Kitabı oku: «Czerwone i czarne», sayfa 17
Miała jak gdyby mętną myśl, że powinna się rozstać z życiem, ale cóż jej to znaczyło? Po rozłące, którą uważała za wieczną, wrócił do niej, oglądała go znowu, a to, co uczynił, aby się dostać do niej, zdradzało tyle miłości!
Opowiadając Julianowi wypadek z drabiną, mówiła:
– Co powiem mężowi, jeśli służący zaraportuje mu, że znalazł drabinę? – Zadumała się na chwilę. Trzeba im będzie całej doby, aby odnaleźć wieśniaka, który ci ją sprzedał. Rzuciła się w objęcia Juliana i ściskając go konwulsyjnie, wykrzyknęła – Och, umrzeć tak! – To mówiąc, okrywała go pocałunkami.
– Ale nie trzeba ci dać umrzeć z głodu – rzekła, śmiejąc się. – Chodź, ukryję cię w pokoju pani Derville: jest zawsze zamknięty. – Stanęła na czatach w korytarzu; Julian przebiegł spiesznie. – Nie otwieraj, choćby kto pukał – rzekła, zamykając go – zresztą mogłyby to uczynić jedynie dzieci wśród zabawy.
– Ściągnij je do ogrodu, pod okno – rzekł Julian – chciałbym się im przyjrzeć, mów co do nich.
– Dobrze, dobrze – rzekła pani de Rênal, odchodząc.
Wróciła niebawem, niosąc pomarańcze, biszkopty i butelkę malagi; nie podobna jej było skraść chleba.
– Co robi mąż? – spytał Julian.
– Targuje się z chłopami.
Tymczasem wybiła ósma; w domu wszczął się wielki ruch. Gdyby pani de Rênal się nie zjawiła, szukano by jej wszędzie; trzeba jej było opuścić Juliana. Wróciła niebawem, urągając wszelkiej ostrożności, z filiżanką kawy: drżała, by nie umarł z głodu. Po śniadaniu udało się jej ściągnąć dzieci pod okno. Julianowi zdawało się, że wyrosły, ale nabrały czegoś pospolitego: może jego pojęcia się zmieniły. Pani de Rênal zagadnęła chłopców o Juliana. Najstarszy wspomniał dawnego nauczyciela z sympatią i żalem; młodsi zapomnieli go prawie zupełnie.
Pan de Rênal nie wychodził tego ranka; wciąż kręcił się po domu zajęty sprzedażą kartofli, które kupowali chłopi. Do obiadu pani de Rênal nie mogła ani chwili poświęcić więźniowi. Skoro zadzwoniono na obiad i podano do stołu, wpadła na myśl, aby ukraść dlań talerz ciepłej zupy. Kiedy, niosąc ostrożnie talerz, zbliżyła się bez szelestu do pokoju Juliana, spotkała się twarzą w twarz ze służącym, tym samym, który rano ukrył drabinę. Szedł na palcach przez korytarz, jakby nadsłuchując. Prawdopodobnie Julian niebacznie chodził po pokoju. Służący oddalił się nieco zmieszany. Pani de Rênal weszła śmiało do Juliana; spotkanie to przejęło go lękiem.
– Boisz się! – rzekła – Co do mnie, naraziłabym się bez zmrużenia oka na wszystkie niebezpieczeństwa. Lękam się tylko jednej rzeczy: chwili, gdy zostanę sama po twoim wyjeździe. – To mówiąc, wybiegła pędem.
„Ha! – pomyślał Julian w zachwycie – wyrzuty są jedynym niebezpieczeństwem, jakiego się lęka ta wzniosła dusza!”
Wreszcie nadszedł wieczór. Pan de Rênal wybrał się do kasyna.
Pani oznajmiwszy, że ma nieznośną migrenę, udała się do siebie, odprawiła Elizę i zerwała się natychmiast, aby wypuścić Juliana.
W tej chwili Julian doprawdy umierał z głodu. Pani de Rênal poszła do kredensu po chleb. Julian usłyszał krzyk. Pani de Rênal wróciła i odpowiedziała mu, że wchodząc bez światła i zbliżając się do szafy, gdzie znajdował się chleb, dotknęła ramienia kobiety. Była to Eliza i ona to wydała krzyk słyszany przez Juliana.
– Cóż ona tam robiła?
– Kradła słodycze lub może szpiegowała nas – rzekła pani de Rênal z zupełną obojętnością. – Ale na szczęście, znalazłam pasztet i bochenek chleba.
– Co tu masz? – rzekł Julian wskazując kieszenie fartuszka.
Pani de Rênal zapomniała, że w czasie obiadu napełniła je chlebem.
Julian wziął ją w ramiona z upojeniem; nigdy nie wydała mu się tak piękna. „Nawet w Paryżu – majaczyło mu w głowie – nie mógłbym spotkać wspanialszego charakteru”. Miała całą niezręczność kobiety nienawykłej do takich sytuacji, a równocześnie odwagę osoby, która lęka się jedynie niebezpieczeństw innej kategorii, o ileż straszliwszych!
Gdy Julian zajadał się z apetytem, ona żartowała sobie z tej skromnej wieczerzy – unikała bowiem wszelkiej rozmowy serio – ktoś nagle wstrząsnął mocno drzwiami. Był to pan de Rênal.
– Dlaczego się zamknęłaś? – krzyknął.
Julian ledwie miał czas wślizgnąć się pod kanapę.
– Jak to! – rzekł pan de Rênal, wchodząc – jesteś zupełnie ubrana, jesz kolację i zamknęłaś się na klucz!
W zwykłych okolicznościach pytanie to, zadane z całą małżeńską oschłością, zmieszałoby panią de Rênal; w tej chwili jednak czuła, że mężowi wystarczyłoby się schylić, aby spostrzec Juliana; pan de Rênal rozsiadł się na krześle, które dopiero co zajmował Julian, na wprost kanapy.
Migrena posłużyła jej za wymówkę. Gdy mąż opowiadał jej obszerną historię puli, którą wygrał w kasynie – dziewiętnaście franków, bagatela! – ona spostrzegła na krześle, o trzy kroki, kapelusz Juliana. Z zimną krwią zaczęła się rozbierać i w upatrzonej chwili, przechodząc śpiesznie za krzesłem męża, rzuciła suknię na kapelusz.
Wreszcie pan de Rênal odszedł. Poprosiła Juliana, aby raz jeszcze opowiedział jej życie w seminarium.
– Wczoraj nie słuchałam cię – rzekła – gdy ty mówiłeś, ja myślałam tylko, jak się zdobędę na to, aby cię wyprawić.
Była strasznie nieostrożna. Mówiła bardzo głośno; mogła być druga po północy, kiedy przerwało im gwałtowne tłuczenie do drzwi. Był to znów pan de Rênal.
– Otwórz prędko, złodzieje w domu! – wołał – Jan znalazł drabinę dziś rano.
– Wszystko skończone – wykrzyknęła pani de Rênal, rzucając się w objęcia Juliana. – Zabije nas oboje, on nie wierzy w złodziei; umrę w twoich ramionach, szczęśliwsza w chwili śmierci niż byłam za życia.
Nie odpowiadała na wołanie męża, który się wściekał, ściskała Juliana namiętnie.
– Ratuj matkę dla Stasia – rzekł Julian z rozkazującym spojrzeniem. – Wyskoczę na dwór przez okno w alkierzu i schowam się w ogrodzie, psy mnie poznały. Zwiń moje ubranie i jak tylko będziesz mogła, wyrzuć je do ogrodu. Tymczasem pozwól mu wyważyć drzwi. Tylko żadnych wyznań, zakazuję ci; lepiej niech ma podejrzenia niż pewność.
– Nie skacz, zabijesz się! – to była jej jedyna odpowiedź i jedyna obawa.
Odprowadziła go do okna, następnie ukryła odzież. Wreszcie poszła otworzyć mężowi pieniącemu się z gniewu. Przepatrzył bez słowa pokój, alkierz i znikł. Pani de Rênal rzuciła Julianowi ubranie, pochwycił je i zbiegł pędem ku rzece.
Biegnąc, usłyszał świst kuli i równocześnie prawie strzał z fuzji.
„To nie pan de Rênal – pomyślał – zanadto źle ktoś strzela jak na niego”. Psy biegły obok Juliana w milczeniu, drugi strzał strzaskał widocznie łapę psu, który zaczął wyć żałośnie. Julian zeskoczył z terasy, przebiegł pod jej zasłoną jakie pięćdziesiąt kroków, po czym zaczął uciekać w innym kierunku. Usłyszał nawołujące się głosy, ujrzał wyraźnie służącego, swego wroga, jak pali doń z fuzji; jakiś chłop strzelił również z drugiej strony; ale już Julian dobił rzeki.
Ubrał się śpiesznie. W godzinę potem, był o milę od Verrières, na drodze do Genewy. „Jeśli się czegoś domyślą, będą mnie szukali na drodze do Paryża”.
XXXI. Przyjemności wiejskie
O rus, quando ego te aspiciam!
Horacy.
– Pan czeka zapewne na dyliżans do Paryża? – spytał właściciel gospody, gdzie Julian zatrzymał się na śniadanie.
– Dzisiejszy, jutrzejszy, wszystko mi jedno – rzekł Julian.
W chwili, gdy tak udawał obojętność, dyliżans przybył właśnie. Były dwa miejsca wolne.
– Jak to, to ty, poczciwy Falcoz – rzekł podróżny przybywający od strony Genewy do kogoś, kto wsiadł równocześnie z Julianem.
– Myślałem, że sobie siedzisz gdzieś pod Lyonem – rzekł Falcoz – w rozkosznej dolinie Rodanu!
– Ładnie siedzę! Uciekam.
– Co! Ty, uciekasz? Ty, Saint-Giraud? Ty, z tą rozsądną miną popełniłeś jaką zbrodnię? – rzekł Falcoz, śmiejąc się.
– Na honor, na jedno by wyszło. Uciekam od straszliwego życia prowincji. Lubię chłód lasów i spokój wiejski, wiesz o tym; nieraz obwiniałeś mnie o romantyzm. Nie chciałem nigdy słyszeć o polityce, i polityka mnie wypędza.
– Do jakiegoż ty stronnictwa należysz?
– Do żadnego, i to mnie gubi. Oto całe moje życie polityczne: lubię muzykę, malarstwo, dobra książka jest dla mnie istnym świętem, przekroczyłem właśnie czterdziestkę! Cóż mi zostaje? Piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści lat najwyżej. Więc cóż! Twierdzę, że za trzydzieści lat ministrowie będą nieco sprytniejsi, ale tak samo uczciwi jak dziś. Historia Anglii jest dla mnie zwierciadłem naszej przyszłości. Zawsze znajdzie się król, który zechce rozszerzyć swoje przywileje; zawsze ambicje poselskie, sława i dochody jakiegoś Mirabeau będą mąciły sen zamożnych prowincjałów; nazywają to miłością wolności i ludu. Zawsze chętka zostania parem lub szambelanem skusi reaków. Każdy na okręcie Państwa zechce być sternikiem, bo to jest popłatne. Czyż nigdy nie znajdzie się skromne miejsce dla biednego pasażera?
– Przejdźmy do faktów, które muszą być bardzo zabawne przy twojej spokojnej naturze. Czy to ostatnie wybory wypędziły cię z prowincji?
– Przekleństwo dawniej sięga. Miałem przed czterema laty czterdzieści lat i pięćset tysięcy franków; dziś mam o cztery lata więcej i prawdopodobnie o pięćdziesiąt tysięcy franków mniej, stracę je bowiem na sprzedaży dworku w Montfleury, cudnie położonego w pobliżu Rodanu. W Paryżu znużyła mnie ustawna komedia, do której zniewala wasza tak zwana cywilizacja XIX wieku. Byłem spragniony swobody i prostoty. Kupuję tedy majątek w górach niedaleko Rodanu, nic piękniejszego pod słońcem! Wikary oraz okoliczna szlachta nadskakują mi przez pół roku; karmię ich obiadami. „Opuściłem Paryż, powiadam im, aby w życiu nie słyszeć ani nie mówić o polityce; jak panowie widzicie, nie abonuję żadnego dziennika, im mniej listonosz doręcza mi listów, tym bardziej rad jestem”.
To stanowisko nie zupełnie odpowiadało intencjom księdza wikarego; niebawem stałem się pastwą tysiąca natarczywych żądań, utrapień. Chciałem dać dwieście lub trzysta franków rocznie na ubogich; żądają, abym dał coś na pobożne stowarzyszenia: a świętego Józefa, a Niepokalanej Dziewicy, etc. Odmawiam: spada na mnie tysiąc szykan. Popełniam to głupstwo, że się irytuję. Nie mogę wyjść rano z domu ucieszyć się pięknością gór, aby mnie jakaś przykrość nie wyrwała z marzeń, przypominając mi dotkliwie ludzi i ich niegodziwość. Podczas procesji w dni krzyżowe na przykład (lubię te śpiewy, to musi być prawdopodobnie melodia grecka), nie błogosławią moich pól, bo, powiada wikary, należą do bezbożnika. Krowa starej wieśniaczki, bigotki, umiera; oczywiście z powodu stawu należącego do mnie, niedowiarka, paryskiego filozofa! W tydzień później patrzę, jak moje ryby wypływają brzuchem do góry, otrute wapnem. Prześladują mnie na wszelki sposób. Sędzia pokoju, zacny człowiek, ale drżący o swą posadę, zawsze rozstrzyga na moją niekorzyść. Spokój wiejski stał się dla mnie piekłem. Z chwilą, gdy ujrzano, że mnie opuścił wikary, głowa wiejskiej kongregacji, nie popiera mnie zaś pensjonowany kapitan, wódz liberałów, wszyscy wsiedli na mnie, nawet murarz, któregom żywił od roku, nawet stelmach, który chciał mnie orżnąć przy naprawie pługów. Aby zyskać oparcie i wygrać bodaj raz jaki proces, robię się liberałem; ale, jak powiadasz, nadchodzą te szelmowskie wybory, żądają mego głosu…
– Za kimś, kogo nie znasz?
– Gdzież tam, za kimś, kogo znam dobrze. Odmawiam, straszna nieostrożność! Z tą chwilą mam i liberałów na karku: położenie staje się nie do zniesienia. Sądzę, iż gdyby wikaremu wpadło do głowy obwinić mnie o zamordowanie służącej, znalazłoby się w obu stronnictwach dwudziestu świadków, gotowych przysiąc, że widzieli, jak spełniam zbrodnię.
– Chcesz żyć na wsi, nie podzielając namiętności sąsiadów, nie słuchając ich bajań. Szaleństwo!
– Dobrze więc, naprawiłem je. Montfleury jest na sprzedaż; stracę, jeśli trzeba, pięćdziesiąt tysięcy, ale rad jestem, żem się wyrwał z tego piekła obłudy i szykan. Poszukam samotności i sielskiego spokoju w jedynym miejscu, gdzie one istnieją we Francji, gdzieś na czwartym pięterku, wychodzącym na Pola Elizejskie w Paryżu. I jeszcze zastanawiam się, czy nie rozpocznę kariery politycznej w mej dzielnicy, składając jaki grosik na rzecz parafii.
– Wszystko to nie byłoby możliwe za Bonapartego! – rzekł Falcoz z oczami błyszczącymi od gniewu i żalu.
– Wybornie, ale czemuż nie umiał się trzymać na stanowisku ten twój Bonaparte? Wszystko, co ja dziś cierpię, to jego wina.
Julian podwoił baczność. Zrozumiał od pierwszego słowa, że bonapartysta Falcoz jest przyjacielem z lat dziecinnych pana de Rênal, filozof zaś Saint-Giraud musiał być bratem owego urzędnika w prefekturze X., który umiał tak tanio zdobyć na licytacji dzierżawę budynków gminnych.
– Tak, wszystko to sprawił twój Bonaparte – ciągnął Saint-Giraud. – Uczciwy człowiek, ot, do rany przyłożyć, liczący czterdzieści lat i pięćset tysięcy franków, nie może spokojnie skłonić głowy na prowincji; jego księża i jego szlachta wypędzają go stamtąd.
– Nie mów o nim nic złego! – wykrzyknął Falcoz. – Nigdy Francja nie stała tak wysoko w szacunku ludów, co przez trzynaście lat jego panowania. Wówczas wszystko, co się działo, było wielkie.
– Twój cesarz, niech go diabli porwą – odparł Saint-Giraud, – był wielki jedynie na polu bitwy i wówczas gdy odbudował finanse w 1802. Co znaczy całe jego późniejsze postępowanie? Ci szambelani, ta pompa, recepcje w Tuilleriach, to było nowe wydanie wszystkich monarchicznych głupstw. Wydanie co prawda poprawione, mogło trwać jeszcze wiek lub dwa. Szlachta i księża chcieli wrócić do dawnego, ale nie mają dość żelaznej ręki, aby je narzucić publiczności.
– Et, bajania drukarza-emeryta!
– Więc kto mnie wypędza z majątku? – ciągnął eks-drukarz z gniewem. – Księża, których Napoleon wskrzesił przez swój konkordat, zamiast ich traktować tak, jak państwo traktuje lekarzy, adwokatów, astronomów, widzieć w nich tylko obywateli, nie troszcząc się o rzemiosło, którym zarabiają na życie. Czy istnieliby dzisiaj butni szlachcice, gdyby Napoleon nie porobił baronów i hrabiów? Nie, wyszli już z mody. Obok księży, właśnie te szlachetki wiejskie zalały mi sadła za skórę i zmusiły mnie do zostania liberałem!
Rozmowa ciągnęła się w nieskończoność; przedmiot ten będzie zaprzątał Francję jeszcze pół wieku. Gdy Saint-Giraud powtarzał wciąż, że nie podobna żyć na prowincji, Julian przytoczył nieśmiało pana de Rênal.
– Do kroćset, młody człowieku, paradny jesteś! – wykrzyknął Falcoz. – Ten człowiek stał się młotem, aby nie być kowadłem, i w dodatku straszliwym młotem. Ale zdystansował go jeszcze Valenod. Znasz tego hultaja? To numer pierwszy. Co powie twój Rênal, kiedy pewnego pięknego poranka usuną go, a zamianują Valenoda w jego miejsce?
– Zostanie sam na sam ze swymi zbrodniami – rzekł Saint-Giraud. – Znasz tedy Verrières, młodzieńcze? No więc! Bonaparte, niech go niebo pognębi, jego i jego monarchistyczną tandetę, uczynił możliwym panowanie Rênalów, Chélanów, z którego wynikło panowanie Valenodów i Maslonów.
Ta gorzka polityczna rozmowa uderzyła Juliana i rozwiała jego rozkoszne dumania.
Pierwsze wrażenie Paryża widzianego z oddali nie było zbyt silne. Zamki na lodzie przyszłego losu musiały walczyć z żywym jeszcze wspomnieniem doby w Verrières. Przysięgał sobie nigdy nie opuścić dzieci swej ukochanej i wszystko poniechać dla ich obrony, gdyby zachłanność księży miała sprowadzić republikę i prześladowania szlachty.
Cóż by się z nim stało owej nocy, gdyby, w chwili gdy przystawiał drabinę do okna, zastał w pokoju kogoś obcego lub też pana de Rênal? Ale w zamian jak rozkoszne były te pierwsze dwie godziny, kiedy ona szczerze chciała go wyprawić, on zaś bronił swej sprawy, siedząc obok niej w ciemności! Dusze takie jak Juliana zachowują podobne wspomnienie całe życie. Reszta wspomnień spływała się już z pierwszym okresem ich miłości przed czternastu miesiącami.
Julian zbudził się z głębokiej zadumy: dyliżans zatrzymał się. Stanęli na dziedzińcu pocztowym, przy ul. J. J. Rousseau.
– Proszę mnie zawieźć do Malmaison – rzekł do przejeżdżającego fiakra.
– O tej godzinie, proszę pana, po co?
– Co wam do tego! Jedźcie.
Wszelka prawdziwa namiętność myśli tylko o sobie. Dlatego to, jak sądzę, namiętności śmieszne są w Paryżu, gdzie każdy sąsiad ma pretensje, aby się nim zajmowano. Nie będę opowiadał wzruszeń Juliana w Malmaison. Płakał. Jak to! Mimo szpetnych białych murów, wzniesionych świeżo i tnących park na kawałki?
Tak; dla Juliana jak i dla potomności nie zaszło nic pomiędzy Arcole, świętą Heleną a Malmaison.
Wieczorem Julian długo się wahał, zanim się udał do teatru; miał dziwne pojęcie o tym miejscu zepsucia. Nieufność nie pozwoliła mu podziwiać żyjącego Paryża; przemawiały doń jedynie pomniki zostawione przez jego bohatera.
– Oto więc jestem w centrum intryg i obłudy. Tu władają protektorzy księdza de Frilair.
Wieczorem trzeciego dnia ciekawość pokonała zamiar obejrzenia wszystkiego przed zgłoszeniem się do księdza Pirard. Ksiądz objaśnił mu chłodno zajęcia, jakie go czekają u pana de la Mole.
– Jeżeli po kilku miesiącach nie okażesz się użyteczny, wrócisz do seminarium, ale już na innej stopie. Będziesz mieszkał u margrabiego, jednego z największych magnatów Francji. Będziesz się ubierał czarno, ale jak człowiek w żałobie, nie jak duchowny. Żądam, abyś trzy razy na tydzień uczęszczał na kursy teologii w seminarium, gdzie cię polecę. Co dzień w południe stawisz się w bibliotece margrabiego, który zamierza posługiwać się tobą w korespondencji tyczącej procesu oraz w innych sprawach. Margrabia zaznaczy w paru słowach na marginesie listu, w jakim duchu ma być odpowiedź. Zaręczyłem, iż za jaki kwartał nauczysz się sporządzać te odpowiedzi tak, że na tuzin przedłożonych margrabia będzie mógł podpisać osiem lub dziewięć. Wieczorem o ósmej uporządkujesz biuro, o dziesiątej będziesz wolny.
Może się zdarzyć – ciągnął ksiądz Pirard, że jakaś starsza dama lub jakiś jegomość o słodkiej mince ukaże ci ogromne korzyści lub po prostu ofiaruje pieniądze za pokazanie listów, które odbiera margrabia.
– Och! – wykrzyknął Julian, rumieniąc się.
– Osobliwa rzecz – rzekł ksiądz z gorzkim uśmiechem – iż, będąc biedakiem i po roku seminarium, znajdujesz jeszcze w sobie tak cnotliwe oburzenie. Musiałeś być tedy bardzo ślepy.
Byłabyż to siła krwi – ciągnął ksiądz półgłosem, jakby sam do siebie. – Co jest osobliwe – dodał, spoglądając na Juliana – to że margrabia cię zna… Nie wiem skąd. Daje ci, na początek, sto ludwików rocznie. Człowiek ten powoduje się tylko kaprysem, to jego wada, będzie z tobą wojował o drobiazgi. Jeśli będzie rad z ciebie, pensja twoja może wzrosnąć z czasem do ośmiu tysięcy franków.
Ale rozumiesz dobrze – podjął ksiądz zgryźliwie – że nie będzie ci płacił dla twoich pięknych oczu. Chodzi o to, abyś mu się nadał. Na twoim miejscu odzywałbym się bardzo mało, zwłaszcza zaś nie mówiłbym o tym, czego nie wiem. A – dodał jeszcze ksiądz – zasięgnąłem dla ciebie informacji; zapomniałem o rodzinie pana de la Mole. Ma dwoje dzieci, córkę i dziewiętnastoletniego syna, panicza, eleganta, przy tym trochę trzpiota, który nigdy nie wie z rana, co będzie robił wieczór. Chłopak z głową i dzielny, odbył kampanię hiszpańską. Margrabia spodziewa się, nie wiem czemu, że ty się zaprzyjaźnisz z młodym Norbertem. Powiedziałem, żeś tęgi łacinnik; może liczy, że nauczysz chłopca paru komunałów z Wergilego lub Cycerona.
Na twoim miejscu nigdy nie pozwoliłbym dworować z siebie temu lalusiowi; długo by poczekał, nim bym się dał ująć jego tonom bardzo grzecznym, ale niewolnym od cienia ironii.
Nie taję ci, że młody hrabia będzie cię zrazu lekceważył dla twego urodzenia. Jego przodek był dworzaninem i dostąpił tego zaszczytu, że mu ucięto głowę na placu Grève, 26 kwietnia 1574, za polityczne intrygi.
Ty jesteś synem cieśli z Verrières; co więcej, domownikiem ojca. Zważ dobrze te odcienie i wystudiuj historię tej rodziny w Morerim; wszyscy pochlebcy, którzy tu bywają na obiedzie, robią do niej od czasu do czasu delikatne (w swoim mniemaniu!) aluzje.
Uważaj dobrze na sposób, w jaki będziesz odpowiadał na żarciki hrabiego Norberta de la Mole, dowódcy szwadronu huzarów i przyszłego para Francji, i nie przychodź do mnie potem z utyskiwaniami.
– Zdaje mi się – rzekł Julian, rumieniąc się mocno – że nie powinien bym w ogóle mówić z człowiekiem, który mną gardzi.
– Nie znasz tego rodzaju wzgardy, objawi się ona jedynie przesadną uprzejmością. Gdybyś był głupcem, mógłbyś się na to złapać; jeśli chcesz do czegoś dojść, powinieneś się na to złapać.
– A gdyby mi to wszystko nie odpowiadało – rzekł Julian – czy będę uchodził za niewdzięcznika, jeśli wrócę do mej celki pod numer 108?
– Oczywiście – odparł ksiądz – dworacy margrabiego będą cię spotwarzać, ale wówczas wystąpię ja. Adsum qui feci. Powiem, że ode mnie wyszło to postanowienie.
Cierpki i niemal wrogi ton księdza Pirard przygnębił Juliana; ton ten zepsuł całkowicie jego ostatnią odpowiedź.
Faktem jest, że ksiądz wyrzucał sobie w sumieniu przywiązanie do Juliana, jak również odczuwał jak gdyby świętą zgrozę, że się miesza do czyjegoś życia.
– Ujrzysz jeszcze – dodał tak samo niechętnie i jakby spełniając uciążliwy obowiązek – ujrzysz panią de la Mole. Jest to duża blondynka, dewotka, wyniosła, grzeczna i nieznacząca. Jest córką starego księcia de Chaulnes, znanego ze swych kastowych uprzedzeń. Dama ta jest jakby streszczeniem kobiet owego świata. Nie kryje się z tym, że rodowód sięgający wojen krzyżowych jest jedyną godną szacunku zaletą. Pieniądz idzie znacznie później; dziwisz się? Nie jesteśmy na prowincji, moje dziecko.
Spotkasz w jej salonie kilku wielkich panów, wyrażających się niezwykle lekko o panującej rodzinie. Co do pani de la Mole, ta zniża z szacunkiem głos, ilekroć wymienia jakiego księcia, a zwłaszcza księżnę krwi. Nie radziłbym ci powiedzieć przy niej, że Filip II albo Henryk VIII byli potworami. Byli KRÓLAMI, co im daje niewzruszone prawa do szacunku istot nieurodzonych, jak ty i ja. Jednakże – dodał ksiądz Pirard – jesteśmy księżmi (bo i ciebie będzie uważać za księdza); z tego tytułu uważa nas za lokajów niezbędnych dla jej zbawienia.
– Mam uczucie, proszę ojca – rzekł Julian – że niedługo zabawię w Paryżu.
– Jak zechcesz; ale zważ, że dla ludzi takich jak my nie ma innej drogi niż przez wielkich panów. Masz w swoim charakterze, przynajmniej dla mnie, coś nieokreślonego, co sprawia, iż, jeśli się nie wywindujesz, będą cię prześladować; nie ma dla ciebie pośredniej drogi. Nie łudź się. Ludzie widzą, że ich towarzystwo nie sprawia ci przyjemności; w kraju tak towarzyskim jak nasz będziesz zgubiony, o ile nie zdołasz narzucić szacunku.
Co by się z tobą stało w Besançon, gdyby nie kaprys margrabiego? Kiedyś zrozumiesz, co on dla ciebie uczynił i jeśli nie jesteś potworem, będziesz miał dla niego i dla jego rodziny wiekuistą wdzięczność. Iluż biednych księży, wykształceńszych45 od ciebie, lata całe żyło w Paryżu, mając jedynie piętnaście su za mszę i dziesięć su z Sorbony! Przypomnij sobie, co ci opowiadałem zeszłej zimy o pierwszych latach tego ladaco, kardynała Dubois. Jesteś może na tyle zarozumiały, aby myśleć, że masz więcej zdolności od niego?
Ja na przykład, spokojny i mierny człowiek, spodziewałem się, że dokończę życia w mym seminarium i popełniłem to dzieciństwo, aby się do niego przywiązać. I ot! Miano mnie usunąć, kiedy wniosłem dymisję. Czy wiesz, ile wynosił mój majątek: miałem, ni mniej ni więcej, pięćset dwadzieścia franków; ani jednego przyjaciela, ledwie paru znajomych. Pan de la Mole, którego w życiu nie widziałem, wyratował mnie; wystarczyło mu rzec słowo i dano mi probostwo, którego parafianie są ludzie zamożni, wolni od małostkowych przywar; dochodów zaś wstydzę się po prostu, w takim są niestosunku do mej pracy. Rozgadałem się tak obszernie jedynie po to, aby cię nauczyć chodzić po ziemi.
Jeszcze jedno: mam to nieszczęście, że jestem popędliwy; bardzo być może, iż przestaniemy z sobą mówić. Jeśli wyniosłość hrabiny lub niewczesne żarciki syna uczynią ci pobyt stanowczo nie do zniesienia, radzę ci dokończyć studia w jakim seminarium w Paryżu, raczej na północy niż na południu. Północ jest cywilizowańsza46; i – dodał zniżając głos – muszę wyznać, że bliskość paryskich dzienników trzyma w karbach prowincjonalnych tyranów.
Jeśli pozostaniemy nadal w dobrych stosunkach, a dom margrabiego nie będzie ci odpowiadał, ofiaruję ci miejsce mego wikarego i podzielę z tobą do połowy dochód z probostwa. Winien ci to jestem i więcej jeszcze – dodał przerywając dziękczynienia Juliana, – za niezwykłą rzecz, z jaką ofiarowałeś mi się w Besançon. Gdybym zamiast pięciuset dwudziestu franków nie miał nic, byłbyś mnie ocalił.
Głos księdza stracił zwykłą surowość. Ku wielkiemu swemu wstydowi Julian uczuł, że ma łzy w oczach; miał nieprzepartą ochotę uściskać zacnego księdza: wreszcie rzekł, siląc się na ton męski:
– Ojciec nienawidził mnie od kolebki; to było jedno z mych największych nieszczęść; ale nie będę się już skarżył na los, skoro w księdzu znalazłem drugiego ojca.
– Dobrze już dobrze – rzekł ksiądz zakłopotany; po czym, odnajdując szczęśliwie styl rektora seminarium, dodał – Nie trzeba nigdy mówić los, moje dziecko, mów zawsze Opatrzność.
Fiakier zatrzymał się; woźnica podniósł brązowy młotek wiszący przy olbrzymiej bramie, był to PAŁAC DE LA MOLE; aby zaś przechodnie nie mogli o tym wątpić, słowa te były wyryte na czarnym marmurze nad drzwiami.
Pompa ta nie podobała się Julianowi. „A oni się tak boją jakobinów! Widzą Robespierre'a i gilotynę za każdym płotem, czasem są z tym bezgranicznie śmieszni; a równocześnie znaczą tak swoje domy, iżby w czas rozruchów motłoch poznał je i obrabował”. Julian podzielił się swą myślą z księdzem Pirard.
– Och, dziecko, dziecko, wkrótce będziesz moim wikarym. Cóż za straszna myśl przyszła ci do głowy!
– Wydaje mi się bardzo prosta – rzekł Julian.
Powaga odźwiernego, przede wszystkim zaś schludność dziedzińca wzbudziły jego podziw. Dzień był słoneczny.
– Cóż za wspaniała architektura! – wykrzyknął.
Był to jeden z owych banalnych pałaców, które wyrosły przy bulwarze Saint-Germain w epoce śmierci Woltera. Nigdy moda i piękność nie były równie odległe od siebie.