Kitabı oku: «Czerwone i czarne», sayfa 14
XXVI. Świat albo czego brakuje bogaczom
Jestem sam na ziemi, nikt nie raczy myśleć o mnie. Wszyscy, co dochodzą do czegoś, posiadają bezczelność lub twardość, do których nie czuję się zdolnym. Nienawidzą mnie dla mej dobroduszności. Och, niebawem umrę bądź z głodu, bądź ze zgryzoty, iż ludzie są tak twardzi!
Young.
Czym prędzej oczyścił suknie i zszedł na dół; spóźnił się. Zastępca nauczyciela połajał go surowo; miast się usprawiedliwiać, Julian skrzyżował ręce na piersi:
– Peccavi, pater optime (zgrzeszyłem, wyznaję mą winę, ojcze) – rzekł skruszonym głosem.
Ten pierwszy występ zyskał uznanie. Sprytniejsi uczniowie odgadli, że mają do czynienia z kimś, komu arkana rzemiosła nie są obce. Skoro nadeszła pora rekreacji, Julian uczuł, że jest przedmiotem powszechnej ciekawości; ale odpowiedział na nią wstrzemięźliwością i milczeniem. Zgodnie z zasadami, jakie sobie stworzył, patrzał na swoich trzystu dwudziestu jeden kolegów jako na wrogów; najniebezpieczniejszym zaś ze wszystkich był w jego oczach ksiądz Pirard.
Wkrótce potem przyszło Julianowi wybrać spowiednika; wręczono mu listę.
– Ech, Boże! Za kogo mnie oni mają – rzekł sobie w duchu – czy myślą, żem ja fryc? – I wybrał księdza Pirard.
Nie wiedział nawet, jak bardzo ten krok był doniosły. Młodziutki seminarzysta rodem z Verrières, który od początku garnął się do Juliana, pouczył go, iż roztropniej było może wybrać wicedyrektora, księdza Castanède.
– Ksiądz Castenède jest wrogiem księdza Pirard, którego podejrzewa o jansenizm – dodał, nachylając się do ucha Juliana.
Pierwsze kroki naszego bohatera, który tak wiele mniemał o swej przebiegłości, były wszystkie, jak wybór spowiednika, omyłką. Zaślepiony wyobraźnią brał w swoim zarozumieniu41 intencję za czyny i sądził, że jest skończonym hipokrytą. W szaleństwie swym dochodził do tego, że wyrzucał sobie nadmierną doskonałość w obłudzie, tej sztuce ludzi słabych.
„Niestety! To moja jedyna broń! W innej epoce – mówił sobie – zarabiałbym na chleb wymową czynów w obliczu nieprzyjaciela”.
Julian, rad ze swego postępowania, rozglądał się dokoła; wszędzie znajdował pozory najsurowszej cnoty.
Jakiś dziesiątek seminarzystów żył w aureoli świętości, miewali widzenia jak święta Teresa i święty Franciszek, wówczas gdy wystąpiły u niego stygmaty na górze Vernia w Apeninach. Ale to była wielka tajemnica. Ci biedni młodzi wizjonerzy byli prawie zawsze w infirmerii42. Setka innych łączyła z niezłomną wiarą niestrudzoną pilność. Zapracowywali się aż do choroby, bez wielkich rezultatów. Paru wyróżniło się istotnymi zdolnościami, między innymi niejaki Chazel; ale Julian czuł do nich odrazę i wzajemnie.
Reszta seminarzystów to byli nieokrzesani chłopcy, kujący łacińskie wyrazy, których ledwie rozumieli znaczenie. Prawie wszystko chłopscy synowie, którzy woleli zarabiać na chleb lichą łaciną niż pracą na roli. Na podstawie tych spostrzeżeń Julian od pierwszych dni oddał się nadziei rychłych triumfów. „W każdej służbie trzeba ludzi inteligentnych – powiadał sobie – ostatecznie ktoś musi coś robić. Pod Napoleonem byłbym sierżantem; między tymi przyszłymi proboszczami będę wielkim wikariuszem”.
„Wszyscy ci nieboracy – myślał dalej – od dzieciństwa chodzący w kieracie, żyli aż do przybycia tutaj zsiadłym mlekiem i czarnym chlebem. W domu jadali mięso ledwo kilka razy na rok. Podobni żołnierzom rzymskim, którym wojna zdawała się odpoczynkiem, ci nieokrzesani chłopi oczarowani są rozkoszami seminarium”.
W tępych ich oczach Julian czytał zawsze zwierzęce zaspokojenie po obiedzie, a oczekiwanie przed obiadem. Oto ludzie, wśród których trzeba mu się wybić! Ale czego Julian nie wiedział, czego nie zdradzono przed nim, to, że być pierwszym we wszelkich kursach dogmatyki, historii kościelnej etc., było w ich oczach jedynie grzeszną pychą. Od czasu Woltera, od czasu rządu dwu Izb, będącego w gruncie jedynie nieufnością i osobistym dociekaniem, Kościół we Francji zrozumiał pono, że książki są jego prawdziwym wrogiem. Pokora serca jest wszystkim w jego oczach. Triumfy w naukach nawet duchownych są mu podejrzane i słusznie. Któż przeszkodzi wybitnej inteligencji przejść do przeciwnego obozu, jak Sièyes albo Grégoire? Wystraszony Kościół czepia się papieża jako jedynej deski zbawienia. Jeden papież może się pokusić o sparaliżowanie ducha krytyki i za pomocą wspaniałych ceremonii swego dworu usypia znudzone i chore dusze światowców.
Na wpół przenikając te prawdy, którym wszelako każde słowo w seminarium sili się przeczyć, Julian popadł w melancholię. Pracował wiele, starając się szybko nauczyć rzeczy użytecznych dla księdza, a fałszywych i bezwartościowych w jego własnych oczach. Sądził, że to jest wszystko, co ma do roboty.
„Czyżby już wszyscy o mnie zapomnieli?” – myślał. Nie wiedział, że ksiądz Pirard otrzymał i rzucił w ogień kilka listów z pieczątką z Dijon, w których mimo nienagannej formy przebijała namiętna miłość walcząca widocznie z ciężkimi wyrzutami. „Tym lepiej – pomyślał ksiądz Pirard – przynajmniej kobieta, którą kochał ów młody człowiek, nie jest bezbożnicą”.
Jednego dnia dostał się w ręce księdza Pirard list wpół zatarty łzami: było to wiekuiste pożegnanie. „Wreszcie – pisała ta osoba do Juliana – niebo pozwoliło mi w swojej łasce znienawidzić nie sprawcę mej winy – on będzie dla mnie zawsze najdroższą istotą – ale samą winę. Ofiara spełniona, drogi mój. Dobro istot, wobec których mam obowiązki, istot, które ty tak kochałeś, przeważyło. Bóg sprawiedliwy, lecz straszny nie będzie mścił się na nich za zbrodnie matki. Żegnaj, Julianie, bądź sprawiedliwy dla ludzi”.
Koniec był ledwie czytelny; pisząca przesyła Julianowi adres w Dijon, mimo iż spodziewa się, że Julian nigdy nie odpowie lub też odpowie w słowach, które kobieta odrodzona dla cnoty będzie mogła czytać bez rumieńca.
Melancholia Juliana, złączona z lichym pożywieniem, jakiego dostarczał przedsiębiorca obiadów po 83 centymy, zaczęła podkopywać jego zdrowie, kiedy jednego rana, Fouqué zjawił się nagle w pokoju.
– Wreszcie mnie wpuścili. Byłem, nie wymawiając, pięć razy w Besançon, aby cię zobaczyć. Ani dudu. Posadziłem kogoś na czatach u bramy: czemuż ty, u kaduka, nigdy nie wychodzisz?
– Nałożyłem sobie próbę.
– Bardzoś zmieniony. Ostatecznie rad jestem, że cię widzę. Dwa nadobne talary przekonały mnie, że jestem głupiec, iżem ich nie ofiarował za pierwszą wizytą.
Gawęda przeciągała się w nieskończoność. Naraz Julian zmienił się na twarzy, kiedy Fouqué powiedział:
– Ale, ale! Czy wiesz? Matka twoich wychowanków popadła w ostateczną dewocję.
Mówił to swobodnym tonem, który sprawia tak osobliwe wrażenie na duszy owładniętej namiętnością, kiedy ktoś potrąci nieświadomie jej najdroższe uczucia.
– Tak, mój drogi, w dewocję najcięższego kalibru. Powiadają, że odbywa pielgrzymki. Ale, na wiekuisty wstyd księdza Maslon, który tak długo szpiegował biednego księdza Chélan, pani de Rênal odprawiła go z kwitkiem. Spowiada się w Dijon albo w Besançon.
– Bywa w Besançon! – zawołał Julian, oblewając się pąsem.
– Dość często – odparł Fougué.
– Masz przy sobie „Constitutionnel”?
– Co? – odparł Fouqué.
– Pytam, czy masz „Constituteonnel”? – powtórzył Julian najspokojniej w świecie. – Sprzedają go tu po trzydzieści su za numer.
– Jak to! Liberalizm nawet w seminarium! – wykrzyknął Fouqué. – Biedna Francja! – dodał, przybierając obleśny i słodkawy głos księdza Maslon.
Odwiedziny te sprawiłyby na naszym bohaterze głębokie wrażenie, gdyby zaraz nazajutrz odezwanie się owego młodziutkiego seminarzysty z Verrières, który zdawał się Julianowi takim dzieckiem, nie otwarło mu oczu na ważne odkrycie. Od przybycia do seminarium postępowanie Juliana było jedynie szeregiem fałszywych kroków. Zaśmiał się z goryczą z samego siebie.
W istocie w ważnych sprawach życia umiał się pokierować zręcznie; ale nie dość dbał o szczegóły, wygi zaś seminaryjne patrzą tylko na szczegóły. Toteż już miał u kolegów opinię niedowiarka. Zdradzało go mnóstwo drobiazgów.
W ich oczach posiadał najoczywiściej tę olbrzymią przywarę, że myślał, sądził samodzielnie, zamiast iść ślepo za autorytetem i przykładem. Ksiądz Pirard nie był mu żadną pomocą; nie odezwał się doń ani razu poza konfesjonałem, gdzie też na ogół więcej słuchał, niż mówił. Byłoby zgoła inaczej, gdyby wybrał księdza Castanède.
Odkąd Julian zrozumiał własną nieopatrzność, nie zaznał ani chwili nudów. Zapragnął poznać całą rozciągłość złego; w tym celu wyszedł nieco z wyniosłego i upartego milczenia, jakim odtrącał kolegów. Wówczas zemszczono się na nim. Pojednawcze jego kroki przyjęto ze wzgardą i szyderstwem. Poznał, że od chwili wstąpienia do seminarium nie było ani godziny, zwłaszcza podczas rekreacji, która by nie pociągnęła dodatnich lub ujemnych konsekwencji; która by nie pomnożyła liczby jego wrogów lub nie zjednała mu życzliwości jakiegoś szczerze cnotliwego lub mniej gruboskórnego seminarzysty. Naprawić zło, które już się stało, było niezmiernie trudno. Odtąd Julian miał się bez ustanku na baczności; chodziło o to, aby się dać poznać w zupełnie nowym charakterze.
Gra oczu na przykład sprawiała mu wiele kłopotu. Nie bez racji w seminarium mają je wszyscy spuszczone.
„Jakiż ja byłem zarozumiały w Verrières – powiadał sobie Julian – myśląc, że znam życie! Ja się dopiero przygotowywałem; oto wreszcie znalazłem się w świecie takim, z jakim będę miał do czynienia do końca mej roli, otoczony prawdziwymi wrogami! Cóż to za piekielnie trudna rzecz – dodawał – ta hipokryzja o każdej minucie; zaiste, bledną przy tym prace Herkulesa. Herkules naszych czasów, to Sykstus V oszukujący przez piętnaście lat skromnością swoją czterdziestu kardynałów, którzy znali go porywczym i dumnym za młodu.
Nauka jest tu więc niczym! – powiadał sobie z goryczą – postępy w dogmatyce, w historii kościelnej, znaczą coś tylko na pozór. Wszystko, co mówię, to jedyny potrzask, w który łapie się dudków takich jak ja. Ha! Cała moja wartość zasadzała się na szybkich postępach, na zdolności przyswajania sobie tych banialuków. Czyżby w gruncie szacowali te rzeczy tyle, ile są warte? Czy sądzą o nich tak jak ja? A ja byłem na tyle głupi, aby się pysznić swą wiedzą! Owe pierwsze stopnie, które ciągle zdobywam, posłużyły mi tylko na to, aby mi stworzyć zajadłych wrogów. Chazel, który umie więcej ode mnie, wsunie zawsze w swoje zadanie jakiś gruby błąd, spychający go na pięćdziesiąte miejsce; jeśli czasem zdobędzie pierwsze, to przez roztargnienie. Och! Jakąż byłoby mi pomocą jedno jedyne słowo księdza Pirard!”
Z chwilą, gdy Julian poznał swój błąd, długie ćwiczenia w ascezie, jak również pięć razy dziennie kantyczki do Serca Jezusowego etc., przedtem tak śmiertelnie nudne, stały się dlań najbardziej zajmującymi aktami życia. Zastanawiając się surowo nad sobą, starając się zwłaszcza nie przeceniać własnych środków, Julian nie silił się jak owi wzorowi seminarzyści wspinać do wyżyn chrześcijańskiej doskonałości. W seminarium jest sposób jedzenia jajka, który świadczy o szczeblu osiągniętym w hierarchii pobożności.
Czytelnik, który uśmiecha się może w tym miejscu, zechce sobie przypomnieć wszystkie błędy, jakich dopuścił się, jedząc jajko, ksiądz Delille zaproszony na śniadanie do pewnej wielkiej damy na dworze Ludwika XVI.
Julian starał się zrazu dojść do non culpa, to znaczy do stanu młodego seminarzysty, którego chód, sposób poruszania oczami, rękami nie zdradzają wprawdzie światowości, ale nie wskazują jeszcze istoty pochłoniętej myślą o drugim życiu i o zupełnej nicości tego świata.
Bez ustanku spotykał Julian takie zdania wypisane węglem na ścianach: „Cóż znaczy sześćdziesiąt lat próby, w porównaniu z wiecznością rozkoszy lub z wiecznością wrzącej oliwy w piekle!”. Nie lekceważył ich już; zrozumiał, że należy je mieć ciągle przed oczami. „Cóż będę czynił przez całe życie? – myślał. – Będę sprzedawał wiernym miejsce w niebie. Jak zdołam im uwidocznić to miejsce? Za pomocą zewnętrznej różnicy między sobą a człowiekiem świeckim”.
Po kilku miesiącach nieustannego wysiłku Julian jeszcze wyglądał na człowieka, który myśli. Sposób poruszania oczami, składania ust nie zdradzał jeszcze wiary ślepej, gotowej we wszystko wierzyć i wszystkiemu dać świadectwo, choćby męczeństwem. Z wściekłością widział Julian, że najtępsi chłopi przewyższają go w tej mierze. Ci z zupełnie naturalnych przyczyn nie mogli wyglądać na myślicieli.
Ileż mąk zadawał sobie, aby osiągnąć ten pozór żarliwej i ślepej wiary, gotowej przed wszystkim się ukorzyć i wszystko wycierpieć, którą spotyka się tak często we włoskich klasztorach i której tak pyszne wzory zostawił nam Guerchin w kościelnych malowidłach.
W uroczyste święta dawano seminarzystom kiełbaski z kapustą. Sąsiedzi Juliana zauważyli, że jest nieczuły na to szczęście; była to jedna z pierwszych jego zbrodni. Koledzy widzieli w tym wstrętną i głupią obłudę; nic nie przysporzyło mu tylu wrogów. „Patrzcie mieszczucha, pyszałka – mówili – który udaje, że gardzi najlepszą wyżerką, kiełbaskami z kapustą! Fuj, paskudziarz! Zarozumialec!”
„Ach, tak! Głupota tych młodych kmiotków, moich kompanów, jest dla nich ogromną przewagą – wzdychał Julian w chwili zniechęcenia. – Na progu seminarium nie muszą się otrząsać z mnogości świeckich myśli, które ja wnoszę i które mimo wszystkich starań biją mi z twarzy”.
Z uwagą, zazdrością niemal, studiował Julian najtępszych chłopskich synów przybyłych do seminarium. W chwili, gdy im ściągano z grzbietu siermięgę, aby włożyć sutannę, wychowanie ich ograniczało się do bezgranicznego szacunku dla pieniędzy, zwłaszcza w gotowiźnie.
Dla tych seminarzystów, jak dla bohaterów powiastek Woltera, szczęście polega na tym, aby się dobrze najeść. Prawie u wszystkich odkrył Julian kult dla ludzi odzianych w cienkie sukno. Pod wpływem tego uczucia oceniają oni wymiar sprawiedliwości, jaki można zyskać w naszych trybunałach, wedle jego wartości, a nawet poniżej wartości. „Na co się zdało – powtarzają często – prawować się z grubą rybą?”
Słowem tym określa się w dolinie Jura bogatego człowieka. Można stąd osądzić szacunek ich dla istoty najbogatszej ze wszystkich: dla rządu!
Nie uśmiechnąć się z szacunkiem na samo imię pana prefekta uchodzi w oczach chłopów z Franche-Comté za zuchwalstwo; owóż u biedaka zuchwalstwo pociąga za sobą rychło utratę chleba.
Wzgarda, która dławiła Juliana z początku, zmieniła się w litość: rodzicom większości kolegów zdarzyło się nieraz wrócić wieczorem w zimie do chaty, i nie znaleźć ani chleba, ani kasztanów, ani kartofli… „Cóż dziwnego – powiadał sobie Julian – jeżeli za szczęśliwego w ich oczach uchodzi przede wszystkim ten, kto zjadł dobry obiad, kto posiada dobrą odzież! Moi koledzy mają silne powołanie, to znaczy widzą w stanie duchownym nieprzerwaną trwałość tego szczęścia: mieć dobry obiad i ciepłe ubranie w zimie”.
Julian usłyszał raz, jak młody seminarzysta, obdarzony snadź wyobraźnią, mówił do kolegi:
– Czemu nie miałbym zostać papieżem jak Sykstus piąty, który pasał świnie?
– Papieżami robią tylko Włochów – odparł przyjaciel – ale to pewna, że będą losować między nami posady wielkich wikariuszów, kanoników, może biskupów. Ojciec biskupa z Châlons był bednarzem: tak jak i mój.
Jednego dnia podczas lekcji dogmatyki ksiądz Pirard kazał zawołać Juliana. Nieborak cieszył się, że wyrwie się na chwilę z moralnej i fizycznej atmosfery otoczenia.
Julian spotkał u rektora to samo przyjęcie, które go tak zmroziło w dzień przybycia.
– Wytłumacz mi tę kartkę – rzekł patrząc nań strasznym wzrokiem.
Julian przeczytał:
„Amanda Binet, w kawiarni Pod Żyrafą, przed ósmą. Powiedzieć, że przybywasz z Genlis i jesteś kuzynem mojej matki”.
Julian zrozumiał cały ogrom niebezpieczeństwa: policja księdza Castanède wykradła mu ten adres.
– W dniu, w którym przybyłem tutaj – rzekł, patrząc na czoło księdza Pirard, nie mógł bowiem znieść jego straszliwych oczu – drżałem cały; ksiądz Chélan uprzedził mnie, że roi się tu od donosicielstwa i dokuczliwości i że uczniów zachęca się do szpiegowania i denuncjacji. Niebo tak chce, aby ukazać młodym księżom życie takim, jak jest i wszczepić im odrazę do świata i jego pokus.
– Ty mi będziesz tu plótł frazesy! – krzyknął ksiądz Pirard wściekły. – Ladaco!
– W Verrières – ciągnął spokojnie Julian – bracia bili mnie, kiedy im dawałem powód do zawiści…
– Do rzeczy! Do rzeczy! – wykrzyknął ksiądz Pirard nieprzytomny z wściekłości.
Niezatrwożony bynajmniej Julian podjął opowiadanie:
– Skorom przybył do Besançon koło południa, byłem głodny, wszedłem do kawiarni. Serce moje zdejmował wstręt do tak plugawego miejsca, ale sądziłem, że śniadanie wypadnie mi tam taniej niż w gospodzie. Dama wyglądająca na właścicielkę wzruszyła się moim nieśmiałym wejrzeniem. „Besançon pełne jest hultajów – rzekła – boję się o pana. Gdyby się panu zdarzyło co złego, zwróć się pan do mnie, prześlij do mnie przed ósmą. Jeśli odźwierny nie zechce spełnić pańskiego zlecenia, powiedz pan, że jesteś moim krewnym, rodem z Genlis…”
– Każę sprawdzić tę gadaninę! – wykrzyknął ksiądz Pirard, który nie mogąc wytrwać w miejscu, przechadzał się po pokoju. – Ruszaj do celi!
Ksiądz udał się za Julianem i zamknął go na klucz. Chłopiec wziął się natychmiast do przetrząśnięcia walizy, na której dnie nieszczęsna kartka była starannie ukryta. Nic nie brakło w walizie, ale rzeczy były poprzewracane; a przecież miał zawsze klucz przy sobie! „Co za szczęście – myślał Julian – że w czasie mej ślepoty nie skorzystałem nigdy z pozwolenia wyjścia: rozumiem teraz dobroć, z jaką ksiądz Castanède ofiarowywał mi je tak często. Może skusiłbym się zmienić ubranie i odwiedzić piękną Amandę; zgubiłbym się. Skoro ten plan zawiódł wówczas, aby nie zmarnować poszlaki, użyto jej do denuncjacji”.
W dwie godziny później rektor zawołał Juliana.
– Nie skłamałeś – rzekł patrząc mniej surowo – ale przechowywać taki adres to nierozwaga, z której nie możesz sobie nawet zdać sprawy. Nieszczęsne dziecko! Za dziesięć lat jeszcze może ci to zaszkodzić.
XXVII. Pierwsze doświadczenie
Współczesność, wielki Boże! To Arka święta: blada temu, kto jej dotknie.
Diderot.
Czytelnik daruje nam, że z tej epoki życia Juliana niewiele przytoczymy ścisłych i jasnych faktów. Nie aby ich brakowało; przeciwnie; ale to, co ujrzał w seminarium, byłoby może zbyt czarne w stosunku do kolorytu, jaki staraliśmy się zachować w tej książce. Współcześni, nawet znosząc pewne rzeczy, doznają na ich przypomnienie wstrętu paraliżującego wszelką przyjemność, nawet tę, która płynie z czytania powieści.
Studia nad hipokryzją gestów szły Julianowi dość opornie; chwilami ogarniał go wstręt, zniechęcenie. Nie mógł osiągnąć sukcesu, do tego w karierze, która mu była wstrętna. Najmniejsza pomoc z zewnątrz wystarczyłaby, aby mu dodać otuchy, trudności nie były zbyt wielkie; ale czuł się sam, jak łódka wśród oceanu.
„A gdybym nawet zwyciężył – powiadał sobie – całe życie spędzić w tym ohydnym towarzystwie! Obżartuchy marzący jedynie o omlecie ze słoniną na obiad lub też tacy księża Castanède, dla których żadna zbrodnia nie jest zbyt czarna! Dojdą do władzy, ale za jaką cenę, wielki Boże!
Wola ludzka jest potęgą czytam to wszędzie, ale czy wystarczy, aby pokonać taki wstręt? Zadanie wielkich ludzi było łatwe: niebezpieczeństwo, mimo całej grozy, zdało się im piękne, a któż zdoła zrozumieć, z wyjątkiem mnie, ohydę tego, co mnie otacza?”
Była to najcięższa próba w jego życiu. Tak łatwo by mu było zaciągnąć się do którego ze świetnych pułków stojących w Besançon! Mógł zostać nauczycielem łaciny; tak niewiele potrzebował, aby wyżyć! Ale wówczas żadnych widoków, żadnego pokarmu dla wyobraźni: to znaczy śmierć. Oto co mu się zdarzyło jednego z owych smutnych dni.
„Tak często pyszniłem się w duchu, że jestem różny od innych, młodszych wieśniaków! Otóż dość długo żyję, aby zrozumieć że różnica płodzi nienawiść” – powiadał sobie jednego rana. Tę wielką prawdę odgadł pod wpływem jednej ze swych najjaskrawszych porażek. Pracował cały tydzień nad pozyskaniem względów pewnego ucznia otoczonego aureolą świątobliwości. Przechadzał się z nim po dziedzińcu, słuchając z rezygnacją bredni przyprawiających o mdłości. Naraz zaciągnęło się na burzę, zahuczał grzmot: w tej chwili świątobliwy kolega wykrzyknął, odpychając go brutalnie:
– Słuchaj, każdy musi myśleć o sobie; nie mam ochoty zginąć od pioruna: Bóg może cię zdruzgotać jak bezbożnika, jak Woltera.
Z zębami zaciętymi z wściekłości, z oczyma wzniesionymi ku niebu w błyskawicach Julian wykrzyknął:
– Wart byłbym, aby utonąć, gdybym zasnął podczas burzy. Spróbujmy zdobyć innego jakiegoś cymbała.
Zadzwoniono na wykład historii kościelnej.
Młodym kmiotkom, tak drżącym przed ciężką pracą i przed rodzicielską nędzą, ksiądz Castanède wykładał tego dnia, iż rząd, owa instytucja tak straszna w ich oczach, posiada istotną i prawą władzę jedynie dzięki pełnomocnictwu zastępcy bożego na ziemi.
– Stańcie się godni łask papieża świętością życia, posłuszeństwa, bądźcie jako kij w jego ręku – dodał – a każdy z was otrzyma świetną posadę, na której będzie władał samodzielnie, bez kontroli, posadę niewzruszoną, której dochody pokrywa w jednej trzeciej rząd, w dwóch trzecich zaś wierni urobieni waszą wymową.
Wychodząc z klasy, ksiądz Castanède zatrzymał się na dziedzińcu.
– O proboszczu można z całą słusznością powiedzieć, że wartość miejsca zależy od człowieka – rzekł do uczniów, którzy otoczyli go kołem. – Sam znałem zapadłe górskie parafie, które przynosiły więcej niż niejedno probostwo w mieście: i to w samej gotowiźnie, nie licząc tłustych kapłonów, a jajek, a świeżego masła, tysiąca miłych drobnostek… Ksiądz jest tam, bez kwestii, pierwszą figurą: nie ma większego obiadu, aby go nie proszono, nie goszczono etc.
Ledwie ksiądz Castanède odszedł, uczniowie podzielili się na grupy. Julian nie należał do żadnej; zastawiono go jak parszywą owcę. W każdej gromadzie jakiś uczeń rzucał grosz w górę: jeśli zgadł, na którą stronę padnie, koledzy wnosili, iż niebawem otrzyma tłuste probostwo.
Później następowały anegdoty. Młody księżyk, ledwie od roku wyświęcony, ofiarowawszy oswojonego królika służącej starego proboszcza, uzyskał to, że ksiądz powołał go na wikarego, wkrótce zaś potem (proboszcz umarł rychło) zajął jego miejsce w dobrej parafii. Inny znów wcisnął się jako następca starego, sparaliżowanego księdza, zabawiając go przy stole i krając mu zręcznie kurczęta.
Seminarzyści, jak zresztą młodzi adepci wszelkich zawodów, przeceniają znaczenie tych środeczków działających na ich wyobraźnię swą niezwykłością.
„Muszę – powtarzał sobie Julian – włożyć się do43 tych rozmów”.
Kiedy nie rozmawiano o kiełbaskach z kapustą i o tłustych probostwach, rozmawiano o świeckim zastosowaniu zasad duchownych, o sprawach między biskupami i prefektami, między merem a proboszczem. W oczach Juliana rodziło się pojęcie jakby drugiego Boga, ale Boga o wiele groźniejszego i potężniejszego niż tamten: ten drugi Bóg to był papież. Powiadano sobie, zniżając głos, kiedy była pewność, że ksiądz Pirard nie słyszy, że jeśli papież nie zadaje sobie trudu mianowania wszystkich prefektów i merów we Francji, to dlatego, iż powierzył ten trud królowi, mianując go starszym synem Kościoła.
Wówczas to Julian sądził, iż może wyzyskać ku swej chwale znajomość książki O Papieżu pana de Maistre. W istocie, zadziwił kolegów, ale znów obróciło się to przeciw niemu. Podrażnił ich, formułując lepiej niż oni sami ich własne mniemania. Ksiądz Chélan był nieopatrzny za Juliana, jak był nieopatrzny za samego siebie. Wpoiwszy mu nawyk ścisłego rozumowania i odrazę do czczych słów, zapomniał go pouczyć, że u chudego pachołka narów ten jest zbrodnią; wszelkie logiczne rozumowanie ma w sobie coś obrażającego.
Wymowę Juliana poczytywano mu za nową zbrodnię. Mówiąc o nim, koledzy zdołali wreszcie wyrazić jednym słowem wstręt, jaki w nich budził: nazwali go Marcinem Lutrem; zwłaszcza, mówili, z przyczyny owej piekielnej logiki, którą się tak pyszni.
Niejeden młody seminarzysta miał świeżą cerę i mógł pobić Juliana urodą; ale on miał białe ręce, i nie mógł ukryć niektórych nałogów wyszukanej czystości. Zaleta ta nie była zgoła zaletą w ponurym gmachu, do którego los go rzucał. Niechlujni chłopi, którzy go otaczali, okrzyknęli go rozpustnikiem. Lękamy się znużyć czytelnika tysiącznymi niedolami naszego bohatera. Najsilniejsi z klasy chcieli wprowadzić znęcanie się nad nim: trzeba mu było uzbroić się w żelazny cyrkiel i oznajmić, ale tylko gestem, że zrobi zeń użytek. Gesty trudniej wyzyskać w raportach donosicieli słowa.