Kitabı oku: «Czerwone i czarne», sayfa 19
XXXV. Pałac de la Mole
Co on tu robi? Czyżby mu się tu podobało? Czyżby on starał się tu podobać?
Ronsard.
O ile w dostojnym salonie de la Mole wszystko się wydawało dziwne Julianowi, o tyle nawzajem blady ten i czarno ubrany młodzieniec wydawał się bardzo dziwny osobom, które raczyły go zauważyć. Pani de la Mole podsunęła mężowi myśl, aby go wyprawić z jakimś zleceniem w dnie ceremonialnych obiadów.
– Mam ochotę przeprowadzić doświadczenie do końca – odparł margrabia. – Ksiądz Pirard utrzymuje, że popełniamy błąd, krusząc dumę ludzi, których dopuszczamy do siebie. Można się oprzeć jedynie na tym, co stawia opór etc. Ten chłopak razi zresztą jedynie swą obcą fizjonomią, poza tym jest głuchy i niemy.
„Aby się rozeznać w tym świecie – rzekł sobie Julian – muszę zapisywać nazwiska i po parę słów o charakterze osób, które spotykam w salonie”.
Na początku pomieścił kilku przyjaciół domu, którzy na wszelki wypadek zabiegali się o względy Juliana w mniemaniu, że przez kaprys margrabiego posiada on nań wpływ. Były to mizerne i dość płaskie figury; ale trzeba dodać na chwałę tej klasy zapełniającej dziś arystokratyczne salony, nie byli jednako uniżeni wobec wszystkich. Niejeden zniósłby wiele od margrabiego, a nie ścierpiałby ostrzejszego słowa z ust pani de la Mole.
Cechą obojga państwa domu była duma i znudzenie; nadto przywykli obrażać ludzi dla rozerwania się, aby mogli posiadać prawdziwych przyjaciół. Ale wyjąwszy dni dżdżyste oraz momenty nudy okrutnej – co było rzadkie – przestrzegali zawsze doskonałej grzeczności.
Gdyby owych kilku dworaków, którzy okazywali tak ojcowską sympatię Julianowi, opuściło pałac de la Mole, margrabina byłaby zupełnie osamotniona; otóż w pojęciu kobiet tej sfery samotność to rzecz straszna, to symbol niełaski.
Margrabia był wzorowy dla żony; czuwał, aby jej salon był dostatecznie zaludniony; nie parami Francji, gdyż uważał, że nowi jego koledzy nie są dość urodzeni, aby bywać u niego jako przyjaciele, a nie dość zabawni, aby ich przyjmować jak niższych od siebie.
Sekrety te przeniknął Julian znacznie później. Polityka, która wypełniała rozmowy w domach mieszczańskich, w sferze margrabiego wypływa jedynie w chwilach ostatecznej rozpaczy.
Taka jest nawet w tym wieku nudy nieubłagana potrzeba zabawy, iż zgoła w dnie obiadów, ledwie margrabia opuścił salon, wszyscy uciekali. Byle nie żartować z Boga, z księży, z króla, z wpływowych dygnitarzy ani z artystów protegowanych przez dwór, ani ze wszystkiego, co jest przyjęte, byle nie chwalić Bérangera, dzienników opozycyjnych, Woltera ani Russa, ani niczego, co trąci odrobiną swobody myśli, byle zwłaszcza nie mówić nigdy o polityce, można było swobodnie rozprawiać o wszystkim.
Nie ma kroci ani orderów, które by mogły walczyć z taką etykietą. Każda myśl bodaj nieco żywsza wyglądała tam na grubiaństwo. Mimo dobrego tonu, wyszukanej grzeczności, dworności, nuda malowała się na wszystkich twarzach. Młodzi ludzie składający obowiązkową wizytę, bojąc się wymówić jakieś słowo, które by pozwoliło podejrzewać myśl lub też zdradziło zakazaną lekturę, milczeli, rzuciwszy parę gładkich słów na temat Rossiniego i pogody.
Julian zauważył, że rozmowę podtrzymują zazwyczaj dwaj wicehrabiowie oraz pięciu baronów, których pan de la Mole poznał na emigracji. Panowie ci posiadali po sześć do ośmiu tysięcy funtów rocznego dochodu; czterej z nich byli zwolennikami „Gazety Codziennej47”, a trzej „Francuskiej48”. Jeden miał co dzień do opowiedzenia jakąś anegdotę ze Dworu, w której słowo cudowne powtarzało się raz po raz. Julian zauważył, że ten miał pięć orderów, gdy inni tylko po trzy.
W zamian za to sterczało w przedpokoju dziesięciu lokajów w liberii, przez cały wieczór podawano co kwadrans herbatę i lody, o północy zaś lekką wieczerzę i szampańskie.
Była to przyczyna, dla której Julian zostawał niekiedy do końca; poza tym nie pojmował prawie, jak można poważnie słuchać rozmów w tym wspaniale złoconym salonie. Niekiedy spoglądał po obecnych dla sprawdzenia, czy oni sami nie drwią z tego, co mówią. „Poczciwy de Maistre, którego umiem na pamięć, powiedział to sto razy lepiej, a mimo to jest bardzo nudny”.
Nie sam Julian odczuwał tę duszność. Jedni pocieszali się mnogimi porcjami lodów, drudzy przyjemnością powtarzania przez resztę wieczoru: „Idę właśnie z pałacu de la Mole, gdzie słyszałem, że Rosja etc…”
Julian dowiedział się od jednego z filarów salonu, że nie dalej jak przed pół rokiem pani de la Mole nagrodziła dwudziestoparoletnią wytrwałość, robiąc prefektem poczciwego barona de Bourgignon, który był podprefektem od czasu Restauracji.
Wielkie to wydarzenie odświeżyło zapał gości; już dawniej niewiele rzeczy mogło ich obrazić, obecnie nie obraziliby się o nic. Rzadko zdarzało się, aby komuś zrobiono afront wprost; ale parę razy pochwycił Julian przy stole, między margrabią a jego żoną, wymiany słów bardzo dotkliwe dla osób siedzących między nimi. Dostojni ci państwo nie ukrywali szczerej wzgardy dla wszystkich niemających z rodu prawa wstępu do karocy królewskiej. Julian zauważył, że jedynie słowo wojny krzyżowe oblekało ich twarz w głęboką powagę zmieszaną z szacunkiem. Zwyczajny szacunek miał zawsze odcień łaski.
Pośród tej pompy i nudy Julian interesował się wyłącznie panem de la Mole; z przyjemnością usłyszał raz z jego ust zaprzeczenie, jakoby w czymkolwiek przyczynił się do awansu nieboraka Bourgignon. Była to uprzejmość dla margrabiny: Julian znał przebieg sprawy od księdza Pirard.
Pewnego ranka, kiedy w bibliotece margrabiego ksiądz pracował z Julianem nad wiekuistym procesem, Julian spytał nagle:
– Proszę ojca, ten codzienny obiad w towarzystwie pani margrabiny, czy to mój obowiązek czy też specjalny fawor?
– To wysoki zaszczyt – odparł ksiądz zgorszony. – Nigdy akademik N***, który od piętnastu lat zasługuje się, jak może, nie zdołał go uzyskać dla swego siostrzeńca.
– To dla mnie, proszę ojca, najuciążliwsza strona urzędu. Nawet w seminarium tak się nie nudziłem. Czasem widzę, że ziewa nawet panna de la Mole, która wszakże musi być przyzwyczajona do rozrywek tego salonu. Przez litość, niech mi to ojciec wyrobi, abym mógł jadać po dwa franki w jakiej garkuchni.
Ksiądz, prawdziwy parweniusz, był bardzo tkliwy na zaszczyt siadania do stołu z magnatem. Silił się rozbudzić te uczucia w Julianie, kiedy lekki szmer sprawił, że obaj odwrócili głowę. Julian ujrzał pannę de la Mole. Przyszła po książkę i słyszała wszystko: powzięła stąd pewien szacunek dla Juliana. „Ten przynajmniej nie urodził się służalcem jak ów stary ksiądz. Boże! Jakiż on szpetny!”
Przy obiedzie Julian nie śmiał popatrzyć na pannę de la Mole, ale ona zagadnęła go łaskawie. Tego dnia spodziewano się licznych gości, namówiła go, by został. W Paryżu młode panny nie lubią ludzi starszych, zwłaszcza gdy są nieco zaniedbani. Julian nie potrzebował zbyt wielkiej spostrzegawczości, aby zauważyć, że pozostali w salonie koledzy pana de Bourgignon mieli zaszczyt być stałym przedmiotem żarcików panny de la Mole. Tego dnia – może dla popisu – szczególnie była okrutna dla nudziarzy.
Panna de la Mole stanowiła ośrodek małej grupy, która tworzyła się prawie co wieczór za olbrzymią berżerką margrabiny. Tam skupiali się margrabia de Croisenois, hrabia de Caylus, wicehrabia de Luz i paru jeszcze młodych oficerów zaprzyjaźnionych z Norbertem lub jego siostrą. Panowie ci zasiadali na wielkiej niebieskiej kanapie. Obok kanapy, z dala od świetnej Matyldy, Julian siadał milcząco na wyplatanym krzesełku. Ten skromny posterunek był przedmiotem zazdrości dworaków; Norbert sadowił na nim młodego sekretarza, zwracając się doń lub wciągając go do rozmowy parę razy w ciągu wieczoru. Tego dnia panna de la Mole spytała go, jak wysoka może być góra, na której wznosi się cytadela w Besançon. Julian w żaden sposób nie umiał powiedzieć, czy ta góra jest wyższa czy niższa od Montmartre. Często śmiał się serdecznie z tego, co mówiono w tym kółku, ale czuł, że byłby niezdolny do takiej rozmowy. Był to niby cudzoziemski język, który rozumiał, ale którym nie umiałby mówić.
Kompania Matyldy była tego dnia szczególnie wrogo usposobiona dla napływających gości. Przyjaciele domu mieli oczywiście pierwszeństwo jako lepiej znani. Można się domyślać, z jaką uwagą Julian słuchał; wszystko go interesowało, i treść, i forma żartów.
– A! Pan Descoulis – rzekła Matylda – nie nosi już peruki; czyżby się chciał dobić prefektury blaskiem swego geniuszu? Patrzcie, jak wystawia to łyse czoło, brzemienne jakoby wielkimi myślami.
– Ten człowiek zna cały świat – rzekł margrabia de la Croisenois – bywa także u mego wuja, kardynała. Zdolny jest lata całe pielęgnować jedno kłamstwo w domu każdego z przyjaciół, a ma ich dwustu lub trzystu. Umie hodować przyjaźń, to jego talent. Od siódmej rano w zimie sterczy już zabłocony pod drzwiami któregoś z przyjaciół. Od czasu do czasu obraża się i pisze tuzin listów z zerwaniem. Następnie godzi się i pisze znowuż tuzin listów z wylewami przyjaźni. Ale najświetniejsza jego rola to szczere i proste oddanie zacnego człowieka, który nie chowa urazy. Manewr ten powtarza się, ilekroć ma prosić o jaką usługę. Wikariusz mego wuja cudownie opowiada życie pana Descoulis od czasu Restauracji. Ściągnę go tu do nas.
– Et, nie bardzo wierzę w takie gadania; to zawodowa zazdrość między mizerakami – rzekł hrabia de Caylus.
– Pan Descoulis będzie miał miejsce w historii – odparł margrabia – dokonał dzieła Restauracji z księdzem de Pradt oraz panami de Talleyrand i Pozzo di Borgo.
– Ten człowiek obracał milionami – rzekł Norbert – i nie pojmuję, że mu się chce przychodzić tutaj, aby znosić docinki mego ojca, nieraz bardzo dotkliwe. „Ile razy zdradziłeś przyjaciół, mój dobry Descoulis?”, pytał go raz na cały głos z końca stołu.
– Ale czy to prawda, że on zdradzał? – rzekła panna de la Mole. – Któż nie zdradzał?
– Jak to! – rzekł hrabia de Caylus do Norberta – bywa u was Sainclair, sławny liberał; kiż licho on tutaj robi? Muszę podejść do niego, zagadnąć go, pociągnąć za język; powiadają, że dowcipny.
– Ale jakim cudem matka twoja go przyjmuje? – rzekł pan de Croisenois. – Ten człowiek ma poglądy tak dzikie, tak szlachetne, tak niezależne…
– Patrzcie – rzekła panna de la Mole – oto ów niezależny człowiek kłania się do ziemi panu Descoulis i ściska jego dłoń. Myślałam prawie, że pocałuje go w rękę.
– Widocznie Descoulis jest w lepszych stosunkach z władzą niż przypuszczamy.
– Sainclair bywa tutaj, aby się dostać do Akademii – rzekł Norbert – spójrzcie, jak się kłania baronowi L…
– Mniej podle byłoby uklęknąć po prostu – odparł pan de Luz.
– Drogi Sorel – rzekł Norbert – ty, który masz olej w głowie, ale przybywasz z prowincji, staraj się nigdy nikomu nie kłaniać tak jak ów poeta; nawet samemu Bogu Ojcu.
– A, otóż i żywe wcielenie dowcipu, baron Bâton – rzekła panna de la Mole, naśladując z lekka głos oznajmiającego lokaja.
– Zdaje się, że nawet służba śmieje się tu z niego. Cóż za nazwisko, baron Bâton! – rzekł de Caylus.
– „Cóż znaczy nazwisko?”, tłumaczył nam kiedyś – odparła Matylda. – „Wyobraźcie sobie państwo księcia de Bouillon, gdyby go oznajmiono po raz pierwszy: trzeba jedynie, aby publiczność oswoiła się trochę…”
Julian oddalił się. Mało wrażliwy jest na finezje lekkiej drwiny, wymagał od żartu, aby się wspierał na rozumnej podstawie. W ucinkach młodych ludzi widział jedynie skłonność do obmowy i to go raziło. W swej prowincjonalnej czy angielskiej pruderii posuwał się tak daleko, że dopatrywał się w tym zazdrości, w czym się z pewnością mylił.
„Hrabia Norbert – powiadał sobie – który w moich oczach sporządzał trzy bruliony, mając skreślić list na kilkanaście wierszy do pułkownika, byłby bardzo szczęśliwy, gdyby w swoim życiu napisał jedną stronicę taką jak Sainclair”.
Snując się niepostrzeżenie, dzięki swej nieznaczącej pozycji, Julian zbliżał się kolejno do rozmaitych grup; posuwał się z dala za baronem Bâton, pragnąc go posłyszeć. Ów tak inteligentny człowiek wyglądał jakiś nieswój; uspokoił się dopiero wówczas, kiedy wyrzucił z siebie kilka efektownych frazesów. Julian odniósł wrażenie, że ten rodzaj inteligencji potrzebuje przestrzeni. Baron nie umiał rzucić ciętego słówka; aby zabłysnąć, trzeba mu było co najmniej czterech zdań, każde po kilka wierszy.
– Ten człowiek rozprawia, nie rozmawia – rzekł ktoś za Julianem. Obrócił się i poczerwieniał z przyjemności, usłyszawszy nazwisko hrabiego Chalvet. Był to największy umysł owej epoki. Julian spotykał często jego nazwisko w Pamiętniku z wyspy św. Heleny oraz w urywkach historii dyktowanych przez Napoleona. Hrabia Chalvet był oszczędny w słowach; określenia jego były niby błyskawice, trafne, żywe, głębokie. Skoro on zaczyna mówić, natychmiast dyskusja posuwa się naprzód. Rozumował faktami; przyjemnie było go słuchać. Zresztą w polityce był skończony cynik.
– Ja jestem niezawisły – mówił do jakiegoś jegomościa upstrzonego orderami, z którego drwił widocznie. – Skąd wymagać, abym dziś miał te same przekonania co przed sześciu tygodniami? W takim razie zasady byłyby moim tyranem.
Czterej otaczający go poważni młodzi ludzie skrzywili się; ci panowie nie lubili żartów. Hrabia zrozumiał, że się posunął za daleko. Szczęściem dostrzegł przezacnego pana Balland, wcielenie uczciwej obłudy. Zagadnął go; wszyscy otoczyli ich kręgiem, wiedząc, że biedny Balland będzie kozłem ofiarnym. Dzięki swej moralności i mozołom, mimo iż bardzo szpetny i obciążony początkami kariery trudnymi do opowiedzenia, Balland znalazł bogatą żonę, która umarła; następnie drugą, równie bogatą, której nie pokazuje. Cieszy się w pokorze ducha sześćdziesięcioma tysiącami renty, ba, nawet ma pochlebców. Hrabia Chalvet zagadnął go o to wszystko i to bez żadnej litości. Niebawem zebrało się koło nich ze trzydzieści osób. Wszyscy uśmiechali się, nawet poważni młodzi ludzie, nadzieja epoki.
„Po co on przychodzi do pana de la Mole, gdzie jest przedmiotem pośmiewiska?” – myślał Julian. Zbliżył się do księdza Pirard, aby o to zapytać.
Pan Balland wymknął się.
– No! – rzekł Norbert – jeden ze szpiclów mego ojca poszedł; zostaje jedynie mdły kuternoga, Napier.
„Czyżby tu było słowo zagadki? – pomyślał Julian. – Ale w takim razie czemu margrabia przyjmuje pana Balland?”
Surowy ksiądz Pirard, zaszyty w kąt salonu, krzywił się, słysząc oznajmiane nazwiska.
– Ależ to jaskinia – powiadał jak Bazylio w Cyruliku – widzę tu same podejrzane figury.
Surowy ksiądz nie znał satelitów wielkiego świata. Ale za pomocą przyjaciół swoich, jansenistów, miał dokładne wiadomości o ludziach, którzy dostają się do salonów jedynie dzięki zręczności w oddawaniu usług wszystkim stronnictwom lub też dzięki skandalicznemu bogactwu. Przez chwilę odpowiadał obszernie na ciekawe pytania Juliana; po czym urwał nagle stroskany, że wciąż musi mówić źle o drugich, i wyrzucając to sobie jako grzech. Ksiądz Pirard, jansenista, przy tym z natury żółciowy, a poczytujący sobie za obowiązek miłość bliźniego, był całe życie w walce z sobą.
– Cóż za fizjonomia, ten ksiądz Pirard – mówiła panna de la Mole, gdy Julian zbliżył się do kanapy.
Juliana drażniły te słowa; mimo to panna miała słuszność. Ksiądz Pirard był bezsprzecznie najzacniejszym człowiekiem w tym salonie, ale jego popryszczona twarz, odzwierciedlająca zgryzoty sumienia, była w tej chwili odrażająca. „I wierzyć tu fizjonomiom – myślał Julian – w chwili właśnie gdy ksiądz Pirard najskrupulatniej wyrzuca sobie jakąś przewinę, wygląda potwornie; podczas gdy na obliczu takiego Napier, notorycznego szpiega, odbija się czyste i spokojne szczęście”. Ksiądz Pirard uczynił wszelako wielkie ustępstwo dla swego stronnictwa: przyjął służącego, był bardzo starannie ubrany.
W tej chwili Julian zauważył coś niezwykłego: wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom, zapanowała niemal cisza. Lokaj oznajmił sławnego barona de Tolly, który z okazji wyborów ściągnął na siebie ogólną uwagę. Julian przysunął się i ujrzał go bardzo wyraźnie. Baron przewodniczył w pewnym okręgu; wpadł na genialną myśl usunięcia kartek zawierających listę jednego stronnictwa; dla wyrównania zaś zastępował je innymi kartkami, zawierającymi nazwiska, które mu były sympatyczne. Kilku wyborców, spostrzegłszy ten manewr, nie omieszkało powinszować panu baronowi. Nieborak był jeszcze blady od tej awantury. Niepoczciwi napomykali coś o galerach. Pan de la Mole przyjął go chłodno. Baron wymknął się.
– Śpieszy się do pana Comte49 – rzekł hrabia Chalvet.
Powstał śmiech.
Wśród kilku wielkich panów, przeważnie milczących, oraz intrygantów, raczej ludzi nietęgiej opinii, ale zdolnych, którzy tego wieczora tłoczyli się w salonie pana de la Mole (przebąkiwano, że ma zostać ministrem), młody Tanbeau zdobywał sobie ostrogi. Jeśli nie posiadał jeszcze bystrości sądu, zastępował ją, jak zaraz zobaczymy, energią słowa.
– Czemu nie skazano tego człowieka na dziesięć lat więzienia? – mówił w chwili, gdy Julian zbliżał się do grupy – Takie gady należy trzymać w lochach; powinni gnić w ciemności, inaczej jad ich nabiera siły i staje się groźniejszy. Cóż za sens ma tutaj tysiąc talarów grzywny! Jest ubogi, dobrze, tym lepiej; ale stronnictwo zapłaci za niego. Należało mu się dać pięćset franków grzywny i dziesięć lat turmy.
„Tam do licha, o jakim to potworze mówią?” – pomyślał Julian, podziwiając gadatliwość słów i gestów kolegi. Szczupła i zapadła twarz siostrzeńca akademika wstrętna była w tej chwili. Julian dowiedział się rychło, że chodzi o największego współczesnego poetę.
– Och! nikczemnik! – wykrzyknął Julian wpółgłośno i szlachetne łzy zwilżyły jego oczy.
„A, łajdaku – pomyślał – odpłacę ja ci te słowa! Oto – myślał – tyralierzy stronnictwa, którego jednym z wodzów jest margrabia. A ten wielki człowiek, spotwarzany przezeń, ileż mógłby zebrać orderów, ile synekur, gdyby się sprzedał, nie powiadam już nędznemu ministerium pana de Nerval, ale jednemu z owych względnie uczciwych ministrów, którzy się przesunęli przed naszymi oczami”.
Ksiądz Pirard, z którym pan de la Mole rozmawiał chwilę, skinął z dala na Juliana. Ale kiedy Julian, który słuchał właśnie ze spuszczonymi oczami jeremiad jakiegoś biskupa, uwolnił się i mógł się zbliżyć do swego protektora, ujrzał go w towarzystwie ohydnego Tanbeau. Płaz ten nienawidził księdza jako sprawcy faworu Juliana, co nie przeszkadzało, że mu pilnie nadskakiwał.
– Kiedyż śmierć oswobodzi nas od tego ścierwa? – W tych słowach nacechowanych biblijną energią gryzipiórek mówił właśnie o czcigodnym lordzie Holland. Specjalnością jego było, że znał doskonale życiorysy współczesnych i właśnie uczynił szybki przegląd ludzi mogących sobie rościć pretensje do jakiegoś wpływu pod berłem nowego króla Anglii.
Ksiądz Pirard przeszedł do sąsiedniego salonu; Julian udał się za nim.
– Margrabia nie lubi bazgraczy, ostrzegam cię: to jego jedyna antypatia. Znaj łacinę, grekę, jeśli zdołasz, historię egipską, perską etc., będzie cię szanował i popierał. Ale nie waż się pisać bodaj jednej stronicy po francusku, zwłaszcza w materiałach poważnych, przerastających twoje stanowisko: nazwie cię bazgraczem i zrazi się do ciebie zupełnie. Jak to, mieszkając w pałacu magnata, nie znasz powiedzenia księcia de Castries o d'Alembercie i Russie: „Hołota! Chce to o wszystkim rozprawiać, a nie ma ani tysiąca talarów renty!”.
„Wszystko tu wiedzą – pomyślał Julian – jak w seminarium!” Nakreślił w istocie kilka kartek dosyć bombastycznym stylem: panegiryk na cześć starego chirurga, który rzekomo zrobił go człowiekiem. I kajet ten, powiadał sobie Julian, stale był pod kluczem! Poszedł do siebie, spalił rękopis i wrócił do salonu. Świetne opryszki już znikły, zostali jedynie posiadacze wielkich orderów.
Dokoła stołu, który służba wniosła wraz z zastawą, skupiło się kilka dam bardzo urodzonych, bardzo nabożnych, bardzo przesadnych, liczących od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat. Weszła właśnie świetna marszałkowa de Fervaques, przepraszając, że przybywa tak późno. Julian drgnął: w oczach i spojrzeniu miała coś z pani de Rênal.
Koło panny de la Mole było wciąż pełno; wyśmiewała się z akompaniamentem przyjaciół z biednego hrabiego de Thaler. Był to jedyny syn owego sławnego Żyda głośnego z bogactw, które zdobył, pożyczając pieniędzy królom na wojnę z ludami. Żyd umarł wcześnie, zostawiając synowi trzysta tysięcy talarów miesięcznej renty i nazwisko zbyt znane niestety! Wyjątkowe to położenie wymagałoby wielkiej prostoty charakteru albo też wielkiej energii i siły woli. Nieszczęściem hrabia był przeciętnym człowiekiem, pełnym wszelkiego rodzaju pretensji, które wmawiali mu pochlebcy.
De Caylus utrzymywał, że podsunięto mu zamiar starania się o pannę de la Mole, której nadskakiwał margrabia de Croisenois, mający sto tysięcy franków renty i w perspektywie tytuł książęcy.
– Och, nie obmawiajcie hrabiego, że ma jakiś zamiar – powiadał miłosiernie Norbert.
Zdolność chcenia to była rzecz, której najbardziej brakło hrabiemu de Thaler. Pod tym względem godzien był być królem. Radził się wszystkich, a nie miał odwagi iść za niczyją radą do końca.
Sama jego fizjonomia, powiadała panna de la Mole, wystarczała, aby obudzić szczerą wesołość. Była to osobliwa mieszanina niepokoju i rozczarowania; ale od czasu do czasu czytało się na niej wyraźnie ów przypływ pychy i zarozumiałości naturalny w najbogatszym człowieku we Francji, zwłaszcza kiedy człowiek ten jest dość przystojny i nie ma trzydziestu sześciu lat. „Jest nieśmiało-arogancki”, powiadał pan de Croisenois. Hrabia de Caylus, Norbert i paru młodych furfantów dworowali zeń sobie, bez jego wiedzy, do syta; wreszcie z uderzeniem pierwszej wyprawili go.
– Czy to pańskie słynne araby czekają na pana u bramy w tę plutę? – spytał Norbert.
– Nie, to inna para, o wiele tańsza – odparł de Thaler. – Lewy kosztuje może pięć tysięcy franków; prawy tylko sto ludwików; ale też zaprzęgają go jedynie w nocy, dlatego że dobrze chodzi w parze.
Uwaga Norberta nasunęła hrabiemu myśl, że człowiekowi takiemu jak on wypada pasjonować się końmi i że nie należy koni narażać na słotę. Odszedł; niebawem pożegnała się i młodzież, żartując zeń sobie.
„Oto – myślał Julian, słysząc na schodach ich śmiechy – miałem sposobność ujrzeć przeciwieństwo mego położenia! Nie mam ani dwudziestu ludwików renty, znalazłem się obok człowieka, który ma dwadzieścia ludwików renty na godzinę, i żartowano sobie z niego… Taki widok może wyleczyć z zawiści”.
