, żałosny przerwał tę ciszę trwającą na tle huku i chwila przeczuć prysła. Zosia poczuła nagle straszną żądzę, żeby się czemuś oddać, za coś poświęcić – ach, cokolwiek bądź, byle tylko… – ale pusto było wokoło. Odwróciła się i spojrzała na łóżko, nie widząc jakby nikogo. Atanazy otworzył oczy i spojrzenia ich spotkały się. Wszystko się zmieniło: na małą chwilkę codzienny świat ich obojga ustąpił miejsca poczuciu ogromu, obcości, inności tamtego, istotnego nieznanego świata. I znowu zasłoniła się niepojęta tajemnica wszechrzeczy. Jedynym dla niej był on, ten biedny jej Atanazy, ostatnia maska, która kryła przed nią potworność życia. Rzuciła się ku niemu całym ciałem, szepcząc coś dla niej samej niezrozumiałego. Ale on był dalej obcy: powoli powracał z niebytu do swego własnego, izolowanego, wewnętrznego piekła. Gdyby mogli mieć takie piekiełko wspólne? Może to jest konieczne, aby istniała prawdziwa wielka miłość. I znowu zaczęło się to, co działo się przed przyjściem Łohoyskiego, ale już inaczej.

Rozdział IV. Śluby i pierwsze pronunciamento224

Skończył się okres normalnych zdarzeń i wszystko, zataczając z początku szerokie koła, zmierzać zaczęło ku temu centrum dziwności, tej przepaści w odkrytym polu, którą o pół pokolenia wstecz straszono przy kominku w długie zimowe wieczory zbyt liberalnych mężów stanu dawnego porządku. Miała ona według niektórych pochłonąć całą indywidualistyczną kulturę, jak jakiś malstrom225 łódź rybacką. Dla każdego przepaść ta przedstawiała się inaczej, głównie w zależności od tego, czy dany osobnik przeżył rewolucję rosyjską, czy nie, i oczywiście w związku z klasą, do której należał. Chociaż pierwszy z tych elementów zmieniał czasem drugi w dość szerokich zakresach. Na razie nie było to nic określonego mimo historycznych przykładów dawnych i tuż obok. Każdy miał swoje niebezpieczeństwa zindywidualizowane, swoje przepastki prywatne. Ale chwilami zdawały się one zlewać jak pojedyncze pryszczyki jakiejś skórnej choroby, tworząc płaty, plaques muqueuses226, na większych przestrzeniach. Oczywiście chodzi tu o tak zwane klasy wyższe, z pominięciem należących do nich, według sposobu życia, przywódców klas niższych. Poza porwanymi już miejscami opłotkami i na wpół rozwalonymi tamkami, i innymi zastawkami burzył się bardzo dla niektórych śmierdzący tłum, jak bura, pienista, wiosenna woda – wszyscy twierdzili, że nadchodzi rewolucja. Wszystko było już tak nudne, ramolciowate, bezprzyszłościowe i bezpłciowe, że najwięksi nawet zakalcowaci zakamienialcy cieszyli się gdzieś na dnie zamarłych ośrodków niespodzianki. Tak cieszą się wojną, rewolucją lub trzęsieniem ziemi ludzie nie mający odwagi strzelić sobie w łeb mimo przekonania o słuszności tego zamiaru. Samo się załatwi, myślą sobie, coraz bardziej oddalając się od śmierci. A kiedy wreszcie przyjdzie, liżą ewentualnie ręce katów, błagając o jeszcze jedną chwilkę – byle nie teraz. Nie cieszyli się tylko ludzie coś posiadający, a następnie: a) sportsmani227 – rewolucja mogła odwrócić uwagę publiczną od ich niezmiernie ważnych rekordów; b) dancingmani – oczywiście rewolucja oznaczała dla nich paromiesięczną przerwę w tańcach; c) businessmani – przerwa w ich owocnych pracach mogła być dla nich długa i zakończona ewentualnym przeniesieniem się w aktualną nieskończoność (w małości czy w wielkości, to obojętne), czyli w Absolutną Nicość, i d) jeszcze jeden wymierający gatunek Istnień Poszczególnych – ale mniejsza o to.

Na rewolucję, jak na wszystko zresztą, patrzeć można z dwóch punktów widzenia: normalnego, psychologiczno-społecznego i jego pochodnych punktów widzenia poszczególnych nauk albo też metafizycznego, tzn. rozpatrując ją jako wynik praw absolutnych, rządzących każdym możliwym zbiorowiskiem istot. Pewne wypadki, jak to słusznie twierdzi Bronisław Malinowski228 w pracy swej o Wierzeniach pierwotnych, zdają się najbardziej predysponowane do wywołania tego specyficznego i coraz rzadszego w dzisiejszych czasach stanu: bezpośredniego pojmowania dziwności życia i w ogóle istnienia. Ale bynajmniej nie jest słuszne twierdzenie, że jakikolwiek stan silnego napięcia uczuć jest w możności przerodzić się w uczucie zupełnie nowe, religijne: stworzyć je jakby z niczego. Pseudonaukowość tego poglądu, pretensja, aby nie powiedzieć nic poza opisaniem na pewno istniejących stanów (głodu, żądzy płciowej, strachu itp.), fałszuje zasadniczo całą sytuację, nie pozwalając na dotarcie do jądra rzeczy, przez wykluczenie z góry możliwości istnienia stanów specyficznych, a niekoniecznie pochodnych od innych uczuć zwykłych.

„Dla ludzi istniejących jakby na marginesie życia, dla typów takich, jak Łohoyski, ja, Prepudrech czy Baehrenklotz, rewolucja byłaby właśnie czymś takim pobudzającym od podstaw zmartwiały mechanizm dziwności. Jakkolwiek wynik ostateczny i sam przebieg musi być antyreligijny, pierwszy wybuch może na razie właśnie pobudzić te uczucia do życia i nawet wytworzyć nowe formy w sztuce” – tak myślał Atanazy, wybierając się na chrzciny Heli. Przeszła niedawno wojna z jej mechanicznością i bezideowością, raczej z ideą spotęgowanej mdłej demokracji, która niechcący podświadomie podczas trwania jej się zatliła, nie mogła być niczym dopingującym. W niej skończył się tylko nacjonalizm w ostrej formie, w swej naturalnej ewolucji, bez działania nawet wrogich mu sił jako takich – w Rosji nawet przed ostatecznym rozwinięciem się, ale już w walce. Gdybyż prędzej się wszystko działo. Atanazy miał wrażenie, że są w nim jakieś palne materiały, które, o ile wszystko dookoła tak dalej flakowato odbywać się będzie, nigdy do wybuchu nie dojdą. Czuł upływający czas fizycznie prawie: zdawało mu się, że wszystko się zatrzymuje, a śpieszący się czas oblewa go łaskocącą falą. Jak we śnie nie mógł się ruszyć i przyśpieszyć wewnętrznego tempa stawania się: stało się ono zależne od wypadków, które grzęzły w ogólnej atmosferze bagnistego rozkładu. Ludzie przyzwyczajali się do stanu kryzysu, stawał się on dla nich normalną atmosferą. „To jest wrzód, który musi pęknąć” – powtarzał w myśli Atanazy, a pęknięcie to przedstawiało mu się w postaci nieprawdopodobnego erotycznego szału w towarzystwie Heli na tle politycznego przewrotu. Oczekiwane wypadki usprawiedliwić miały największe odstępstwa od zwykłych zasad codziennego dnia. Tymczasem równowaga uczuć była przynajmniej kompletna. Jak dwa wektory o przeciwnych kierunkach, sprzeczności trzymały punkt zaczepienia sił w spokoju. Dwoisty system życia zaczynał się podobać Atanazemu – jedną tylko miał wadę – był nietrwały. Koniec całej tej historii zarysowywał się w chwilach „wsłuchiwania się w wieczność”, gdzieś w tej ciemnej chmurze, która unosiła się nad dającym coraz silniejsze znaki życia rewolucyjnym wulkanem. We środku czegoś, co można by nazwać ogólnożyciową platformą, smażyło się na wolnym ogniu małe sumieńko Atanazego, pokryte ledwo dostrzegalnymi wyrzutami. Powoli zbliżała się zima. Miasto stało czarne i brudne, pokrywając się czasami oślepiająco białymi, niknącymi w oczach puszkami śniegu. Petem rozkisało wszystko jeszcze więcej.

Nareszcie z któregoś Nord Ekspresu229 wypadł brodaty Bertz i nie zajeżdżając ze stacji do domu, telefonicznie oznaczył dzień chrztu na jutro, to jest na czternastego grudnia. Oba śluby naznaczone zostały na ten sam dzień po południu. Poślubna orgia miała się odbyć w pałacu Bertzów: było to wynikiem przyjaźni, jaka wywiązała się między panią Osłabędzką a Helą na tle przeżyć religijnych. Ludzie znający się na przewrotach przepowiadali rzeczy straszliwe. W tym czasie wrócił z zagranicy ów przeklęty Sajetan Tempe i właśnie wpadł do Atanazego, podczas gdy ten oczekiwał Łohoyskiego – razem mieli iść na chrzest. Dawno niewidziany, obcawy już teraz przyjaciel, nie zrobił na Atanazym bardzo miłego wrażenia. Ubrany był w jakąś szaro-zieloną krótką kacabajkę230 i czarną ogromną dżokejkę231. Konstelacje zmieniły się nieco od tamtych „dobrych” czasów.

– Ha, kochany Taziu – mówił ze sztuczną słodyczą, starając się pokryć twardość i władczą niecierpliwość swego głosu – słyszałem, że już zupełnie się skandyzowałeś232: żenisz się podobno z bogatą panną. Ale niedługo potrwa to twoje bogactwo. Już się wszystko u nas rusza. Pójdzie to jak z płatka, bo z przeciwnej strony nie ma sił o dość dużym napięciu, nie ma wagi. Jak raz się ta lawina oberwie, musi dojść do dna – czy kto chce, czy nie chce.

– Drogi Sajetanie – zaczął, otrząsając się z niesmakiem, Atanazy – tylko nie w ten sposób, proszę cię. Ja sam jestem w okresie zmian zasadniczych, ale twój stosunek do tych rzeczy może je obrzydzić każdemu.

Tempe zmieszał się.

– Nie czytałeś ostatnich moich wierszy? – spytał. – Czysto społeczne paszteciki, nadziane wybuchowym materiałem. Wiersz ma dla mnie o tyle wartość, o ile zastępuje agitację przez swoje fluidy. Ekonomia środków…

– W ogóle nie czytam wierszy, tak mi zbrzydł ten zupełny brak istotnej inwencji i wymyślanie nieprzydatnych zupełnie artystycznych środków, niezależnie jakby od zamierzonego dzieła, to wymyślanie treści z przypadkowych zestawień w połowie pisania, ta technika wersyfikacji pokrywająca beznadziejną twórczą pustkę! Ale twój tomik przeczytałem, i to wstrząsając się ze wstrętu. Sztuka na usługach prymitywnych żołądków – trudno: wiersze są dobre – bezprawie i świętokradztwo!

Tempe zaśmiał się szeroko, swobodnie. Szedł od niego dech rozhukanej ulicy i parował cały gorącem zbitej masy ludzkiej. Był naprawdę zadowolony.

– Spodziewałem się, że taki typowy nihilistyczny burżujek jak ty, i w dodatku esteta, nie mógł inaczej reagować. Są wiersze – zwiędłe liście, i są wiersze – bomby. Wymieść chce mi się tę całą kupę śmiecia z poezji naszej – wstyd – jakieś naklejki na perfumy i prezerwatywy… Treść, treść jest główną rzeczą i treść ta cię oburza.

– Mylisz się – z gniewem odpowiedział Atanazy, lustrując z silnym wstrętem twarz Tempego. Jakże raziły go teraz czarne, płomienne niespokojne oczy, jasnorudawe kręcące się włosy i cielęcinowata, miejscami wypryszczała skóra, a nade wszystko ta nie wiadomo gdzie ukryta, drażniąca potęga tego człowieka. – Mnie chodzi o formę, a nie o treść. To, że opisujesz umęczonych komunistów i grubo używających życia szpiclów, i zatwardziałe dusze sędziów, i nacjonalistyczny humbug233, nie razi mnie wcale jako takie – jest to taki sam materiał życiowy, jak każdy inny. Ale to mi się nie podoba, że ten nowy materiał, bez żadnej wiary w jego artystyczną wartość, programowo wpakowujesz w zgniłą formę dawnej poezji, używając co najwyżej i tak już zużytych futurystycznych sztuczek – to mnie napełnia wstrętem i do detalicznej treści twoich wierszy: smrodu suteren, potu, nędzy, beznadziejnej mechanicznej pracy, więzień i szpiclów jedzących szparagi – wstrętem do samego materiału, nieprzetworzonego na artystyczne elementy. Nie budzi ten materiał zamierzonego uczucia – jak w niestrawionym pokarmie osobno widać marchewkę i groszek, i fasolę, tak w twoich wierszach osobno pływa forma, a osobno treść sama w sobie wstrętna. Nie mówię już o ideach ogólniejszych, bo ich mało widzę, a to mnie irytuje, że formie jako takiej nic zarzucić nie mogę.

– Tak, ty lubiłbyś na rewolucję patrzeć z loży parterowej jak na widowisko; jeszcze lepiej aby było ono uscenizowane przez tych nowych, niby społecznych artystów, którzy ze wszystkiego chcą zrobić pseudoartystyczną szopkę: z wiecu, zgromadzenia, z ulicznej strzelaniny, z samej pracy nawet! Idiotyzm tej idei do oczu skacze, a mimo to niektórzy poważni ludzie zastanawiają się jeszcze nad tą możliwością. Ach, wstręt mam do tych artystów naszych i jednych, i drugich – robaki podłe w gnijącym ścierwie. Tylko teraz, kiedy przekonali się, że w swoich wieżach z psiej kości mogą zdechnąć z głodu, bo społeczeństwo poznało się na ich wartości, oni łaskawie zstępują do społeczeństwa, ofiarowując mu swoje konstruktywistyczne zdolności. Pfui – ja do nich nie należę. Sztuka musi być sługą idei, marną sługą. To jeszcze jej najistotniejsza rola: wyrażać pokornie treść nakazaną, jak tresowane bydlę.

– Ale do kogo ty należysz? Jesteś dla mnie typowym objawem pseudomorfozy, używając pojęcia Spenglera, wziętego przez niego z mineralogii: jeśli formy poprzedzające dane zjawiska są dość określone, a nowa treść sama ich nie wytwarza, to wlewa się tam i zastyga na podobieństwo nieistniejących już tworów przeszłej epoki, które wygniły, skruszały i rozwiały się. Twoja poezja jest taką pseudomorfozą. A dowodzi to słabości. Może paru Rosjan na tle ich rewolucji stworzyło coś prawie nowego; tam w Rosji materiał przestał być treścią wierszowanej propagandowej broszurki – zrósł się z formą, która jak kiełek żywy przebiła warstwy dawnych złożysk. Ale i to jest mało. Zupełnie nowej formy artystycznej nie wytworzyły te warstwy, które teraz do głosu dochodzą, i nie wytworzą. Za dużo mają do powiedzenia w kwestii brzucha i jego praw. A czas ucieka…

– Na pełnym brzuchu jedynie polega szczęście. Wszystkie problemy wasze są sztuczne. Tylko w zupełnym zbydlęceniu i to programowym leży prawdziwy pozytywny kres ludzkości: nic o niczym nie wiedzieć, nie uświadamiać sobie nic, przyjemnie wegetować. Cała kultura okazała się humbugiem; droga była piękna, ale się skończyła: nie ma do czego już dążyć, nie ma drogi, prócz naszej; prawdy nie ma, nauka nic nie daje i włazi cała w technikę. Sztuka – to poważna zabawka dla bezpłodnych estetycznych eunuchów – naprawdę: kto raz ujrzy to, co ja, nigdy nie zawróci to tego pseudoludzkiego świata. Było dobrze, ale się skończyło – zużytkować dla naszych celów pozytywne tego zdobycze. Dancing i sport to jedne z elementów ogłupienia – zbydlęcenie na tym tle będzie igraszką do wykonania. Zamykanie dancingów przez faszystów, tych największych błaznów na świecie, przemawia za moją tezą. Ale to tylko wstęp – rewolucja programowych bydląt! Uważam, że materializm w marksizmie był dotąd zbyt zamaskowany. Ale kto ja jestem, to się jeszcze okaże, mój Taziu. Wiem, że siły mi nie zabraknie.

Wyprężył straszliwe muskuły, rozpierające zielonawy kubraczek. Ktoś rozbierał się w przedpokoju, wpuszczony przez sprzątającą stróżkę.

– A cóż twoje własne wiersze w tym wszystkim? – spytał Atanazy stropiony trochę otwartością postawienia kwestii i nie znajdując na razie repliki. – Czy to są też objawy programowego zbydlęcenia?

– Nie żartuj, pod tym popularnym terminem kryje się naprawdę treść głęboka. A co do moich poezji, to nie są to ani twory waszej głupiej Czystej Formy, ani rozwiązywanie artystyczne problemów społecznych czy jak tam – bo nigdy dobrze nie rozumiałem tych tam uniwersalistów234. Tępić kłamstwo – nasza kultura zakłamuje się na śmierć. Moje wiersze są czystą propagandą prawdy – sztuka jest brutalnie, otwarcie zużyta jako robocze bydlę.

(Atanazy był pod wrażeniem prostoty i szczerości Tempego: zazdrościł mu jego siły i wiary).

– Ale nie programowe jeszcze – rzekł wesoło Łohoyski, wchodząc bez pukania. Po raz pierwszy pozwolił sobie dziś na kokainę od rana i w świetnym był humorze. Nie wiedział, że tego dnia właśnie podpisał na siebie wyrok śmierci – jeśli nie fizycznej, to duchowej. Już ani jedna chwila dnia i nocy nie miała być wolną od straszliwej trucizny lub jej pożądania.

– A, pana hrabiego powitać! – odpowiedział z ironiczną, programową, niesmaczną uniżonością Sajetan.

– Bez głupich żartów, panie Tempe – burknął groźnie Jędrek, nagle ponury i napuszony. Postanowił zacząć mówić do Tempego per pan, korzystając z tego żartu. Nie znosił gdy mu wypominano, że jest tylko hrabią.

– Dlaczegóż to pan swoim lokajom nie wyrzuca już teraz tego tytułowania. Pamiętam moją wizytę w zeszłym roku w maju…

– No, no, pomińmy te tematy – mruknął Łohoyski, z lekka poczerwieniawszy. – Nie wiedziałem, że pan już zdążył widzieć się z moją służbą.

– Pan hrabia się zmienił: członek partii SD235 ma teraz pałac, a mówią, że tamto właśnie się do tego przyczyniło, że starszy pan właśnie ze zmartwienia nogi wyciągnął.

– Panie Tempe, raczej towarzyszu Sajetanie, niech pan pamięta, że nie lubię nieusprawiedliwionych przeze mnie poufałości.

– Nie tak to broniliście się przed poufałościami dawniej, towarzyszu Jędrzeju – rzekł bezczelnie Tempe, przymrużając lewe oko.

Atanazy zrozumiał: Tempe była to jedna z przelotnych ofiar Łohoyskiego w jego inwersyjnych zapędach. Była to zresztą tak zwana „amfibia”. Obecnie używał inwersji tylko dla kaptowania236 i opanowywania potrzebnych mu mężczyzn. „No tak, przecie jako lejtenant237 służył w gwardiejskom ekipażu238, nic dziwnego” – przypominał sobie Atanazy.

Łohoyski: Dawniej było dawniej, trzymajmy nowy dystans.

Tempe: Nie wiadomo jeszcze, jaki dystans trzymać będziemy. Towarzysz-hrabia dawno, widzę, gazet nie czytał. Wszystko wisi na włosku, oczywiście dla tych, co umieją czytać. A niech tylko raz się zacznie, to my tej sposobności nie popuścimy. Dla nas pracują te wszystkie umiarkowane reformatory. Umiarkowanie i socjalizm to sprzeczności nieomal logiczne.

Łohoyski: I to pan mówi, oficer rezerwy floty? Słuchaj Taziu, może byśmy go po prostu tego…

Tempe przybladł z lekka na ten żarcik.

Tempe: Nie wiedziałem, że Tazio ma teraz taki zawód poboczny.

Łohoyski spostrzegł, że za daleko posuwa swoją rozwiązłość.

Łohoyski: Dajmy spokój temu wzajemnemu przeszczekiwaniu się. Słyszałem pod drzwiami pańską teorię. I muszę przyznać, że to mi trochę przemawia do przekonania. Dlatego nawet może byłem zły, że ktoś mnie ubiegł w jej sformułowaniu.

Tempe: Zaszczyt to tylko dla mnie. Ale to tak za darmo i od razu nie można. To daleka i trudna droga do szczęścia. A najprzód wszelkie dotychczasowe twory kultury muszą być w najwyższych swych stopniach zużytkowane: intelekt, panie hrabio, intelekt przede wszystkim. A pan bardzo zaniedbał swoje półkule mózgowe na rzecz innych, i to cudzych, zdaje się. Ja dawno zeszedłem z tej drogi.

Łohoyski: Ten Tempe zrobił się niemożliwy, Taziu. Ja nie wiem, jak z nim mam mówić. (Groźnie). Towarzyszu Sajetanie, mówmy poważnie – ja jestem też tego zdania, że zbyteczne przeświadomienie nasze odbiera nam rozkosz bezpośredniego przeżywania. Ale ja propaguję zbydlęcenie indywidualne. Społeczeństwo samo się ubydlęci, jeśli jego członkowie…

Tempe: Bez głupich żartów, panie Łohoyski. Ja moje idee traktuję poważnie: nie są one funkcją moich stosunków rodzinnych i finansowych. Dla pańskiego zbydlęcenia wystarczy panu kokaina. Ja wiem też wiele rzeczy.

Łohoyski chciał coś odpowiedzieć, ale przerwał mu Atanazy.

Atanazy (do Tempego): Słowo komunizm w moich ustach jest to blada idea ze sfery idealnego bytu – w twoich to krwawa bomba z dynamitu i żywego mięsa w strzępkach. Dajcie spokój kłótniom, idziesz z nami na chrzest Bertzówny, Tempe? Ostatnie podrygi semickiego katolicyzmu u nas. Niedługo znajdą inny motorek, z którego będą czerpać siłę otwarcie i na większą skalę. Teraz ludzkości trzeba nowego typu proroka, ale innego niż te socjały239 z dziewiętnastego wieku. Zbydlęcenie programowe trzeba trochę dla uroku umetafizycznić: wykazać jego transcendentalną konieczność. Żadna religia znana tu nie pomoże – trzeba wymyślić coś zupełnie nowego.

Łohoyski: Jeśli to pan, panie Tempe, ma być typem proroka przyszłości, to nie zazdroszczę ludzkości. Pan każdą ideę może tylko zohydzić.

Tempe: Wasza złość na mnie polega tylko na tym, że mi zazdrościcie siły, której nie macie. Siłę miałem, aby uwierzyć, ale ta wiara dała mi jeszcze drugie tyle, o ile nie więcej. (Tamci milczeli ponuro). Mam piekielny talent organizacji. O tym sam nie wiedziałem. Nadchodząca przemiana musi zużyć mnie, i to na najwyższych stanowiskach. Zobaczycie.

Wyszli na miasto pachnące mrozem i motłochem. Coś było dziwnego w powietrzu. Czuć było jakiś cień rzucony od czegoś, czego nikt nie widział – nie widać też było światła, które wywoływało ten cień – tym dziwniejsze było wrażenie. Ale wszyscy przeczuwali coś, czego nie było jeszcze w gazetach. Niepokojące było stanowisko umiarkowanej prasy socjalistycznej: zalecano właśnie największe umiarkowanie i nawoływano do spokoju – widocznie bali się sami. Tempe kupił jakiś dodatek i przerzucał, idąc.

– Powiem wam otwarcie – mówił – jutro generał Bruizor robi pierwszy wyłom – oczywiście mimo woli dla nas – miałem wiadomości tajne. My czekamy na odpowiednią chwilę. Ale zachowajcie to w dyskrecji.

Atanazy na chwilę doznał olśnienia. Więc już jutro? Nagle cały świat zakręcił się w tańczącym świetle: poczuł się tak, jak wtedy, przed pojedynkiem. Ale zaraz zrozumiał, że dla niego to jeszcze trochę za wcześnie – nie był przygotowany – ślub, Hela, nierozwiązane problemy. Obaj z Łohoyskim niedobrze czuli się na ulicy z towarzyszem Tempe: jakby szli w towarzystwie bomby – lada nieostrożność i – chlust! Wszystko dobre było w teorii – praktyka przerażała ich. Nie mając żadnych pozytywnych antydotów w sobie, tracili grunt pod nogami – przepaść zdawała się odkrywać tu, na tym trotuarze, w bramach ponurych domów, w twarzach spotykanych ludzi. Tylko błękitne niebo w zenicie, przesłaniające się ciągnącymi mgiełkami, obojętne było i szczęśliwe – jakże zazdrościli mu jego beztroskiego, bezosobowego istnienia. Co robić z tym przeklętym Tempe?

Tempe: Dosyć prometejskich ludzi, tych, co z kagankami – obecnie z elektrycznymi latarkami – składają wizyty tłumowi w jego norach, a potem wracają do swoich codziennych wyżyn, raczej nizin ducha. Masy wezmą sobie wszystko same, bez pośrednictwa – zyskownego czasem – tych oświecicieli – i swoich ludzi puszczą w świat.

Łohoyski: Wy nic naprawdę nie wiecie, towarzyszu Tempe: Rosja cofa się – nikt na całym świecie nie bierze na serio komunizmu.

Tempe: Ale też komunizm nie traktuje nikogo na serio prócz siebie. A zresztą to tylko wstęp. Komunizm jest fazą przejściową, a wahania są konieczne – zależy to od punktu wyjścia. Pamiętajcie, skąd wyszła Rosja. Centr sił, z którego wyszła ta wszechświatowa fala, może nawet czasowo wygasnąć, ale fala ta poszła i zrobiła swoje. A zresztą gdzież są wasze koncepcje, stęchli demokraci? Wy, mikroskopijni obserwatorowie na krótki dystans, nic nie rozumiecie wielkości idei. Wyjecie o te idee, których nie macie i mieć nie możecie, bo idee obecnie tworzą się same w masach i znajdują sobie jednostki do samouświadomienia. Idea rośnie w życiu, a nie wymyśla się przy biurku, a przede wszystkim musi być prawdziwa: musi wynikać z historycznej konieczności, a nie być tylko hamulcem, mającym zatrzymać ludzkość na parszywym poziomie pozorów ludzkości przy zachowaniu wszystkich przywilejów, ale nie dla ludzi dawnego typu władców, a dla nowych spryciarzy, różnych selfmademanów240, businesmanów i hien, trudniących się handlem…

Atanazy: Dosyć, Tempe, jesteś nudny – my to wiemy wszystko. Jak jestem sam i myślę nad tym wszystkim i nad tym, kim jestem, wydaje mi się to wielkim, i sam, z całym moim indywidualizmem, robię się w stosunku do tego małym i zbytecznym – nie tylko ja, ale ci inni – na szczytach. Ale wystarczy mi posłuchać kogoś w twoim stylu mówiącego te komunały241 i cała wielkość rozwiewa mi się natychmiast w nudę: widzę już nie zbytecznych ludzi, tylko zbyteczną ludzkość, która nic już nie stworzy – a to jest gorsze.

Łohoyski: Ja wierzyłem w esdeizm, bo myślałem, że celem jest prawdziwe wyzwolenie ducha, swoboda i wielka twórczość dla wszystkich – ale teraz…

Tempe: To są właśnie te wszystkie frazesy, których myśmy się wyzbyli i w tym jest nasza wielkość. Jesteście obaj pseudoprometeiczne duszki. Chcielibyście dawać z łaski, a nie macie czego, a jak sami biorą, to was to oburza. Zmechanizowanie, czyli mówiąc po prostu: zbydlęcenie świadome – to jest prawdziwa przyszłość – a reszta to nadbudowa, ornament, który tak się rozpanoszył, że zjadać zaczął to, co miał zdobić. Doszliśmy do kresu burżuazyjnej kultury, która nie dała nic prócz zwątpienia we wszystko.

Atanazy: To zależy od tego, czego się od niej – wymagało – to, że filozofia stanęła na czysto negatywnym określeniu granic poznania, wyzwala mnóstwo energii, która inaczej szłaby na bezpłodne zmaganie się z niemożliwością. („Czy to ja mówię?” – pomyślał). To zszarzenie, które będzie skutkiem uspołecznienia, niekoniecznie ma być równe zbydlęceniu – można się zmechanizować, zachowując zdobycze kultury. I do tego idzie ludzkość, ale nie dojdzie przez niszczące katastrofy, mające na celu natychmiastową realizację państwowego socjalizmu.

Wszystko to mówił Atanazy nieszczerze, aby tylko nie myśleć o problemie komunii, do której chciał go dziś zmusić ksiądz Wyprztyk. Bliskość katastrofy zmieniła jednak jego nastrój bezpośredni – wszystko dobrze, ale z daleka.

Tempe: Ja wiem, o co ty mnie posądzasz, Atanazy: o to, że ja, robiąc rewolucję…

Łohoyski: Co pan tam robi, panie Tempe, jest pan pionkiem.

Tempe: To się okaże. Otóż, że ja przy tym przeżywam samego siebie w wymiarach odpadka tej kultury, której nienawidzę, że sam wynoszę się przy tym ponad siebie w wymiarze przeciwnym mojej idei. Ja wiem – ty może masz rację nawet, jeśli chodzi o tę chwilę. Ale cóż, czy możemy stać się innymi ludźmi, nie przechodząc wszystkich faz pośrednich? To, co mówiłeś o pseudomorfozie, stosuje się może bardziej do mnie niż do moich wierszy, ale jest to okres przejściowy. Musimy przejść z zaciśniętymi zębami przez wszystkie stadia, wyszarpując się kawałkami z tej martwej masy, którą tworzymy z całym światem. A na końcu, zamiast bezświadomego bydlęctwa, nieznacznie242 nadchodzącego pod maską niby wielkich, a w gruncie rzeczy fałszywych idei, świadome zejście do otchłani szczęścia – ciemnawej, to przyznaję, ale na tym właśnie, jeśli chcecie, polega wielkość, aby uświadomić sobie, że zbyt wielkie światło stwarza ciemność, oślepia i niszczy samą możność widzenia. Jesteśmy już w tym okresie. A przy tym – i to jest dla was najbardziej niezrozumiale – ja spać spokojnie nie mogę, kiedy wiem, że otacza mnie niezgłębione morze cierpień, które można usunąć za cenę pewnych lekkich nieprzyjemności wyrządzonych takim typom, jak wy. Wybaczcie, ale trudno się wahać.

Dla Łohoyskiego, który był zły na Tempego, że popsuł mu ranną wizytę u Atanazego, ostatnią przed ślubem, rozmowa ta stawała się wprost nieznośna. Nie wiedział już, kto czego przed kim broni, tym bardziej że w ostatnich czasach poważnie już posądzał Atanazego o utajony komunizm.

– Dosyć tego przecinania włosów! – krzyknął. – Obaj jesteście zdeklarowani komuniści. Ja chcę żyć jeszcze choć chwilkę. Nie zatruwajcie jej. Nie wiadomo, co będzie jutro.

Właśnie dochodzili do katedry na Starym Mieście, gdzie miał odbyć się chrzest i oba śluby. Przed kościołem stał blady Prepudrech bez czapki, zatulony w czarne fokowe futro.

– Nie pozwoliła mi pojechać po siebie. Umieram z niepokoju. Może się zabić w każdej chwili. U niej tak zawsze – największe przeciwieństwa się stykają. Ach, Taziu, żebyś wiedział, co ja cierpię – mówił, nie zwracając uwagi na Tempego, który patrzył na wszystkich trzech z nieukrywaną pogardą.

– Ja idę – powiedział nagle bardzo głośno. – Nie lubię tych komedii. Ostatnie podrygi: masz rację, Taziu. Do widzenia na barykadach, o ile macie jeszcze jakie gruczoły w sobie. A jeśli nie, to proszę do nas. My potrafimy was jeszcze zużytkować. Potrzebujemy straceńców, ale z gruczołami, nie takich flaków, co nawet zabawić się w ostatniej chwili nie potrafią.

Zasalutował, przykładając zmarzniętą, czerwoną łapę do czarnej dżokejki, i odszedł, gwiżdżąc.

– Ta szlachta szwedzka to jednak jest dość minderwärtig243 – zaśmiał się za nim Łohoyski. Jemu też jutrzejsza rewolucja wchodziła trochę w drogę: nie wiadomo, jak będzie postawiony po przewrocie problem tajnego handlu kokainą, a przy tym właśnie na jutro miał umówione pewne spotkanie: paliatywy244 zamiast miłości do Atanazego, którego zdobycie musiało być, z powodu ślubu, odłożone na czas dłuższy.

224.pronunciamento (hiszp. dosł.: oświadczenie) – rodzaj wojskowego buntu a. zamachu stanu, który zaczyna się od publicznej deklaracji wypowiedzenia posłuszeństwa rządowi dokonanej przez grupę spiskowców oczekujących następnie na poparcie reszty sił zbrojnych; pronunciamento było charakterystyczne dla Hiszpanii, Portugalii i krajów Ameryki Łacińskiej, szczególnie w XIX w. [przypis edytorski]
225.malstrom – prąd morski o silnych wirach wywoływany pływami w fiordach północnej Norwegii. [przypis edytorski]
226.plaques muqueuses (fr.) – plamiaste wykwity w jamie ustnej charakterystyczne dla kiły. [przypis edytorski]
227.sportsman (daw.) – sportsmen, człowiek uprawiający sport, sportowiec. [przypis edytorski]
228.Malinowski, Bronisław (1884–1942) – antropolog społeczny i etnolog, współtwórca funkcjonalnej teorii kultury, autor koncepcji „obserwacji uczestniczącej”; przyjaciel S. I. Witkiewicza; jego książka Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego (1915) dotyczy genezy wierzeń religijnych. [przypis edytorski]
229.Nord Express – dawny pociąg pasażerski kursujący na trasie kolejowej z Paryża przez Berlin i Warszawę do Moskwy. [przypis edytorski]
230.kacabaja (daw.) – ciepły kaftan. [przypis edytorski]
231.dżokejka – rodzaj sztywnej czapki, zwykle używanej do jazdy konnej. [przypis edytorski]
232.kandyzować – smażyć w cukrze; tu przen. [przypis edytorski]
233.humbug (ang.) – blaga, oszustwo. [przypis edytorski]
234.uniwersalista – zwolennik uniwersalizmu, tj. powszechności, objęcia jakąś działalnością wszystkich ludzi lub pewnej całości spraw; w filozofii: zwolennik zasady dominacji całości nad częściami, ogółu nad jednostkami. [przypis edytorski]
235.SD – skrót od socjaldemokracja. [przypis edytorski]
236.kaptować (z łac.) – zdobywać, pozyskiwać. [przypis edytorski]
237.lejtenant – popr.: lejtnant, porucznik. [przypis edytorski]
238.gwardiejskij ekipaż (ros. гвардейский экипаж) – jednostka piechoty morskiej elitarnej Gwardii Imperium Rosyjskiego. [przypis edytorski]
239.socjał (daw.) – socjalista. [przypis edytorski]
240.self-made man (ang.) – człowiek, który sam wszystko osiągnął, własną pracą doszedł do majątku. [przypis edytorski]
241.komunał – ogólnie znane stwierdzenie, nieposiadające głębszej treści; banał, frazes. [przypis edytorski]
242.nieznacznie – niezauważalnie, niepostrzeżenie. [przypis edytorski]
243.minderwärtig (niem.) – małowartościowy. [przypis edytorski]
244.paliatyw (z łac.) – środek przynoszący ulgę, nie leczący choroby, ale łagodzący jej objawy. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
560 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 3,8 на основе 4 оценок