Kitabı oku: «Czerwone i czarne», sayfa 24
XLIV. Myśli młodej dziewczyny
Ileż niepewności! Ileż bezsennych nocy! Wielki Boże! Jakież poniżenie! On sam będzie mną pogardzał. Ale on jedzie, tracę go!
Alfred de Musset.
Matylda napisała swój list nie bez walki. Jaki bądź był początek skłonności jej do Juliana, niebawem wzięła ona górę nad dumą, która, odkąd Matyldą pamiętała sama siebie, władała wyłącznie w jej sercu. Tę wzniosłą i zimną duszę opanowało po raz pierwszy namiętne uczucie. Ale uczucie to, jeśli pokonało dumę, było jeszcze wierne nawykom dumy. Dwa miesiące walki i nieznanych wrażeń przetworzyły, można rzec, całą jej istotę moralną.
Matyldzie zdawało się, że widzi przed sobą szczęście. Wizja ta, tak wszechmocna dla śmiałych dusz skojarzonych z wyższym umysłem, musiała długo zmagać się z godnością oraz względami pospolitych obowiązków. Jednego dnia, Matylda zaszła do matki o siódmej rano, prosząc, aby jej pozwoliła na jakiś czas osiąść w Villequier. Margrabina nie raczyła nawet odpowiedzieć i kazała jej wrócić do łóżka. Był to ostatni wysiłek płaskiego rozsądku i hołdu wobec przyjętych pojęć.
Obawa występku oraz urażenia poglądów świętych dla panów de Caylus, de Luz i de Croisenois działały na nią dość słabo: ci ludzie nie są zdolni jej zrozumieć; radziłaby się ich, gdyby chodziło o kupno kolaski lub majątku. Istotnym jej lękiem było nie zrazić Juliana.
A może i on ma jedynie pozory człowieka wyższego?
Nienawidziła słabych; była to jedyna pretensja do ładnych chłopców, którzy ją otaczali. Im dowcipniej żartowali sobie ze wszystkiego, co odbiega od mody lub podąża za nią niezręcznie, tym więcej tracili w jej oczach.
„Są odważni, to wszystko. I to jeszcze jak odważni! – myślała. – W pojedynku; ale pojedynek jest już czczą ceremonią. Wszystko jest wiadome zawczasu, nawet to, co trzeba powiedzieć, padając. Skoro się leży na trawie, z ręką na sercu trzeba się zdobyć na szlachetne przebaczenie dla wroga oraz czułe słówko dla swej damy, często urojonej lub takiej, która idzie na bal w dzień śmierci amanta, aby nie budzić podejrzeń.
Łatwo wyzywać niebezpieczeństwo na czele lśniącego stalą szwadronu: ale niebezpieczeństwo samotne, pojedyncze, nieprzewidziane, naprawdę szpetne!
Ach, tak – dumała Matylda – na dworze Henryka III spotykało się ludzi wielkich charakterem jak i urodzeniem! Ha! Gdyby Julian był służył pod Jarnac lub pod Moncontour, nie wątpiłabym o nim. W owych czasach jurności i siły Francuzi nie byli lalkami. Dzień bitwy był niemal dniem najmniejszych wzruszeń.
Życie ich nie było spętane jak mumia egipska w powijaku zawsze wspólnym, wciąż jednakim. Tak – dodała – więcej trzeba było odwagi, aby wrócić samemu o jedenastej wieczór, wychodząc z pałacu de Soissons, gdzie mieszkała Katarzyna Medycejska, niż dziś aby uganiać po Algierze. Życie było pasmem przypadków. Obecnie cywilizacja wygnała przypadek, nie ma nic nieprzewidzianego. Jeśli objawi się w myślach, na wyprzódki smaga się je docinkami; jeśli w faktach, lęk wasz nie cofa się przed żadną nikczemnością. Do jakiego bądź szaleństwa popchnie nas strach, jest ono usprawiedliwione. Zwyrodniały, nudny wiek! Co by powiedział Bonifacy de la Mole, gdyby, wychylając z grobu uciętą głowę, ujrzał w 1793 jak siedemnastu jego potomków dało się ująć jak barany, aby w dwa dni potem dać szyję na gilotynie? Śmierć była rzeczą pewną, ale byłoby w złym tonie bronić się i zabić jednego lub dwóch jakobinów. Ach, w heroicznych czasach Francji, w wieku Bonifacego de la Mole, Julian byłby dowódcą szwadronu, a mój brat młodym księdzem, skromnym i cnotliwym, o statecznym wzroku i odmierzonych słowach”.
Na kilka miesięcy w przód Matylda zwątpiła, aby mogła spotkać istotę nieco różną od wspólnego wzoru. Bawiło ją jakiś czas pisywać do paru młodych elegantów. Śmiałość ta, tak nierozważna, mogła ją zniesławić w oczach pana de Croisenois, księcia de Chaulnes, jego ojca i całej przyszłej rodziny, która na wieść, że zamierzone małżeństwo się rozchodzi, chciałaby znać powody. W dniu, w którym napisała list, Matylda nie mogła spać. Ale owe listy to były jedynie odpowiedzi. Tutaj ośmieliła się wyznać, że kocha. Napisała pierwsza (straszne słowo!) do człowieka stojącego na najniższym szczeblu. Okoliczność ta groziła w razie odkrycia hańbą. Któraż z przyjaciółek matki ośmieliłaby się stanąć w jej obronie? Cóż za bajkę można by wymyślić, aby osłabić wzgardę salonów?
Już mówić byłoby okropne, ale pisać! „Są rzeczy, których się nie pisze” – wykrzyknął Napoleon, dowiadując się o kapitulacji Baylena. I to Julian przytoczył jej to odezwanie, jak gdyby dając jej zawczasu naukę.
Wszystko to jeszcze nic, lęk Matyldy miał inne przyczyny. Zapominając o wadze tej zbrodni wobec świata, o plamie haniebnej i nie do zmycia – obrażała bowiem swoją kastę – Matylda gotowała się pisać do człowieka innego zgoła typu niż panowie de Croisenois, de Luz, de Caylus. Głębia i tajemniczość Juliana mogły przerażać nawet w zwykłych stosunkach. A ona miała zeń zrobić swego kochanka, swego pana może!
„Jakież będą jego uroszczenia, jeśli kiedykolwiek będzie miał władzę nade mną! Więc dobrze, powiem sobie jak Medea: Wśród tylu niebezpieczeństw zostałam sobie JA.
Julian nie ma żadnego szacunku dla urodzenia – tak przypuszczała. – Co więcej, może zupełnie mnie nie kocha!”
W końcu, wśród tych straszliwych niepewności, uczuła nagły przypływ kobiecej dumy. „Wszystko powinno być niezwykłe w życiu istoty takiej jak ja!” – wykrzyknęła zniecierpliwiona. Duma, którą wszczepiano jej od dzieciństwa, walczyła z cnotą. W tej chwili doszedł jej wiadomości wyjazd Juliana i ten przyspieszył wszystko.
(Takie charaktery są na szczęście bardzo rzadkie).
Wieczorem, bardzo późno Julian wpadł na chytry pomysł, aby kazać znieść do odźwiernego ciężką walizę; do pomocy wezwał lokaja zalecającego się do pokojówki. „To może nie zdać się na nic – myślał – ale jeśli się powiedzie, panna będzie myślała żem wyjechał”. Usnął bardzo rad ze swego konceptu. Matylda nie zmrużyła oka.
Nazajutrz wczesnym rankiem Julian wyszedł niepostrzeżenie z pałacu, ale wrócił przed ósmą.
Ledwie się znalazł w bibliotece, panna de la Mole zjawiła się w progu. Oddał jej odpowiedź. Uważał, że powinien do niej przemówić; była przynajmniej wyborna sposobność; ale panna nie chciała słuchać; wyszła, Julian był uszczęśliwiony, nie wiedziałby, co mówić.
„Jeśli to wszystko nie jest zabawką ułożoną z hrabią Norbertem, jasne jest, że to mój oziębły wzrok rozpalił pocieszną miłość w tej arystokratycznej pannie. Byłbym skończony dudek, gdybym sobie dał zawrócić w głowie tej jasnowłosej lali”.
Pod wpływem tych rozważań Julian stał się jeszcze chłodniejszy i bardziej wyrachowany niż wprzódy.
„W bitwie, która się gotuje – dodał – duma będzie niby wyniosły pagórek stanowiący jej obronną pozycję. Na tym terenie trzeba manewrować. Źle zrobiłem, zostając w Paryżu; ta zwłoka poniża mnie i wystawia na sztych, jeśli to wszystko jest tylko grą. Jakimż niebezpieczeństwem groził ten wyjazd? Ja sobie drwiłem z nich, jeśli oni drwili ze mnie! A jeżeli jej sympatia jest szczera, pomnożyłbym ją tym stokrotnie”.
List panny de la Mole dostarczył próżności Juliana tak żywych wzruszeń, że ciesząc się tym, co się stało, zapomniał rozważyć korzyści wyjazdu.
Nieszczęściem jego charakteru było to, że był zbyt wrażliwy na własne błędy. Ta omyłka podrażniła go bardzo; nie myślał już prawie o nieprawdopodobnym triumfie, który poprzedził tę drobną chybę, kiedy około dziewiątej panna zjawiła się w progu, rzuciła mu list i uciekła.
– Zdaje się, że to będzie romans w listach – rzekł, podnosząc list. – Nieprzyjaciel robi fałszywy ruch, oszańcuję się oziębłością i cnotą.
Matylda prosiła go o stanowczą odpowiedź; list jej miał akcent bólu, który pomnażał radość Juliana. Zrobił sobie tę przyjemność, aby przez dwie stronice wodzić w ciemnościach osoby, które chciałyby zeń sobie zadrwić, po czym, również dla żartu, oznajmił pod koniec, że wyjazd postanowiony jest na jutro.
– W ogrodzie znajdę sposobność doręczenia jej listu” – pomyślał; i udał się do ogrodu. Spojrzał w okno panny de la Mole.
Pokój jej znajdował się obok apartamentów matki, na pierwszym piętrze, ale nad antresolą. Piętro było tak wysokie, że kiedy Julian przechadzał się z listem w ręku w alei, panna de la Mole nie mogła dojrzeć z okna. Strzyżone sklepienie lip zasłaniało widok. „Ech! – rzekł Julian podrażniony – nowa nieostrożność! Jeśli postanowiono zadrwić sobie ze mnie, wówczas pokazując się z listem w ręku, wspomagam plany wrogów”.
Pokój Norberta znajdował się tuż nad pokojem siostry; gdyby Julian wychylił się spod lip, hrabia i jego przyjaciele mogliby śledzić wszystkie jego ruchy.
Panna ukazała się za szybą; wsunął list; ona spuściła głowę. Natychmiast Julian wrócił pędem do siebie; przypadkowo spotkał na schodach piękną Matyldę, która pochwyciła jego list z zupełną swobodą i z roześmianymi oczami.
„Ileż uczucia było w oczach biednej pani de Rênal – pomyślał Julian – kiedy nawet po pół roku romansu, odważyła się przyjąć list ode mnie! W życiu swoim, jak sądzę, nie popatrzyła na mnie tak wesoło”.
Nie sformułował równie jasno dalszych refleksji: czy wstydził się może błahości pobudek? „Ale też co za różnica – dodawała jego myśl – ten wykwint rannej sukienki, ta wytworność obejścia!” Widząc pannę de la Mole światowy człowiek odgadłby na trzydzieści kroków sferę, do której należy. To się nazywa wartość oczywista!
Żartując tak Julian nie przyznawał się jeszcze przed sobą do całej swej myśli: pani de Rênal nie miała sposobności poświęcenia dlań margrabiego de Croisenois. Rywalem jego był jedynie ów ohydny podprefekt Charcot, który przezwał się de Maugiron, ponieważ Maugironów już nie ma.
O piątej Julian otrzymał list trzeci; rzucono mu go pod drzwi. Panna znowu uciekła. „Cóż za mania pisania! – pomyślał, śmiejąc się – kiedy można tak wygodnie rozmawiać! Nieprzyjaciel chce mieć moje listy, to jasne, i to w większej ilości”.
Nie śpieszył się z otwarciem. „Znowu frazesy” – pomyślał; ale czytając, pobladł. Było tylko kilka wierszy.
„Pragnę rozmówić się z panem; muszę z panem mówić dziś wieczór; proszę być w ogrodzie z uderzeniem pierwszej po północy. Znajdzie pan koło studni drabinę ogrodową; niech pan ją przystawi do okna i wejdzie. Będzie dziś księżyc, mniejsza o to”.
XLV. Czy spisek?
Ha! Jakże okrutny jest czas między powzięciem wielkiego zamysłu a wykonaniem! Ileż lęków! Ile niepewności! Chodzi o życie. – Chodzi o więcej, o honor!
Schiller.
„To zaczyna być poważne – myślał Julian… – i nieco zbyt wyraźne – dodał po zastanowieniu. Jak to! ta piękna panna może ze mną mówić w bibliotece z najzupełniejszą, Bogu dzięki, swobodą; margrabia w obawie, bym mu nie pokazał rachunków, nie zagląda tam nigdy. Jak to! Pan de la Mole i hrabia Norbert, jedyne osoby, które tu zachodzą, są prawie cały dzień za domem, można z łatwością wiedzieć, kiedy wracają, i oto wyniosła Matylda, dla której ręka udzielnego księcia nie byłaby zbyt szlachetna, chce, abym popełnił najobrzydliwszą nieostrożność!
To jasne, chcą mnie zgubić lub co najmniej zadrwić ze mnie. Zrazu chcieli mnie zgubić przez moje listy; okazały się zbyt ostrożne; trzeba im czynu jaśniejszego niż dzień. Ci piękni panicze mają zbyt wysokie pojęcie o mej głupocie lub próżności. Tam do licha, w najpiękniejszą noc księżycową piąć się dwadzieścia pięć stóp na pierwsze piętro! Wszyscy będą mieli czas mnie oglądać, nawet z sąsiedztwa. Ładnie będę wyglądał na tej drabinie!”
Julian udał się do siebie i pogwizdując, zaczął pakować walizę. Zdecydowany był jechać, nawet nie odpowiadając.
Ale to roztropne postanowienie nie wróciło mu spokoju. „Gdyby przypadkiem – rzekł nagle do siebie – Matylda działała z dobrą wiarą! Wówczas odegrałbym rolę skończonego tchórza. Ja nie jestem urodzony, trzeba mi tęgich przymiotów, płatnych gotówką, nie na kredyt czyjejś życzliwości, trzeba czynów!”
Kwadrans bił się z myślami. „Na co przeczyć? – rzekł wreszcie – będę w jej oczach tchórzem. Tracę nie tylko najświetniejszą ozdobę arystokracji, jak o niej mówiono na balu, prócz tego, boską przyjemność zwycięstwa nad margrabią de Croisenois, synem księcia, dziedzicem jego mitry. Uroczy młodzian, posiadający wszystkie przymioty, których mnie zbywa: dowcip, urodzenie, majątek…
Wyrzut ten ścigałby mnie całe życie; nie z powodu niej, tyle jest ładnych kobiet…
…Lecz honor jest jeden!
powiada stary don Diego. Otóż tutaj, jasno i wyraźnie cofam się przed pierwszym niebezpieczeństwem, które się nastręcza; pojedynek z panem de Beauvoisis to był żart! Tu sprawa zupełnie inna. Mogę być ustrzelony przez lokaja, ale to najmniejsza: mogę być zniesławiony!”
– To zaczyna być poważne, mój chłopcze – dodał wesoło, przedrzeźniając gaskoński akcent. – Tu idzie o honor. Nigdy biedaczyna rzucony przez los równie jak ja nie odnajdzie takiej sposobności; będę miał sukcesy, ale ot, pokątne…
Zastanawiał się długo, przechadzał się szybkim krokiem, zatrzymując się od czasu do czasu. W pokoju znajdował się marmurowy biust kardynała Richelieu, na który mimo woli Julian zwracał spojrzenie. Biust ten zdawał się nań patrzeć surowo, jak gdyby wyrzucając mu brak odwagi, będącej rasowym obowiązkiem Francuza. „Za twoich czasów, wielki człowieku, czyżbym się wahał?”
– W najgorszym razie – rzekł wreszcie – przypuśćmy, że to pułapka, jest ona bardzo szpetna i bardzo kompromitująca dla młodej panny. Wiedzą, że nie jestem człowiek, który by zmilczał. Trzeba mnie będzie tedy zgładzić. To byłoby dobre w 1574, za Bonifacego de la Mole, ale dzisiejszy la Mole nie odważyłby się na to. To już nie ci ludzie. Panna de la Mole budzi tyle zawiści! Czterysta salonów głosiłoby jutro jej hańbę i z jaką uciechą!
Lokaje szepcą już o szczególnych względach, których jestem przedmiotem; wiem, słyszałem…
Z drugiej strony, te listy! Mogą myśleć, że mam je przy sobie. Zdybawszy mnie u panny, odbiorą mi je. Będę miał sprawę z dwoma, trzema, czterema ludźmi, czy ja wiem? Ale skąd oni wezmą w Paryżu tylu ludzi? Gdzie znaleźć w Paryżu dyskretnych służalców? Boją się sądów, trybunałów… ba, nawet tacy: Caylus, Croisenois, de Luz, wszyscy. Ta chwila, ta głupia mina, jaką będę miał wśród nich, to musiało ich skusić. Strzeż się losu Abelarda, mości sekretarzu!
Więc dobrze, do kroćset, nauczę was i ja, będę rąbał w twarz, jak żołnierze Cesarza pod Farsalus. Co do listów, mogę je złożyć w bezpiecznym miejscu.
Przepisał ostatnie dwa listy, ukrył je w ozdobnym wydaniu Woltera w bibliotece i sam zaniósł oryginały na pocztę.
– Na jakież szaleństwo się puszczam! – mówił ze zdumieniem i grozą, wróciwszy do domu. Przez kwadrans nie pomyślał o tym, co miał uczynić jeszcze tej nocy.
– Ale jeśli się cofnę, będę pogardzał sam sobą. Całe życie czyn ten będzie dla mnie przedmiotem straszliwej wątpliwości, wątpliwość zaś taka jest dla mnie najdotkliwszym cierpieniem. Czyż nie doświadczyłem tego z kochankiem Amandy? Sądzę, że łatwiej darowałbym sobie zbrodnię; raz przyznawszy się, przestałbym o niej myśleć.
Jak to, byłbym rywalem człowieka noszącego jedno z najpiękniejszych nazwisk we Francji i miałbym sam, dobrowolnie, uznać swą niższość? Tak; nie iść to tchórzostwo. To słowo rozstrzyga o wszystkim – rzekł Julian, wstając – a przy tym panna jest bardzo ładna!
Jeśli to nie jest pułapka, jakież ona szaleństwo popełnia dla mnie!… Jeśli to mistyfikacja, do kroćset! Panowie, ode mnie zależy, aby żart przybrał obrót serio i tak też uczynię.
Ale jeśli mi zwiążą ręce, gdy wejdę do pokoju? Mogą ustawić jakiś potrzask!
„To tak jak w pojedynku – pomyślał, śmiejąc się – jest zastawa na każde pchnięcie, powiada mistrz fechtunku; ale Opatrzność, która chce, aby się to raz skończyło, sprawia, że jeden z przeciwników zapomina się zastawić. Zresztą, oto moja odpowiedź” – tu Julian wydobył pistolety i mimo że panewka była opatrzona, odnowił kapslę.
Zostawało jeszcze kilka godzin; w oczekiwaniu Julian napisał do Fouquégo. „Mój przyjacielu, otwórz załączony list jedynie w razie wypadku, jeśli usłyszysz, że stało się coś osobliwego. Wówczas wymaż nazwiska z rękopisu, który załączam, i sporządź osiem kopii, które roześlesz do dzienników w Marsylii, Bordeaux, Lyonie, Brukseli, etc.; w dziesięć dni później każ wydrukować rękopis, prześlij egzemplarz margrabiemu; po dwóch tygodniach porozrzucaj egzemplarze w nocy po ulicach Verrières”.
Ten krótki memoriał, który Fouqué miał otworzyć jedynie w razie wypadku, Julian ułożył w sposób najmniej narażający pannę de la Mole; odmalował jedynie wyraźnie swoje położenie.
Julian wiązał właśnie paczkę, kiedy zadzwoniono na obiad; serce zaczęło mu bić. Wyobraźnia jego, rozgrzana opisem, który nakreślił, pełna była tragicznych przeczuć. Widział siebie schwytanego przez służbę, wleczonego do piwnicy z zakneblowanymi ustami. Tam któryś ze sług strzegł go bez ustanku, jeśli zaś honor dostojnej rodziny wymagał, aby sprawa wzięła tragiczny obrót, łatwo było zakończyć wszystko za pomocą trucizny niezostawiającej śladów; powiedziano by, że umarł na jakąś chorobę i przeniesiono by zwłoki do pokoju.
Wzruszony własną powieścią niby autor dramatyczny Julian wchodził do jadalni z istotnym lękiem. Patrzał na służbę w wielkiej liberii. Badał fizjonomie. „Których wybrano na nocną obławę?” – pytał sam siebie. W tej rodzinie wspomnienia dworu Henryka III są tak żywe, tak często wskrzeszane, że w poczuciu zniewagi potrafią oni być energiczniejsi niż kto inny z tej sfery. Spojrzał na panną de la Mole, aby wyczytać w jej oczach zamiary rodziny; była blada, fizjonomia jej miała coś zupełnie średniowiecznego. Nigdy nie wydała mu się tak wspaniała; była naprawdę piękna i imponująca. Uczuł w sercu prawie miłość. „Pallida morte futura” – pomyślał. (Bladość jej zwiastuje wielkie zamiary).
Czemu nie powiedzieć prawdy? Bał się. Ponieważ zdecydowany był na czyn, poddawał się temu uczuciu bez wstydu. „Bylem w chwili działania miał dość odwagi, cóż znaczą moje uczucia w tej chwili?”
Poszedł rozpatrzyć się położeniu, zbadać ciężar drabiny.
„Oto narzędzie – pomyślał ze śmiechem – którym mi jest przeznaczone posługiwać się! Tu i w Verrières. Cóż za różnica! Wówczas – dodał z westchnieniem – nie musiałem się strzec osoby, dla której się narażałem. I cóż za różnica w niebezpieczeństwie!
Gdyby mnie zabito w ogrodzie pana de Rênal, nie byłoby w tym dla mnie hańby. Z łatwością zdołano by upozorować śmierć. Tutaj, cóż za ohydne powiastki będą krążyć w pałacach de Chaulnes, de Caylus, de Retz, słowem wszędzie. Będę potworem w oczach potomności.
Przez dwa lub trzy lata – podjął, śmiejąc się i drwiąc z samego siebie. Ale ta myśl była mu straszna. – I co zdoła mnie usprawiedliwić? Przypuśćmy, że Fouqué wydrukuje mój pośmiertny pamflet, to będzie tylko jedno bezeceństwo więcej. Jak to? Przyjmują mnie w dom i za cenę gościnności, łask, drukuję pamflet, odsłaniając domowe tajemnice! Znieważam honor kobiety! Och, tysiąc razy lepiej być ofiarą!”
Był to dla Juliana straszliwy wieczór.
XLVI. Pierwsza po północy
Miał pisać do Fouquégo z odwołaniem, kiedy wybiła jedenasta. Z hałasem przekręcił klucz, jak gdyby zamykał się na noc. Obszedł na palcach cały dom, zwłaszcza czwarte piętro, gdzie mieszkała służba. Nie zauważył nic podejrzanego. Pokojówka margrabiny wydawała wieczór, służba zapijała poncz bardzo wesoło. „Ci, którzy się tak śmieją, nie mogą być przeznaczeni do nocnej wyprawy, byliby poważniejsi”.
Wreszcie zeszedł, aby się ukryć w ciemnym kącie ogrodu. „O ile to ma być sekret przed służbą, w takim razie muszą sprowadzić przez mur ludzi przeznaczonych na to, aby mnie pochwycić. Jeżeli pan de Croisenois zachował jeszcze nieco rozwagi, musi rozumieć, że mniej będzie kompromitujące dla jego przyszłej żony, jeśli mnie pochwycą, nim wejdę do sypialni”.
Zbadał teren z wojskową ścisłością. „Chodzi tu o mój honor – myślał – jeśli popełnię jaką nierozwagę, nie będzie żadnym usprawiedliwieniem powiedzieć sobie: Nie przewidziałem tego”.
Czas był rozpaczliwie pogodny. Około jedenastej księżyc wstał; o wpół do pierwszej oświecał całą fasadę od ogrodu.
„Oszalała” – powtarzał sobie Julian.
Kiedy wybiła pierwsza, świeciło się jeszcze w oknach Norberta. W życiu swoim Julian nie zaznał tyle strachu; widział jedynie niebezpieczeństwo, nie czuł żadnego zapału. Poszedł po ogromną drabinę, czekał pięć minut, aby dać czas na odwołanie rozkazu, i pięć minut po pierwszej przystawił drabinę do okna. Wszedł powoli z pistoletem w ręku, zdziwiony, że go nikt nie napada. Skoro się zbliżył do okna, otwarło się z cicha:
– Jest pan – rzekła Matylda wzruszona – śledzę pańskie ruchy od godziny.
Julian był bardzo zakłopotany, nie wiedział, jak się zachować, nie czuł ani śladu miłości. W zakłopotaniu swoim myślał, że trzeba być przedsiębiorczym, spróbował uścisnąć Matyldę.
– Fe! – rzekła, odpychając go.
Bardzo rad, że go odtrąciła, rozejrzał się dokoła. Księżyc świecił tak jasno, że cienie, jakie rzucał w pokoju panny de la Mole, były zupełnie czarne. „Mogliby tam doskonale ludzie być ukryci tak, że ich nie widać” – pomyślał.
– Co pan tam ma w kieszeni? – spytała Matylda uszczęśliwiona, że znalazła temat rozmowy. Czuła się bardzo nieszczęśliwa; wszystkie uczucia skromności i lęku, tak naturalne u panny z wielkiego domu, odzyskały swą władzę i zadawały jej tortury.
– Mam rozmaitą broń i pistolety – odparł Julian niemniej rad, że może coś powiedzieć.
– Trzeba odsunąć drabinę – rzekła Matylda.
– Jest bardzo duża; może stłuc szybę.
– Nie trzeba tłuc szyb – odparła Matylda, starając się na próżno odzyskać naturalny ton. – Mógłby ją pan, jak sądzę, spuścić na sznurze. Mam zawsze zapas sznurów.
„I to ma być kobieta zakochana – pomyślał Julian – ona śmie mówić, że kocha! Co za zimna krew! Co za rozwaga, ostrożność! Nie, to jasne, nie pobiłem margrabiego de Croisenois, jak w swej głupocie sądziłem: jestem po prostu jego następcą. Ale, w gruncie, cóż mi to znaczy? Alboż ja ją kocham? Pobiłem margrabiego w tym rozumieniu, że on będzie bardzo nierad z tego, że ma następcę, a jeszcze bardziej, że tym następcą jestem ja. Z jaką dumą przyglądał mi się wczoraj u Tortoniego, udając, że mnie nie poznaje! Jak niechętnie przywitał się później, skoro już nie mógł inaczej!”
Julian przywiązał sznur do ostatniego szczebla i spuszczał pomału drabinę, wychylając się mocno, aby nie uderzyć w szybę.
„Doskonały moment, aby mnie zabić – pomyślał – jeśli jest ktoś ukryty w pokoju Matyldy”. Ale wciąż panowało głębokie milczenie.
Drabina dotknęła ziemi, Julian zdołał ją ułożyć na grzędzie egzotycznych kwiatów pod murem.
– Co powie matka – rzekła Matylda – skoro ujrzy swoje krzewy połamane!… Trzeba rzucić sznur – dodała z zimną krwią. – Gdyby ktoś spostrzegł sznur u balkonu, trudno by to było usprawiedliwić.
– A jak ja będę odejść? – rzekł Julian żartobliwie, naśladując gwarę kreolską. (Jedna z pokojówek pani de la Mole urodziła się na San-Domingo).
– Pan będzie odejść drzwiami – rzekła Matylda zachwycona tym konceptem.
„Och, jakże ten człowiek godzien jest mojej miłości!” – pomyślała.
Julian opuścił sznur. Matylda ścisnęła mu ramię. Sądząc, że to nieprzyjaciel, odwrócił się żywo dobywając sztyletu. Matyldzie zdawało się, że ktoś otwiera okno. Stali nieruchomo, z zapartym oddechem. Księżyc świecił im prosto w twarz. Szmer nie powtórzył się, niepokój minął.
Wówczas wróciło zakłopotanie, równe po obu stronach. Julian upewnił się, czy drzwi zaryglowane; miał ochotę zajrzeć pod łóżko, ale nie śmiał; mogło się tam doskonale kryć paru lokajów. Wreszcie, aby sobie później nie wyrzucać tego zaniedbania, zajrzał.
Matyldę znowuż ogarnęła trwoga. Położenie przejmowało ją grozą.
– Co pan zrobił z listami? – rzekła wreszcie.
„Cóż za sposobność sprawienia niespodzianki tym panom, jeśli słuchają, i uniknięcia bitwy!” – pomyślał Julian.
– Pierwszy zaszyty jest w Biblii, którą wczorajszy dyliżans uwiózł bardzo daleko.
Mówił wyraźnie i szczegółowo, tak aby go mogły słyszeć osoby ukryte w dwóch mahoniowych szafach, do których nie śmiał zajrzeć.
– Dwa następne są na poczcie i podążają tą samą drogą.
– Ależ, Boże! Po co te ostrożności? – wykrzyknęła Matylda przerażona.
„Po cóż kłamać?” – pomyślał Julian i wyznał jej wszystkie swoje podejrzenia.
– Oto więc przyczyna oziębłości twoich listów! – wykrzyknęła Matylda z akcentem raczej szaleństwa niż tkliwości.
Julian nie zauważył tego odcienia, owo „ty” sprawiło, że stracił głowę lub co najmniej podejrzenia jego rozwiały się; ośmielił się wziąć w ramiona śliczną dziewczynę, która budziła w nim tyle respektu. Odepchnęła go, ale miękko.
Sięgnął do swej pamięci, jak niegdyś w Besançon wobec Amandy, i wyrecytował kilka najładniejszych frazesów z Nowej Heloizy.
– Jesteś mężczyzną – odparła, nie słuchając zbytnio jego tyrad – chciałam doświadczyć twej odwagi, wyznaję. Twoje pierwotne podejrzenia, twoja stanowczość, dowodzą, że jesteś mężniejszy jeszcze, niż myślałam.
Matylda przemagała się, aby go tykać58; ten niezwykły sposób mówienia zaprzątał ją widocznie bardziej niż treść słów. Tykanie to, wyzute z czulszego akcentu, nie sprawiało Julianowi żadnej przyjemności; dziwił się, że nie czuje drgnienia szczęścia; musiał je wzbudzać w sobie rozumowo. Widział, że budzi szacunek hardej dziewczyny, która nigdy nie chwaliła niczego bez zastrzeżeń! Świadomość ta upoiła jego miłość własną.
Nie była to, trzeba przyznać, owa rozkosz, jaką znajdował niekiedy przy pani de Rênal. Pierwsze te chwile nie miały nic tkliwego. Było to upojenie ambicji, a Julian był przede wszystkim ambitny. Zaczął na nowo mówić o swoich podejrzeniach i ostrożności. Mówiąc, myślał, jak skorzystać ze zwycięstwa.
Matylda, jeszcze zakłopotana i jakby zgnębiona swoim krokiem, rada była, że znaleźli temat do rozmowy. Zaczęli mówić o sposobach widywania się. Julian upajał się inteligencją i tupetem, które rozwinął w tej dyskusji. Mieli do czynienia z ludźmi bardzo przenikliwymi, młody Tanbeau szpieguje niezawodnie, ale oni oboje też nie są znów tak niezręczni.
Cóż łatwiejszego niż spotkać się w bibliotece i tam się umawiać?
– Mogę zjawiać się bez obudzenia podejrzeń we wszystkich apartamentach – dodał Julian – prawie że w sypialni pani de la Mole.
Trzeba było nieodzownie przejść przez ten pokój, aby dostać się do pokoju córki. Jeśli Matylda woli, aby zawsze wchodził po drabinie, narażać się na to błahe niebezpieczeństwo będzie dlań rozkoszą.
Matyldę drażniła jego triumfująca mina. „Jest tedy moim panem!” – myślała. Już nękały ją wyrzuty. Rozsądek wzdrygał się przed tym bezmiarem szaleństwa. Gdyby mogła, unicestwiłaby siebie i Juliana. Kiedy chwilami siłą woli nakazywała milczenie wyrzutom, uczucia nieśmiałości i wstydu czyniły ją bardzo nieszczęśliwą. Nie przewidywała straszliwego stanu.
„Trzeba coś mówić – myślała – wypada przecie rozmawiać z kochankiem”. Za czym jakby dla spełnienia obowiązku, z czułością raczej w słowach niż w tonie, opowiedziała mu wszystko, co przeżyła w ciągu ostatnich dni.
Jeśli się odważy zgodnie z jej rozkazem wejść do niej po drabinie, wówczas (tak postanowiła) odda mu się zupełnie. Ale nikt nigdy nie powiedział rzeczy równie czułych zimniejszym i grzeczniejszym tonem. Dotąd schadzka była lodowato chłodna; doprawdy, można było znienawidzić miłość. Cóż za nauka dla szalonej dziewczyny! Czy warto gubić przyszłość dla takiego momentu?
Po długich wahaniach, które powierzchownemu świadkowi mogłyby się wydać objawem wybitnego wstrętu – tak trudno jest instynktom kobiecym ustąpić nawet tak niezłomnej woli – Matylda stała się wreszcie powolną kochanką Juliana.
Zapały te były, co prawda, nieco wymuszone. Namiętna miłość była raczej naśladowaniem niż rzeczywistością.
Panna de la Mole mniemała, że dopełnia obowiązku względem siebie i względem kochanka. „Biedny chłopiec – powiada sobie – okazał tyle dzielności, powinien być szczęśliwy, inaczej byłby to z mej strony brak charakteru”. Ale byłaby rada za cenę wiekuistego nieszczęścia wykupić się z tej okrutnej konieczności.
Mimo strasznego gwałtu, jaki sobie zadawała, panowała w zupełności nad słowami.
Żaden wyrzut, żadna wymówka nie zepsuły tej nocy, która wydała się Julianowi bardziej dziwna niż szczęśliwa. Cóż za różnica, wielki Boże, z ostatnią dobą w Verrières! „Te paryskie maniery potrafią wszystko zepsuć, nawet miłość” – powiadał w bezmiernej niesprawiedliwości.
Myślom tym oddawał się stojąc w wielkiej mahoniowej szafie, gdzie go ukryła Matylda za pierwszym szmerem w sypialni pani de la Mole. Matylda udała się z matką na mszę, pokojówki opuściły niebawem apartament i nim wróciły sprzątnąć, Julian wymknął się z łatwością.
Siadł na konia i zapuścił się w lasy w okolicy Paryża. Był bardziej zdumiony niż szczęśliwy. Szczęście, które od czasu do czasu wypełniało jego duszę, podobne było do uczuć młodego podporucznika, którego wskutek jakiegoś zdumiewającego czynu wódz zamianował z miejsca pułkownikiem; czuł się wyniesiony na olbrzymią wyżynę. Wszystko, co poprzedniego dnia było powyżej niego, znalazło się na równi lub niżej. Stopniowo, w miarę oddalenia, szczęście Juliana rosło.
Jeśli w uczuciach jego nie było tkliwości, to dlatego, że – mimo iż słowo to może się wydać dziwne – Matylda w całym postępowaniu dopełniła niejako obowiązku. We wszystkich wypadkach tej nocy nie było dla niej nic nieprzewidzianego prócz męki i wstydu, które znalazła w miejsce owej doskonałej błogości opisywanej w powieściach.
„Czyżbym się omyliła, czyżbym go wcale nie kochała?” – rzekła sobie.
