Kitabı oku: «Czerwone i czarne», sayfa 18
XXXII. Wejście w świat
Śmieszne i wzruszające wspomnienie: pierwszy salon, w którym, mając lat osiemnaście, znalazłem się sam i bez opieki! Lada spojrzenie kobiety wystarczało, aby mnie onieśmielić. Im bardziej się siliłem na dworność, tym bardziej stawałem się niezręcznym. Tworzyłem sobie o wszystkim najfałszywsze pojęcia; to otwierałem duszę bez potrzeby, to znów widziałem w człowieku wroga dlatego, że spojrzał na mnie poważnie. Ale, mimo straszliwych mąk nieśmiałości, jakże wówczas piękny dzień był pięknym!
Kant.
Julian zatrzymał się w dziedzińcu oszołomiony.
– Opamiętajże się – rzekł ksiądz Pirard – przychodzą ci do głowy potworne myśli; zupełne przy tym z ciebie dziecko! Gdzież owo nil admirari Horacego (Bez entuzjazmu). Pomyśl, że skoro wejdziesz w ten dom, czereda lokajów zacznie się bawić twoim kosztem; będą widzieli w tobie równego im, postawionego niesłusznie po nad nimi. Pod pozorem życzliwości, dobrych rad, pomocy, będą ci się starali podstawić nogę.
– Niech spróbują – rzekł Julian, zagryzając wargi i odzyskał całą nieufność.
Salony, które przebywali, nim dotarli do gabinetu margrabiego, zdałyby ci się, czytelniku, równie smutne jak wspaniałe. Gdyby ci je dano tak, jak są, nie chciałbyś w nich mieszkać; jest to ojczyzna ziewania i smutnego rozsądku. Julian był coraz więcej zachwycony. „Jak można być nieszczęśliwym – myślał – kiedy się mieszka w tak wspaniałym pałacu”.
Wreszcie dotarli do najbrzydszego pokoju w tym pysznym apartamencie. Panował tam prawie zupełny mrok; przy biurku siedział mały, szczupły człowieczek o żywym oku i blond peruce. Ksiądz obrócił się do Juliana i przedstawił go. Był to margrabia. Julian z trudnością go poznał, tak bardzo wydał mu się uprzejmy. Nie był to już ów wyniosły magnat, którego widział w Bray-le-Haut. Julian odniósł wrażenie, że peruka margrabiego ma za wiele włosów; obserwacja ta rozproszyła jego nieśmiałość. Potomek kompana Henryka III wydał mu się na pierwszy rzut oka dość niepozorny. Był bardzo chudy, ruchy miał niespokojne. Niebawem Julian spostrzegł, że obejście margrabiego jest jeszcze bardziej ujmujące niż grzeczność biskupa z Besançon. Audiencja nie trwała ani trzech minut. Wychodząc, ksiądz rzekł do Juliana.
– Wpatrywałeś się w margrabiego jakby w obraz. Niewiele się rozumiem na tym, co owi ludzie nazywają grzecznością, niebawem będziesz w tym bieglejszy ode mnie; mimo to śmiałość twego spojrzenia wydała mi się niezbyt grzeczna.
Wsiedli z powrotem do fiakra, woźnica zatrzymał się na bulwarach; ksiądz poprowadził Juliana przez szereg salonów. Julian zdziwiony był zupełnym brakiem mebli. Patrzał na wspaniały złoty zegar przedstawiający scenę mocno, wedle niego, nieprzystojną, kiedy wytworny pan zbliżył się doń z przyjazną twarzą. Julian skłonił się lekko. Nieznajomy uśmiechnął się i położył mu rękę na ramieniu. Julian zadrżał i rzucił się w tył. Zarumienił się z gniewu. Ksiądz Pirard, mimo swej powagi, śmiał się do łez. Ten pan to był krawiec.
– Daję ci wolność na dwa dni – rzekł ksiądz, wychodząc – dopiero wówczas będziesz mógł być przedstawiony pani de la Mole. Kto inny strzegłby cię jak młodej dziewczyny w pierwszych dniach pobytu w tym nowym Babilonie. Giń od razu, jeśli masz zginąć: uwolnię się od tej słabości, jaką mam dla ciebie. Pojutrze rano krawiec odniesie ci dwa ubrania; dasz pięć franków czeladnikowi, który przyjdzie ci je przymierzyć. Poza tym, niech paryżanie nie usłyszą twego głosu: jeśli powiesz słowo, potrafią się go uczepić i wydrwić cię. To ich talent. Bądź u mnie pojutrze w południe… A teraz idź, giń… Zapomniałem: idź sobie zamów buty, koszule, kapelusz; masz tu adresy.
Julian spojrzał na pismo.
– To pismo margrabiego – rzekł ksiądz. – Jest to człowiek czynu, który przewiduje wszystko i woli raczej działać niż wydawać zlecenia. Bierze cię do domu, iżbyś mu oszczędził tego mozołu. Czy będziesz miał na tyle sprytu, aby dobrze wypełnić wszystko, co człowiek tak żywy wskaże ci półsłowem? Przyszłość to pokaże: uszy do góry!
Julian udał się, nie mówiąc słowa, do magazynów, których adres mu wskazano; zauważył, że wszędzie przyjęto go z szacunkiem; szewc zaś wpisując jego nazwisko do książki napisał p. Julian de Sorel.
Na cmentarzu Père-Lachaise jegomość jakiś, nader uprzejmy, a jeszcze bardziej liberalny w swoich odezwaniach, ofiarował się wskazać Julianowi marszałka Neya, którego względy polityczne pozbawiły nagrobka. Rozstawszy się z tym liberałem, który ze łzami w oczach tulił go niemal w objęciach, Julian spostrzegł, że nie ma zegarka. Wzbogacony tym doświadczeniem zjawił się trzeciego dnia o południu u księdza Pirard, który przypatrywał mu się bystro.
– Zrobisz się może próżnym fircykiem – rzekł surowo.
Julian miał wygląd młodego człowieka w grubej żałobie, z czym było mu istotnie do twarzy; ale poczciwy ksiądz był sam zanadto parafianinem, aby zauważyć u Juliana ten charakterystyczny ruch ramion, który wyraża na prowincji zarazem elegancję i ważność. Wrażenie, jakie odniósł margrabia, było bardzo odmienne od sposobu, w jaki zacny ksiądz ocenił grację Juliana.
– Czy ksiądz miałby co przeciw temu, aby pan Sorel brał lekcje tańca? – spytał.
Ksiądz osłupiał.
– Nie – odparł – Julian nie jest księdzem.
Skacząc po dwa stopnie po ukrytych schodkach, margrabia sam zaprowadził naszego bohatera do ładnej izdebki na poddaszu, z oknem na olbrzymi ogród pałacowy. Zapytał go, ile wziął koszul w magazynie.
– Dwie – odparł Julian onieśmielony tym, że tak wielki pan zniża się do tych szczegółów.
– Bardzo dobrze – rzekł margrabia z poważną miną rozkazującym i zwięzłym tonem, który uderzył Juliana – bardzo dobrze. Weź pan jeszcze dwadzieścia dwie. Oto pensja za pierwszy kwartał. – Schodząc, margrabia zawołał starego lokaja – Arsenie – rzekł – będziesz usługiwał panu Sorel.
W chwilę potem Julian znalazł się sam we wspaniałej bibliotece; był to rozkoszny moment. Aby go nikt nie zeszedł na tym wzruszeniu, zaszył się w ciemny kąt; stamtąd przyglądał się z zachwytem błyszczącym grzbietom książek. „Będę mógł czytać to wszystko – powtarzał sobie. – Jakżeby mi tu mogło nie być dobrze! Pan de Rênal uważałby sobie za wiekuistą hańbę zrobić setną część tego, co margrabia de la Mole zrobił dla mnie. Ale weźmy się do przepisywania”.
Dopełniwszy tej roboty, Julian ośmielił się zbliżyć do książek; omal nie oszalał z radości biorąc w rękę Woltera. Pobiegł otworzyć drzwi, aby go nikt nie zaskoczył. Następnie z rozkoszą przeglądał każdy z osiemdziesięciu tomów. Były wspaniale oprawione: arcydzieło najbieglejszego rękodzielnika w Londynie. Było to aż nadto, aby upoić Juliana.
W godzinę potem wszedł margrabia, przejrzał kopie i zauważył ze zdziwieniem, że Julian pisze sprzeciwiać przez „sz”. „Czyżby wszystko, co mi ksiądz opowiadał o jego wykształceniu miało być baśnią!” Margrabia mocno zniechęcony spytał łagodnie:
– Nie jest pan bardzo pewny w ortografii?
– W istocie – odparł Julian, nie zastanawiając się, jak bardzo szkodzi sobie tą odpowiedzią; wzruszyła go dobroć margrabiego, która przywiodła mu na pamięć oschły ton pana de Rênal.
„Stracony czas cały ten eksperyment z prowincjonalnym klerykiem – pomyślał margrabia – ale tak trzeba mi było pewnego człowieka!”
– Sprzeciwiać nie pisze się przez „sz” – rzekł margrabia. – Kiedy pan skończy przepisywanie, poszukaj w słowniku wyrazów, których nie będziesz pewny.
O szóstej margrabia wezwał Juliana; z widoczną przykrością popatrzył na jego buty.
– To moja wina – rzekł – nie powiedziałem panu, że codziennie o wpół do szóstej trzeba się ubrać.
Julian patrzał, nie rozumiejąc.
– To znaczy włożyć pończochy. Arsen będzie tego pilnował; dzisiaj ja sam cię wytłumaczę.
Domawiając tych słów, pan de la Mole poprowadził Juliana przez salon kapiący od złoceń. W podobnych okolicznościach pan de Rênal nie omieszkał nigdy przyśpieszyć kroku, aby wejść pierwszy. Próżnostka dawnego chlebodawcy sprawiła, że Julian nadeptał na nogę margrabiemu, urażając dotkliwie jego podagrę. „Och! Niezgrabiasz w dodatku” – mruknął margrabia. Przedstawił go wysokiej i imponującej damie; była to margrabina. Mina jej wydała się Julianowi dość impertynencka; coś w rodzaju pani de Maugiron, podprefekciny okręgu Verrières, kiedy celebrowała przy obiedzie w dzień świętego Karola. Oszołomiony wspaniałością salonu Julian nie słyszał, co mówi pan de la Mole. Margrabina ledwie nań spojrzała. Było tam kilka osób; Julian poznał z niewymowną przyjemnością młodego biskupa z Agde, który raczył doń przemówić parę słów swego czasu, przy ceremonii w Bray-le-Haut. Młody prałat przeląkł się widocznie tkliwych spojrzeń, jakie wlepiał w niego ośmielony Julian i nie kwapił się odnawiać znajomości.
Wszyscy wydali się Julianowi jacyś smutni, sztywni; w Paryżu mówi się cicho i unika się wszelkiej przesady.
Około wpół do szóstej wszedł do salonu ładny młodzieniec z wąsami, blady i smukły; miał bardzo małą głowę.
– Zawsze dajesz na siebie czekać – rzekła margrabina, którą pocałował w rękę.
Julian domyślił się, że to hrabia de la Mole. Z pierwszego wrażenia wydał mu się uroczy.
„Czy możliwe – pomyślał – aby to był człowiek, którego złośliwość ma mnie wypędzić z domu?”
Przyglądając się hrabiemu Norbertowi, Julian zauważył, że jest w butach i przy ostrogach. „A ja mam być w trzewikach, widocznie jako podrzędna figura”. Siedli do stołu. Julian usłyszał, jak margrabia zwraca się do kogoś surowo, podnosząc nieco głos; równocześnie spostrzegł młodą osobę, jasną blondynkę o zręcznej kibici, która siadła naprzeciw niego. Nie spodobała mu się; przyglądając się jej uważnie pomyślał, że nigdy nie widział równie pięknych oczu; ale zwiastowały one wielki chłód duszy. Później Julian spostrzegł, że jest w nich wyraz nudy, zaciekawionej, ale pamiętającej o obowiązku imponowania. „Pani de Rênal miała bardzo piękne oczy – myślał – wszyscy się nimi zachwycali, a jednak nie były nic podobne do tych”. Julian nie był dość obyty w świecie, aby poznać, że te błyski zapalające się od czasu do czasu w oczach panny Matyldy (słyszał, że tak ją nazywają), to były iskierki dowcipu i złośliwości. Oczy pani de Rênal, kiedy się ożywiały, to ogniem namiętności lub szlachetnym oburzeniem, wówczas gdy słyszała o brzydkim uczynku. Pod koniec obiadu Julian znalazł określenie piękności panny de la Mole. „Ma oczy migotliwe” – pomyślał. Zresztą była fatalnie podobna do matki; która coraz więcej mu się nie podobała, tak że przestał na nią patrzeć. Hrabia Norbert natomiast wydał mu się zachwycający. Julian był tak pod jego urokiem, że nie przyszło mu na myśl zazdrościć mu i nienawidzić go, dlatego że jest bogatszy i lepiej urodzony.
Julian zauważył, że margrabia ma znudzoną minę.
Przy drugim daniu rzekł do syna:
– Norbercie, proszę cię o względy dla pana Sorel, którego powołałem do mego sztabu, i z którego chcę zrobić człowieka, w czym, mam nadzieję, nie będzie mi się sprzeciwiał. To mój sekretarz – dodał do sąsiada – i pisze sprzeciwiać przez „sz”.
Wszyscy spojrzeli na Juliana, który skłonił zbyt nisko głowę w kierunku Norberta, na ogół jednak sprawił korzystne wrażenie.
Widocznie margrabia musiał wspomnieć o okolicznościach tyczących wychowania Juliana, ktoś z gości bowiem zagadnął go o Horacego. „Rozmową o Horacym pozyskałem sobie względy biskupa w Besançon – pomyślał Julian – widocznie oni znają tylko tego autora”. Od tej chwili zapanował zupełnie nad sobą. Przyszło mu to tym łatwiej, ile że właśnie osądził, iż panna de la Mole nigdy nie będzie w jego oczach kobietą. Od czasu seminarium nabierał o ludziach coraz gorszego mniemania i niełatwo dawał się onieśmielać. Byłby jeszcze pewniejszy, gdyby jadalnia była umeblowana z mniejszym przepychem. Imponowały mu zwłaszcza dwa lustra na osiem stóp wysokie, w których, mówiąc o Horacym, widział swego interlokutora. Odpowiedź jego, jak na parafianina, wypadła niezgorzej. Miał ładne oczy, których blask pomnażała jeszcze nieśmiałość, drżąca lub uszczęśliwiona, kiedy mu się udało trafnie odpowiedzieć. Wydał się sympatyczny. Egzamin ten wlał nieco ożywienia w ceremonialny obiad. Margrabia gestem zachęcił interlokutora, aby się ostro brał do Juliana. „Czyżby on w istocie coś umiał?” – myślał pan de la Mole.
Julian odpowiadał wcale samodzielnie; poglądy jego ujawniały nie dowcip – rzecz niemożliwa dla kogoś nieznającego gwary paryskiej – ale pewną świeżość myśli, mimo że podanych bez wdzięku i smaku. Tyle było pewne, że jest to dobry łacinnik.
Przeciwnik Juliana był to członek Akademii, który przypadkowo dobrze posiadał łacinę; poznał w Julianie tęgiego humanistę i nie obawiając się już skompromitować chłopca, zaczął go w istocie przypierać do muru. Rozgrzany dysputą, Julian zapomniał wreszcie o przepychu sali i rozwinął na temat łacińskich poetów poglądy, których akademik nigdzie nie spotkał. Jako człowiek lojalny powinszował tego młodemu sekretarzowi. Szczęściem wszczęła się dyskusja o tym, czy Horacy był biedny czy bogaty; czy był człowiekiem światowym, oddanym rozkoszy, lekkomyślnym, składającym wiersze dla zabawy jak Chapelle, przyjaciel Moliera i La Fontaine'a; czy też biednym poetą-laureatem, wiszącym przy dworze i składającym ody na dzień urodzin królewskich jak Southey, przyjaciel lorda Byrona. Zaczęto mówić o społeczeństwie za Augusta i za Jerzego IV; w obu tych epokach arystokracja była wszechpotężna; ale w Rzymie wydarł jej władzę Mecenas, będący jedynie prostym szlachcicem, w Anglii zaś zepchnęła ona Jerzego IV niemal do stanowiska weneckiego doży. Dyskusja ta zbudziła po trosze margrabiego z odrętwienia i nudy, w jakiej pogrążony był z początkiem obiadu.
Julian nie znał zupełnie tych nowożytnych imion jak Southey, lord Byron, Jerzy IV; słyszał je po raz pierwszy. Ale zauważono powszechnie że, ilekroć rozmowa zeszła na sprawy tyczące Rzymu, odbijające się w dziełach Horacego, Marcjala, Tacyta, posiadał on niezaprzeczoną wyższość. Julian przywłaszczył sobie bez ceremonii niektóre myśli biskupa z Besançon z owej pamiętnej rozmowy; poglądy te spotkały się z ogólnym poklaskiem.
Skoro nagadano się do syta o poetach, margrabina, która czuła się w obowiązku zachwycać wszystkim, co bawiło męża, raczyła spojrzeć na Juliana.
– Pod nieokrzesaniem tego księżyka kryje się może niepospolity umysł – rzekł do margrabiny siedzący obok akademik.
Julian dosłyszał urywek tej rozmowy. Takie gotowe formułki dosyć były w guście pani de la Mole; przyjęła tę opinię o Julianie i rada była z siebie, że zaprosiła akademika na obiad. „Rozerwał margrabiego” – myślała.
XXXIII. Pierwsze kroki
Ta olbrzymia dolina napełniona blaskiem oraz tysiącami ludzi oślepiła moje oczy. Nikt mnie nie zna, wszyscy są wyżsi ode mnie. Głowę tracę.
Poemi dell av. Raine.
Nazajutrz bardzo wcześnie Julian przepisywał listy w bibliotece, kiedy panna Matylda weszła drzwiczkami ukrytymi w półkach na książki. Podczas gdy Julian podziwiał ten wymysł, panna Matylda zdawała się bardzo zdumiona i dość nierada, że go tam spotyka. Była w papilotach; wyraz jej twarzy wydał się Julianowi twardy, dumny, niemal męski. Panna de la Mole wykradała potajemnie książki z biblioteki ojca. Obecność Juliana udaremniała jej wyprawę tego ranka, co było pannie tym bardziej nie w smak, ile że przyszła po drugi tom Księżniczki Babilońskiej Woltera; godne dopełnienie na wskroś monarchicznego i religijnego wychowania, arcydzieła Sacré-Coeur! Biedna dziewczyna w dziewiętnastym roku życia potrzebowała już ostrej zaprawy dowcipu, aby znaleźć smak w powieści.
Około trzeciej zjawił się hrabia Norbert; przyszedł przejrzeć dziennik, aby móc wieczorem rozmawiać o polityce. Rad był, że ujrzał Juliana, o którego istnieniu zapomniał zupełnie. Był dlań nadzwyczaj uprzejmy; zaproponował przejażdżkę konną.
– Ojciec daje nam urlop do obiadu.
Julian zrozumiał to nam; wydało mu się czarujące.
– Och, panie hrabio – rzekł – gdyby chodziło o to, aby ściąć drzewo wysokie na osiemdziesiąt stóp, ociosać je i porżnąć na deski, śmiem powiedzieć bez przechwałki, że dałbym sobie rady; ale co się tyczy konia, nie wiem, czym na nim siedział sześć razy w życiu.
– To będzie siódmy raz – rzekł Norbert.
W gruncie Julian przypomniał sobie wjazd króla do Verrières i sądził, że wybornie jeździ konno. Ale wracając z Lasku Bulońskiego, na samym środku ulicy du Bac, spadł, wymijając nagle kabriolet i umazał się w błocie. Szczęściem posiadał dwa ubrania. Przy obiedzie margrabia, chcąc go zagadnąć, spytał, jak się udała przejażdżka; Norbert odpowiedział śpiesznie za Juliana ogólnikowo.
– Pan hrabia zbyt łaskaw – odparł Julian; – wdzięczen mu jestem i umiem się poznać na jego dobroci. Raczył mi dać ślicznego i łagodnego konika, ale ostatecznie nie mógł mnie przywiązać do siodła i w braku takiego zabezpieczenia wysypałem się na samym środku ulicy, tuż koło mostu.
Panna Matylda na próżno siliła się powściągnąć wybuch śmiechu; zaczęła rozpytywać o szczegóły. Julian odpowiedział z wielką prostotą i sam o tym nie wiedząc, okazał dużo wdzięku.
– Dobrze się zapowiada ten księżyk – rzekł margrabia do akademika – to nie do wiary, aby parafianin umiał się zachować naturalnie w podobnych okolicznościach; a do tego opowiadać swoje nieszczęście przy damach!
Julian tak rozweselił słuchaczy swą katastrofą, iż pod koniec obiadu, kiedy rozmowa zeszła na inne tory, panna Matylda wypytywała jeszcze brata o szczegóły nieszczęsnego wypadku. Indagacja trwała dość długo; Julian spotkawszy kilka razy oczy panny de la Mole ośmielił się odpowiedzieć wprost, mimo iż nie pytany. W końcu zaczęli się wszyscy troje śmiać niby trzech dzikusów.
Nazajutrz Julian wysłuchał dwóch wykładów teologii i wrócił, aby przepisać ze dwadzieścia listów. W bibliotece zastał opodal swego biurka młodego człowieka ubranego bardzo starannie, ale o pospolitych rysach i zawistnej twarzy.
Wszedł margrabia.
– Co pan tu robi, panie Tanbeau? – rzekł surowo do intruza.
– Sądziłem… – zaczął młody człowiek z uniżonym uśmiechem.
– Nie, panie, nie sądziłeś pan. Jest to próba, ale niefortunna.
Młody Tanbeau wstał i wyszedł, wściekły. Był to bratanek akademika popieranego przez panią de la Mole; kierował się na drogę naukową. Akademik uprosił margrabiego, aby go wziął za sekretarza. Tanbeau, który pracował w oddzielnym pokoju, dowiedziawszy się o łaskach Juliana, zapragnął je podzielić i usadowił się rano ze swą robotą w bibliotece.
O czwartej Julian ośmielił się po krótkim wahaniu zajść do hrabiego Norberta. Hrabia wybierał się właśnie na przejażdżkę; zakłopotał się trochę, był bowiem bardzo grzeczny.
– Sądzę – rzekł do Juliana – że niebawem zacznie pan brać lekcje jazdy; za kilka tygodni z przyjemnością wybiorę się z panem na spacer.
– Chciałem mieć ten zaszczyt i podziękować panu hrabiemu za jego łaskawość; niech mi pan wierzy – rzekł Julian bardzo poważnie – że czuję wszystko, co mu jestem winien. Jeśli koń nie skaleczył się wskutek mej wczorajszej niezręczności i jeśli jest wolny, chętnie przejechałbym się dzisiaj.
– Wybornie, drogi panie Sorel, na twoje ryzyko! Uważaj pan, że dopełniłem wszystkich perswazji zaleconych przez rozsądek; jest już czwarta, nie mamy czasu do stracenia.
Znalazłszy się na koniu, Julian spytał:
– Co trzeba robić, aby nie spaść?
– Wiele rzeczy – odparł Norbert, śmiejąc się do rozpuku – na przykład pochylić się wstecz.
Julian ruszył ostrym kłusem. Znaleźli się na placu Ludwika XVI.
– Ej, młody śmiałku – rzekł Norbert – za dużo tu powozów i w dodatku prowadzonych przez wariatów! Skoro spadniesz, przejadą bez ceremonii po tobie; nie zechcą kaleczyć pyska koniowi, osadzając go na miejscu.
Dwadzieścia razy Julian omal że nie spadł; ale ostatecznie zakończyło się bez wypadku. Za powrotem młody hrabia rzekł do siostry:
– Przedstawiam ci tęgiego chwata.
Przy obiedzie, mówiąc do ojca przez cały stół, Norbert chwalił odwagę Juliana; to było wszystko, co można było pochwalić w jego sposobie dosiadania konia. Młody hrabia słyszał z rana, jak masztalerze opowiadali w dziedzińcu o upadku sekretarza, drwiąc sobie nielitościwie.
Mimo tylu objawów łaskawości Julian uczuł się niebawem zupełnie osamotniony wśród tej rodziny. Wszystkie zwyczaje wydawały mu się dziwne, co chwila popełniał omyłki będące uciechą lokajów.
Ksiądz Pirard odjechał do swej parafii. „Jeśli Julian jest słabą trzciną – myślał – niech zginie; jeśli jest tęgim człowiekiem, niech sobie sam daje radę”.