Kitabı oku: «Czerwone i czarne», sayfa 15
XXVIII. Procesja
Wszystkie serca ogarnęło wzruszenie. Zdawało się, że obecność Boga zstąpiła w te wąskie gotyckie uliczki przybrane ze wszystkich stron i wysypane piaskiem dzięki staraniu wiernych.
Young.
Daremnie Julian silił się być małym i głupim, nie mógł pozyskać sympatii, nadto był inny. „A wszakże – powiadał sobie – profesorowie ci to ludzie bardzo sprytni, wybrani spośród tysiąca; w jaki sposób nie smakują w mojej pokorze?” Jeden tylko był na tyle uprzejmy, że wierzył we wszystko i wszystko dawał w siebie wmówić. Był to ksiądz Chas-Bernard, mistrz ceremonii przy katedrze, gdzie od piętnastu lat obiecywano mu miejsce kanonika; tymczasem wykładał wymowę kościelną w seminarium. W epoce swego zaślepienia Julian najczęściej celował na tym kursie; ksiądz Chas nabrał dlań sympatii i po lekcji nieraz brał go pod ramię, aby się z nim przejść po ogrodzie.
„Do czego on zmierza?” – myślał Julian, słuchając jak przez całe godziny ksiądz opowiadał mu o bogactwach katedralnej szatni. Było tam 17 ornatów haftowanych złotem, nie licząc żałobnych. Wiele rachowano na starą prezydentową de Rubempré; dama ta licząca dziewięćdziesiąt lat przechowywała od siedemdziesięciu lat co najmniej wyprawne suknie ze wspaniałych materii liońskich przetykanych złotem.
– Wyobraź sobie, chłopcze – mówił ksiądz, zatrzymując się nagle, i otwierając szeroko oczy – te suknie stoją same na ziemi, tyle w nich złota. Przypuszczają powszechnie w Besançon, że dzięki testamentowi prezydentowej skarbiec katedralny wzbogaci się o więcej niż dziesięć ornatów, nie licząc kilku kap na uroczyste święta. Ba! Więcej jeszcze – dodał ksiądz Chas, zniżając głos – mam powody przypuszczać, że prezydentowa zostawi nam osiem wspaniałych pozłacanych świeczników nabytych, jak wieść niesie, we Włoszech przez Karola Śmiałego, którego ulubionym ministrem był jeden z przodków tej damy.
„Dokąd ten człowiek zmierza z tą rupieciarnią? – myślał Julian. – Te zręczne przygotowania trwają już cały wiek, a za nic nie chce puścić farby. Musi mi strasznie nie ufać. Sprytniejszy jest niż wszyscy inni, których tajemne cele można przeniknąć w ciągu dwóch tygodni. Rozumiem, ten człowiek cierpi w swej ambicji od piętnastu lat!”
Jednego wieczora podczas lekcji zawołano Juliana do księdza Pirard.
– Jutro mamy święto Corpus Domini (Bożego Ciała); ksiądz Chas-Bernard potrzebuje cię przy zdobieniu katedry; idź i bądź posłuszny.
Ksiądz Pirard przywołał go jeszcze i dodał z wyrazem współczucia:
– Od ciebie zależy, czy chcesz skorzystać ze sposobności i przejść się po mieście.
– Incredo per ignes (mam ukrytych wrogów) – odparł Julian.
Nazajutrz wczesnym rankiem Julian udał się ze spuszczonymi oczyma do katedry. Widok ulic i rozpoczynającego się ruchu dobrze nań oddziałał. Na wszystkie strony zdobiono okna dywanami. Cały czas spędzony w seminarium wydał się Julianowi jedną chwilą. Myśl jego była w Vergy oraz przy pięknej Amandzie Binet, którą mógł spotkać, gdyż kawiarnia była opodal. Spostrzegł z dala księdza Chas-Bernard w bramie jego ukochanej katedry; był to zażywny człowiek o wesołej i szczerej twarzy. Ten dzień, to był dzień jego triumfu.
– Czekałem na ciebie, drogi synu – zawołał z daleka, spostrzegłszy Juliana – bywajże mi! Ciężki będziemy mieli dzień i długi; pokrzepmy się pierwszym śniadaniem; drugie czeka nas o dziesiątej podczas sumy.
– Pragnę, proszę ojca – rzekł Julian poważnie – nie być ani chwili sam; ojciec raczy zauważyć – dodał wskazując na zegar wieżowy – że przybywam o piątej bez jednej minuty.
– Ha, ha! Boisz się tych filutów z seminarium! Masz też o czym myśleć! – rzekł ksiądz Chas – Czy droga jest mniej piękna dlatego, że w płotach, które ją otaczają rosną ciernie? Podróżny idzie naprzód, a złośliwym cierniom pozwala tkwić w miejscu. Ale, do roboty, chłopcze, do roboty!
Ksiądz Chas miał słuszność, mówiąc że praca będzie ciężka. Poprzedniego dnia odbywała się w katedrze wielka uroczystość żałobna; nie można było nic przygotować, trzeba było tedy w ciągu jednego ranka przybrać czerwonym adamaszkiem do wysokości trzydziestu stóp wszystkie słupy gotyckie tworzące trzy nawy. Biskup sprowadził z Paryża ekstra pocztą czterech tapicerów, ale nie mogli nastarczyć wszystkiego; zamiast zaś wspomagać dobrą radą niezręczność besansońskich kolegów, zdwajali ją za pomocą drwin.
Julian zrozumiał, że trzeba wyleźć samemu na drabinę: wrodzona zwinność przydała mu się. Podjął się kierować pracą miejscowych tapicerów. Ksiądz Chas zachwycony patrzał, jak młodzieniec buja z drabiny na drabinę. Skoro wszystkie kolumny obleczono adamaszkiem, trzeba było umieścić pięć olbrzymich bukietów z piór na baldachimie nad głównym ołtarzem. Jest to bogate sklepienie ze złoconego drzewa, wspierające się na ośmiu kręconych kolumnach z włoskiego marmuru. Ale, aby się dostać na środek baldachimu, ponad tabernaculum, trzeba było przejść po starym drewnianym gzymsie, może spróchniałym, na wysokości czterdziestu stóp.
Widok tej niebezpiecznej drogi zagasił wesołość i koncepty paryżan; przyglądali się, rozprawiali, ale nie kwapili się wejść. Julian chwycił bukiety i wbiegł pędem na drabinę. Umocował je zręcznie w kształt korony, w samym środku baldachimu. Kiedy zeszedł z drabiny, ksiądz Chas-Bernard uściskał go.
– Optime! – wykrzyknął zacny ksiądz – Opowiem to Jego Dostojności.
Drugie śniadanie spłynęło bardzo wesoło. Nigdy katedra nie wydała się księdzu Chas tak strojna.
– Drogi chłopcze – rzekł do Juliana – matka moja wynajmowała krzesła w tej świątyni, wychowałem się poniekąd w tym gmachu. Terror Robespierre'a zrujnował nas; ale w ósmym roku sługiwałem już do mszy w pokoju i dostawałem wikt w dzień mszy. Nikt nie umiał tak złożyć ornatu jak ja, żaden galon nie był załamany. Od przywrócenia obrządków przez Napoleona mam szczęście wszystkim zarządzać w tej czcigodnej świątyni. Pięć razy do roku oczy moje oglądają ją przystrojoną w uroczyste szaty. Ale nigdy nie była tak wspaniała, nigdy bryty adamaszkowe nie przylegały do filarów tak pięknie jak dziś.
„Wreszcie zdradzi mi swą tajemnicę – pomyślał Julian – zaczyna mówić o sobie, przejdziemy do wynurzeń”. Ale, mimo iż wyraźnie podniecony, ksiądz nie powiedział ani jednego niebacznego słówka. „A wszakże on też wiele pracował, jest szczęśliwy, nie żałował sobie winka. Cóż za człowiek! Co za przykład dla mnie; należą mu się szlify”. (To brzydkie wyrażenie przejął Julian od starego chirurga).
Kiedy podczas sumy zadzwoniono na Sanctus, Julian chciał przywdziać komżę, aby towarzyszyć biskupowi we wspaniałej procesji.
– A złodzieje, mój synu, a złodzieje! – wykrzyknął ksiądz Chas. – Czyś zapomniał o tym? Procesja wyjdzie z kościoła, my we dwóch będziemy pilnowali. Możemy mówić o szczęściu, jeśli będzie brakowało tylko paru łokci tej ślicznej materii, która stroi dół filarów. To także dar pani de Rubempré; pochodzi od słynnego hrabiego, jej prapradziadka; czyste złoto, drogie dziecko – szepnął ksiądz do ucha Julianowi z widocznym podnieceniem – czyściutenieczkie! Polecam ci dozór w skrzydle północnym, nie wychodź stamtąd. Ja biorę na siebie skrzydło południowe i wielką nawę. Baczność na konfesjonały: z nich konfidenci złodziejscy wypatrują chwilę, gdy obrócimy się plecami.
W tej chwili wybiły trzy kwadranse na dwunastą: natychmiast rozległ się wielki dzwon. Pełne i uroczyste dźwięki wzruszyły Juliana. Dusza jego uleciała ponad ziemię.
Zapach kadzidła i listków róży, które dziewczątka w bieli rzucały przed świętym sakramentem, odurzyły go do reszty.
Te uroczyste dźwięki dzwonu powinny były obudzić w Julianie jedynie myśl o pracy dwudziestu ludzi płatnych po pięćdziesiąt centymów i wspomaganych może przez piętnastu lub dwudziestu wiernych. Powinien był myśleć o zużywaniu się sznurów i budynku, o niebezpieczeństwie samego dzwonu, który spada co dwa wieki, oraz zastanowić się nad sposobem zmniejszenia zarobku zakonników albo też spłacenia ich jakim odpustem czy inną łaską Kościoła, nie nadwerężając sakiewki.
W miejsce tych roztropnych myśli dusza Juliana podniecona pełnią tych dźwięków błądziła w urojonych przestrzeniach. Nigdy nie będzie zeń dobry ksiądz ni dobry administrator. Dusze ulegające podobnym wzruszeniom zdolne są co najwyżej wydać artystę. Tutaj ukazuje się w całym blasku zarozumiałość Juliana. Koledzy jego, nawykli zwracać uwagę na realności życia – ile że czują się otoczeni powszechną nienawiścią oraz przyczajonym w ich mniemaniu na każdym kroku jakobinizmem – myśleliby, słysząc dzwon katedralny, jedynie o płacy dzwonników. Obliczyliby z matematyczną ścisłością, czy stopień wzruszenia tłumu wart jest kwoty wydanej na dzwonników.
Gdy w cudną pogodę procesja obchodziła z wolna Besançon, zatrzymując się przy wspaniałych stacjach wzniesionych przez władze, kościół utonął w głębokim milczeniu. Panował w nim mrok oraz miły chłód; jeszcze unosiły się zapachy kwiatów i kadzidła.
Cisza, samotność, chłód długich naw wprawiały Juliana w stan coraz słodszego marzenia. Nie mącił mu go ksiądz Chas, zajęty w innej części kościoła. Dusza chłopca niemal opuściła śmiertelną powłokę, która przechadzała się z wolna po północnym skrzydle powierzonym jego pieczy. Czuł się spokojny, ile że przy konfesjonałach znajdowało się jedynie kilka prostych kobiet: wzrok jego biegł bez myśli przed siebie.
Wyrwał go poniekąd z roztargnienia widok dwóch kobiet bardzo wykwintnie ubranych; obie klęczały, jedna przy konfesjonale, druga tuż obok na klęczniku. Julian patrzał, nie widząc; jednakże bądź przez mętną świadomość obowiązków, bądź pod wpływem podziwu dla prostego, lecz szlachetnego stroju pań, zauważył, że w konfesjonale nie było księdza. „To szczególne – pomyślał – że te piękne panie, jeśli są nabożne, nie klęczą przy której ze stacji; lub jeśli to światowe damy, że się nie umieściły na widoku, w pierwszym rzędzie balkonu. Jak ta suknia doskonale leży! Co za wdzięk!” Zwolnił kroku, aby się im przyjrzeć.
Osoba klęcząca przy konfesjonale odwróciła głowę na odgłos kroków Juliana wśród ciszy. Naraz wydała głośny krzyk i zemdlała.
Czując, że mdleje, dama osunęła się na kolana i przegięła się w tył; przyjaciółka pośpieszyła jej z pomocą. Równocześnie Julian ujrzał biust zemdlonej damy: znany naszyjnik z dużych szlachetnych pereł uderzył jego oko. Cóż się z nim stało, kiedy poznał włosy pani de Rênal! Była to ona. Osobą, która starała się jej podtrzymać głowę i nie dać całkiem upaść, była pani Derville. Julian, nieprzytomny, rzucił się ku nim; pani de Rênal, padając, byłaby może pociągnęła przyjaciółkę, gdyby Julian ich nie podtrzymał. Ujrzał głowę pani de Rênal bladą, zwisłą bez czucia. Pomógł pani Derville umieścić tę śliczną głowę na wezgłowiu wyplatanego krzesła, ukląkł obok.
Pani Derville obróciła się i poznała go.
– Oddal się pan! – zawołała z gniewem. – Niech ona już pana nie zobaczy. To pewne, że widok pański musi w niej budzić wstręt: była tak szczęśliwa nim pana poznała! Postępowanie pańskie jest okrutne. Uciekaj; oddal się, jeśli ci została resztka wstydu.
Słowa te brzmiały tak stanowczo, a Julian czuł się w tej chwili tak słaby, że oddalił się. „Zawsze mnie nienawidziła” – rzekł, myśląc o pani Derville.
W tej samej chwili nosowy śpiew księży wracających z procesją rozległ się w kościele. Ksiądz Chas-Bernard zawołał kilkakrotnie na Juliana, który nie słyszał: wreszcie podszedł, aby go wyciągnąć zza filaru, gdzie Julian ukrył się wpół żywy. Chciał go przedstawić biskupowi.
– Słabo ci się zrobiło, dziecko – rzekł ksiądz widząc go bladym i niezdolnym uczynić kroku – zbyt się napracowałeś. Ksiądz ujął go pod rękę. – Chodź, usiądź na ławeczce przy kropielnicy za mną, ja cię zasłonię. – (Stali w pobliżu głównych drzwi). – Uspokój się, mamy jeszcze dobrych dwadzieścia minut, nim Jego Dostojność się zjawi. Staraj się przyjść do siebie; kiedy biskup będzie przechodził, ja cię podniosę; mimo swoich lat silny jestem i krzepki.
Ale kiedy biskup nadszedł, Julian był tak drżący, że ksiądz poniechał zamiaru.
– Nie martw się – rzekł – znajdziemy inną sposobność.
Wieczorem kazał zanieść do kaplicy seminarium dziesięć funtów świec oszczędzonych, jak mówił, dzięki staraniom Juliana i szybkości, z jaką je kazał zgasić. Czysty wymysł! Chłopiec sam był zgaszony; od czasu, jak ujrzał panią de Rênal, nie wiedział, co się z nim dzieje.
XXIX. Pierwsze odznaczenie
Znał swoją epokę, znał swój departament i jest bogaty.
Zwiastun.
Julian nie ocknął się jeszcze ze wzruszenia, w jakim pogrążyło go spotkanie w katedrze, kiedy jednego ranka surowy ksiądz Pirard wezwał go do siebie.
– Ksiądz Chas-Bernard pisał właśnie do mnie za tobą. Jestem na ogół dość zadowolony z twego postępowania. Jesteś mimo pozorów nierozważny i roztrzepany; jednakże jak dotąd serce dobre, nawet szlachetne, zdolności niepospolite… W sumie: widzę w tobie iskrę, której nie należy zaniedbywać.
Po piętnastu latach pracy przyjdzie mi prawdopodobnie opuścić ten zakład: zbrodnią moją jest, że zostawiłem seminarzystom wolność myśli i nie popierałem ani też nie tępiłem sekretnego stowarzyszenia, o którym mówiłeś mi przy spowiedzi. Nim odejdę, chciałbym coś uczynić dla ciebie: byłbym to zrobił dwa miesiące wcześniej, gdyby nie denuncjacja oparta na znalezionym u ciebie adresie Amandy Binet. Mianuję cię repetytorem Starego i Nowego Testamentu.
Julian przejęty wdzięcznością chciał paść na kolana i podziękować Bogu, ale szczery odruch wziął górę. Zbliżył się do księdza Pirard, ujął jego rękę i chciał ją podnieść do ust.
– Co to jest? – wykrzyknął rektor gniewnie; ale oczy Juliana wyraziły więcej niż jego uczynek.
Ksiądz Pirard popatrzył nań ze wzruszeniem jak człowiek, który od wielu lat odwykł od spotykania szczerych uczuć. To zdradziło rektora; zmienionym głosem rzekł:
– Tak, drogie dziecko, przywiązałem się do ciebie. Bóg widzi, że mimo woli; powinien bym być sprawiedliwy, nie mieć dla nikogo miłości ani nienawiści. Droga twoja będzie ciężka. Widzę w tobie coś, co drażni pospólstwo. Będą cię ścigały zazdrości i potwarz. Gdzie bądź pomieści cię Opatrzność, wszędzie towarzysze będą cię nienawidzili; jeśli będą udawali życzliwość, to tylko po to, aby cię tym pewniej zdradzić. Na to jest tylko jedno lekarstwo: chroń się ze wszystkim do Boga, który, aby cię ukarać za twą pychę, zesłał na ciebie tę nienawiść. Niech twoje postępowanie będzie czyste, to jedyny ratunek dla ciebie. Jeśli będziesz się trzymał prawdy z niezłomną wytrwałością, wcześniej lub później wrogowie twoi będą pognębieni.
Od tak dawna Julian nie słyszał przyjaznego głosu, że trzeba mu darować tą słabość: rozpłakał się. Ksiądz Pirard wziął go w ramiona; była to chwila bardzo słodka dla obu.
Julian szalał z radości. Było to pierwsze jego odznaczenie, przynoszące olbrzymie korzyści. Aby je pojąć, trzeba być skazanym na miesiące całe bez chwili samotności, w bezpośrednim zetknięciu z dokuczliwymi i natrętnymi kolegami. Same ich krzyki wystarczyłyby, aby delikatniejszy ustrój doprowadzić do choroby. Hałaśliwa radość dobrze odkarmionych i dobrze odzianych chłopskich synów znajdowała dopiero wówczas pełny upust, kiedy krzyczeli, ile im tchu starczyło.
Obecnie Julian jadał sam lub prawie sam, w godzinę po innych. Miał klucz od ogrodu, mógł się przechadzać samotnie.
Ku wielkiemu zdumieniu Julian spostrzegł, że go mniej nienawidzą, gdy on spodziewał się zdwojenia nienawiści. Tajemna chęć odosobnienia się, chęć aż nazbyt widoczna, która zyskała mu tylu wrogów, przestała być oznaką śmiesznej pychy. W oczach otaczających go gruboskórców było to słuszne poczucie godności. Nienawiść osłabła znacznie, zwłaszcza między młodszymi, którzy stali się uczniami Juliana i których traktował wielce uprzejmie. Stopniowo nawet zyskał stronników; stało się w złym tonie nazywać go Marcinem Lutrem.
Ale po co wymieniać jego przyjaciół, wrogów? Wszystko to jest brzydkie, tym brzydsze, im intencja szczersza. Oto są wszelako jedyni nauczyciele moralności, jakich ma lud; a co by się z nim stało bez nich? Czyż dziennik zdoła kiedy zastąpić proboszcza?
Od czasu nowej godności Juliana rektor Pirard uważał, aby z nim nigdy nie mówić na osobności. Była to ostrożność wskazana tak ze względu na przełożonego, jak na ucznia: ale zwłaszcza była to próba. Niewzruszoną zasadą surowego jansenisty Pirarda było: gdy dany człowiek wart jest coś w twoich oczach, stawiaj mu przeszkody we wszystkich jego życzeniach i zamiarach. Jeśli wartość jest istotna, zdoła zwyciężyć albo ominąć przeszkody.
Był to czas polowania. Fouqué wpadł na myśl, aby posłać do seminarium jelenia i dzika, niby od rodziców Juliana. Złożono zwierzynę w przejściu między kuchnią a refektarzem; tam ujrzeli ją seminarzyści, idąc na obiad. Ciekawość była ogromna. Dzik, choć martwy, budził lęk w najmłodszych; dotykali jego kłów. Cały dzień mówiono tylko o tym.
Dar ten, wznosząc rodzinę Juliana do wyżyn powszechnego szacunku, zadał śmiertelny cios zazdrości. Urok dobrobytu uświęcił jego wyższość. Chazel i najwybitniejsi koledzy zaczęli mu nadskakiwać: maluczko, a byliby mu robili wyrzuty, że ich nie uprzedził o swej zamożności i tym samym naraził na możliwość chybienia szacunku pieniądzom.
Nadszedł pobór do wojska; Juliana zwolniono jako seminarzystę. Okoliczność ta wzruszyła go głęboko. „Oto więc minęła na zawsze chwila, w której przed dwudziestu laty zaczęłoby się dla mnie życie bohatera!”
Przechadzając się w ogrodzie, usłyszał rozmowę dwóch murarzy naprawiających coś koło muru.
– I cóż, trzeba iść, nowy pobór!
– Gdyby to za niego, niechby! Murarz zostawał oficerem, generałem; ho, ho! widzieli to ludzie.
– Aha, właśnie! Teraz same dziady idą. Kto ma za co, zostaje w domu.
– Biedak zostanie biedakiem i tyle!
– Słuchaj no, czy to prawda, co mówią, że on umarł? – wtrącił trzeci murarz.
– To ino bogacze tak mówią, kapujesz? Bali się jego.
– Cóż za różnica, hej! Jak to robota szła za tamtych czasów! I powiedzieć, że to właśni marszałkowie go zdradzili: to trzeba być szelmą!
Rozmowa ta pocieszyła nieco Juliana. Oddalając się, powtarzał z westchnieniem:
Jedyny Król, co w ludu ostał się pamięci!
Nadszedł czas egzaminów. Julian zdał świetnie; zauważył, że nawet Chazel stara się pokazać całą swą wiedzę.
Pierwszego dnia egzaminatorzy mianowani przez słynnego wielkiego wikariusza de Frilair bardzo byli nieradzi, iż pierwsze, a najwyżej drugie miejsce na liście muszą dawać temu Julianowi Sorel, o którym wiedzieli, że jest beniaminkiem księdza Pirard. Uczniowie zakładali się, że na ogólnej nocie Julian otrzyma pierwszy stopień, co przynosi z sobą zaszczyt obiadu u księdza biskupa. Pod koniec egzaminu, kiedy pytano z ojców Kościoła, zręczny egzaminator, zagadnąwszy Juliana o św. Hieronima i jego sympatie dla Cycerona, wspomniał o Horacym, Wergilim i innych świeckich autorach. Bez wiedzy kolegów Julian wyuczył się na pamięć sporo ustępów z tych pisarzy. Odurzony powodzeniem zapomniał, gdzie się znajduje, i na ponowne pytanie egzaminatora wyrecytował z zapałem oraz rozebrał kilka ód Horacego. Pozwoliwszy mu brnąć przez dwadzieścia minut, naraz egzaminujący zmienił wyraz i ostro zaczął mu wyrzucać czas stracony na świeckie studia oraz bezużyteczne i występne myśli, jakimi nabił sobie głowę.
– Głupiom postąpił, ojcze, moja wina – rzekł Julian skromnie, rozumiejąc, iż padł ofiarą zręcznego podstępu.
Ta sztuczka egzaminatora wywołała oburzenie nawet w seminarium, co nie przeszkodziło księdzu Frilair (owemu filutowi, który tak doskonale zorganizował sieć kongregacji besansońskiej i którego raporty paryskie przyprawiały o drżenie sędziów, prefekta, a nawet generałów) pomieścić swą potężną ręką numer 198 obok nazwiska Juliana. Miał tę satysfakcję, że mógł dokuczyć swemu wrogowi, janseniście Pirard.
Od dziesięciu lat dokładał starań, aby mu odebrać rektorat seminarium. Ksiądz Pirard, trzymając się sam linii postępowania, którą wskazał Julianowi, był szczery, pobożny, daleki od intryg, oddany obowiązkom. Ale niebo w swym gniewie obdarzyło go żółciowym temperamentem odczuwającym głęboko zniewagi i nienawiści. Żadna krzywda nie zacierała się w tej namiętnej duszy. Byłby sto razy podał się do dymisji, lecz sądził, że jest użyteczny na stanowisku, na którym Opatrzność go pomieściła. „Tamuję postęp jezuityzmu i bałwochwalstwa” – myślał.
W porze egzaminów od dwóch miesięcy blisko nie mówił z Julianem; mimo to przechorował cały tydzień, kiedy, otrzymawszy urzędowy wynik, ujrzał numer 198 przy nazwisku ucznia, którego uważał za chlubę zakładu. Jedyną pociechą dla tej surowej natury było otoczyć Juliana najściślejszym nadzorem: z radością ujrzał, że nie ma w nim ani gniewu, ani żądzy zemsty, ani zniechęcenia.
W kilka tygodni później Julian zadrżał, otrzymując list z paryską pieczęcią. Wreszcie, pomyślał, pani de Rênal przypomniała sobie swoje obietnice. Jakiś pan, rzekomo Paweł Sorel, mieniący się jego krewnym, przysłał mu czek na pięćset franków. Dodawał, iż, jeżeli Julian będzie nadal tak gorliwie studiował klasyków, otrzyma co roku tę samą kwotę.
„To ona, to jej dobroć – pomyślał Julian rozczulony – chce mnie pocieszyć; ale czemu ani jednego przyjaznego słowa?”
Mylił się: pani de Rênal opanowana przez przyjaciółkę, panią Derville, oddawała się całkowicie głębokiej skrusze. Mimo woli często myślała o szczególnym człowieku, którego zjawienie się zburzyło jej egzystencję, ale nie byłaby się odważyła doń pisać.
Gdybyśmy się posługiwali językiem seminarium, musielibyśmy uważać tę przesyłkę za cud i powiedzieć, iż niebo użyło samego księdza de Frilair za narzędzie swej łaski.
Dwanaście lat wprzódy ksiądz de Frilair przybył do Besançon ze szczupłym tłumoczkiem, który wedle kroniki zawierał całe jego mienie. Obecnie był jednym z najbogatszych posiadaczy w okolicy. W rozkwicie swej pomyślności kupił połowę majątku, którego druga połowa przypadła drogą sukcesji panu de la Mole. Stąd zaciekły proces między tymi osobistościami.
Mimo swej paryskiej świetności i dworskich urzędów margrabia czuł, iż niebezpiecznie jest walczyć w Besançon przeciw wielkiemu wikariuszowi, o którym mówiono, że mianuje i usuwa prefektów. Zamiast wykołatać pod jakimkolwiek pozorem gratyfikację pięćdziesięciotysięczną i zaniechać procesu o takąż sumę z księdzem de Frilair, margrabia uparł się. Uważa, że ma rację: dobra racja!
Owóż niech mi wolno będzie powiedzieć: któryż sędzia nie ma syna lub bodaj kuzyna, dla którego potrzebuje protekcji?
Aby oświecić najbardziej ślepych, w tydzień po wygranej w pierwszej instancji ksiądz de Frilair wziął powóz biskupa i osobiście zawiózł swemu adwokatowi krzyż legii honorowej. Pan de la Mole osłupiał: czując, że adwokaci jego słabną, poradził się księdza Chélan, który zapoznał go z księdzem Pirard.
W epoce naszego opowiadania stosunki te trwały już od kilku lat. Ksiądz Pirard włożył w tę sprawę cały swój namiętny temperament. Stykając się bez ustanku z adwokatami margrabiego, zgłębił proces i uważając go za słuszny, stał się jawnym rzecznikiem margrabiego przeciw wszechpotężnemu wikariuszowi. To zuchwalstwo i to ze strony mizernego jansenisty oburzyło księdza de Frilair!
– Patrzcie, czym są w rezultacie ci panowie ze dworu, którzy się uważają za tak potężnych! – mówił do swoich zaufanych. – Pan de la Mole nie wyjednał nawet nędznego krzyża swemu pełnomocnikowi w Besançon i pozwoli, aby go w krótkiej drodze usunięto z posady. A jednak, jak słyszę, nie minie tydzień, aby ten szlachetny par nie wysiadywał krzeseł w salonie każdorazowego ministra sprawiedliwości.
Mimo całej energii księdza Pirard i mimo że pan de la Mole był wciąż w najlepszych stosunkach z ministrem sprawiedliwości, a zwłaszcza z jego kancelarią, wszystko, co mógł uczynić po sześciu latach starań, było to, że nie przegrał jeszcze ostatecznie procesu.
Pozostając w ciągłej korespondencji z księdzem Pirard dla sprawy, którą obaj prowadzili z zapałem, margrabia zasmakował z czasem w umyśle księdza. Stopniowo, mimo przepaści społecznej, korespondencja ich przybrała ton przyjacielski. Ksiądz Pirard zwierzył się margrabiemu, że go chcą szykanami zmusić do dymisji. Oburzony niegodną jego zdaniem sztuczką, jakiej użyto wobec Juliana, opisał margrabiemu jego historię.
Mimo że bardzo bogaty, magnat ów nie był skąpy. Nigdy nie mógł skłonić księdza Pirard, aby przyjął bodaj zwrot kosztów pocztowych, jakimi obarczył go proces. Chwycił sposobność przesłania pięciuset franków jego ulubionemu uczniowi.
Pan de la Mole sam sobie zadał trud napisania listu towarzyszącego przesyłce; to przypomniało mu księdza Pirard.
Jednego dnia rektor seminarium otrzymał bilecik, który w naglącej sprawie wzywał go do gospody. Zastał tam intendenta margrabiego.
– Pan margrabia polecił mi oddać do rozporządzenia księdza karetę – rzekł intendent. – Spodziewa się, że po przeczytaniu tego listu, zechce ksiądz rektor za kilka dni wybrać się do Paryża. Czas, który mi ksiądz pozostawi, obrócę na objazd majątków pana margrabiego; po czym w dniu, który będzie księdzu dogadzał, pojedziemy do Paryża.
List był krótki.
„Otrząśnij się, drogi księże, ze wszystkich prowincjonalnych utrapień i przyjedź odetchnąć swobodniej do Paryża. Posyłam ci mój powóz, który przez cztery dni będzie czekał twojej decyzji. Ja sam będę cię czekał w Paryżu do wtorku. Wystarczy jednego słowa, abym podpisał w twym imieniu akt objęcia jednej z najtłustszych parafii w okolicy Paryża. Najbogatszy z twych parafian nie widział Cię jeszcze, ale jest Ci oddany więcej, niż możesz przypuszczać: jest nim margrabia de la Mole”.
Sam o tym nie wiedząc, surowy ksiądz Pirard kochał to przepełnione wrogami seminarium, któremu od piętnastu lat poświęcał wszystkie myśli. List pana de la Mole był niby zjawieniem się chirurga mającego dokonać bolesnej, ale koniecznej operacji. Dymisja była rzeczą pewną. Przyrzekł intendentowi odpowiedź za trzy dni.
Dwie doby żył w gorączce niepewności. Wreszcie napisał do pana de la Mole oraz ułożył list do biskupa, nieskazitelny w swym duchownym stylu, mimo że przydługi. Trudno byłoby znaleźć wyrażenia bardziej nienaganne i oddychające doskonalszym szacunkiem. List ten, pisany z zamiarem skompromitowania księdza de Frilair wobec zwierzchnika, streszczał wszelako wszystkie przedmioty poważnych zarzutów, aż do pogłosek i dokuczliwości, które po sześcioletniej cierpliwej rezygnacji, zmuszały wreszcie księdza Pirard do opuszczenia diecezji.
Kradziono mu drzewo w drewutni, otruto psa etc.
Ukończywszy list, ksiądz kazał zbudzić Juliana, który o ósmej już spał, jak wszyscy seminarzyści.
– Wiesz, gdzie jest pałac biskupi? – rzekł doń w wytwornej łacinie – zanieś ten list Jego Dostojności. Nie będę ci ukrywał, że posyłam cię do jaskini wilków. Zmień się cały we wzrok i w słuch. Wystrzegaj się w odpowiedziach wszelkiego kłamstwa; ale pamiętaj, że ten, kto cię pyta, znalazłby może szczerą przyjemność w tym, aby ci zaszkodzić. Rad jestem, dziecko, że mogę przed odejściem użyczyć ci tego doświadczenia, nie będę ci bowiem taił, że list, który niesiesz, zawiera dymisję.
Julian stał nieruchomy, kochał księdza Pirard. Daremnie wyrachowanie mówiło mu:
„Po ustąpieniu tego zacnego człowieka stronnictwo Serca Jezusowego usunie mnie z posady, a może wypędzi!”
Nie mógł myśleć o sobie. Obracał w głowie zdanie, które chciał ubrać w grzeczną formę i nie umiał.
– I cóż, chłopcze, nie idziesz?
– Bo, proszę ojca – rzekł nieśmiało Julian – powiadają, że przez cały czas rektoratu ojciec nic nie odłożył. Mam sześćset franków.
Łzy nie pozwoliły mu mówić.
– I to będzie zapisane – rzekł chłodno rektor. – Idź do biskupa, późno jest.
Przypadek chciał, że tego wieczora ksiądz de Frilair urzędował w biskupim salonie. Jego Dostojność był na obiedzie w prefekturze. Julian wręczył tedy list samemu księdzu de Frilair, którego nie znał.
Julian ujrzał ze zdziwieniem, jak ksiądz otwiera śmiało list adresowany do biskupa. Piękna twarz wikariusza przybrała wyraz zdziwienia połączony z żywą przyjemnością, po czym oblekła się w powagę. Podczas czytania Julian uderzony jego imponującą fizjonomią miał czas mu się przyjrzeć. Twarz ta miałaby jeszcze więcej powagi, gdyby nie spryt przebijający się w niektórych rysach, spryt, który łatwo przybrałby odcień fałszu, gdyby właściciel pięknej twarzy przestał się nią choć chwilę zajmować. Nos bardzo wydatny tworzył zupełnie prostą linię i na nieszczęście dawał wytwornemu profilowi podobieństwo z fizjonomią lisa. Ksiądz ten, tak widocznie zainteresowany dymisją księdza Pirard, ubrany był z wykwintem, który zachwycił Juliana: nigdy nie widział nic podobnego u żadnego księdza.
Później dowiedział się Julian o specjalnym talencie księdza de Frilair. Umiał zabawiać biskupa, miłego staruszka stworzonego do życia w Paryżu i czującego się w Besançon jak na wygnaniu. Biskup miał słaby wzrok, a namiętnie lubił ryby: ksiądz de Frilair wyjmował mu ości.
Julian przyglądał się w milczeniu czytającemu księdzu, kiedy nagle drzwi otwarły się z trzaskiem. Bogato ubrany lokaj przeszedł spiesznie. Julian ledwie miał czas obrócić się ku drzwiom; ujrzał małego staruszka z krzyżem biskupim na piersiach. Skłonił się nisko: biskup, przechodząc, uśmiechnął się dobrotliwie. Piękny ksiądz udał się za nim; Julian został sam w salonie i mógł podziwiać do woli jego zbożny przepych.
Biskup, człowiek ciężko doświadczony, ale nie złamany na duchu długimi latami emigracji, miał przeszło siedemdziesiąt pięć lat i bardzo niewiele troszczył się o to, co się stanie za lat dziesięć.
– Kto jest ten seminarzysta, któremu tak sprytnie patrzy z oczu? – spytał. – Czy wedle moich przepisów nie powinien już spać o tej porze?
– Och, ten jest bardzo rozbudzony, ręczę za to, Wasza Dostojność, i przynosi nam wielką nowinę: dymisję jedynego jansenisty, jakiego mieliśmy w diecezji. Wreszcie niewzruszony ksiądz Pirard zrozumiał.
– Ba! – rzekł biskup, śmiejąc się. – Spróbujcie znaleźć kogoś godniejszego na jego miejsce. Żeby wam pokazać, jak go wysoko cenię, zaproszę go jutro na obiad.
Wielki wikariusz chciał natrącić44 parę słów co do wyboru następcy, ale prałat, nieusposobiony do poważnej rozmowy, rzekł:
– Nim zamianujemy nowego, dowiedzmy się, czemu ten odchodzi. Zawołaj mi seminarzystę; prawda przemawia przez usta maluczkich.
Przywołano Juliana. „Stanę wobec dwóch inkwizytorów” – pomyślał. Nigdy nie czuł w duchu więcej męstwa.
W chwili, gdy wszedł, dwaj lokaje ubrani lepiej niż sam pan Valenod rozbierali Jego Dostojność. Nim prałat spytał o księdza Pirard, uważał za właściwe zagadnąć Juliana o nauki. Zaczął od dogmatów i zdumiał się. Niebawem przeszedł do klasyków, do Wergilego, Horacjusza, Cycerona. „Te nazwiska – pomyślał Julian – zyskały mi numer 198. Nie mam nic do stracenia, starajmy się popisać”. Udało mu się; prałat, sam wyborny humanista, był zachwycony.