Kitabı oku: «Czerwone i czarne», sayfa 25
XLVII. Stara szpada
I now mean to be serious; it is time.
Since laughter now-a-days is deem'd too serious.
A just at cive by virtue's called a crime.
Don Juan, XII.
Nie zjawiła się przy obiedzie. Wieczorem zeszła na chwilę do salonu, ale nie patrzyła na Juliana. Wydało mu się to dziwne. „Ale – pomyślał – nie znam ich obyczajów; zapewne ona mi to wytłumaczy”. Bądź co bądź, z najwyższą ciekawością śledził rysy Matyldy; nie mógł ukryć przed sobą, że mają wyraz oschły i niechętny. Wyraźnie nie była to ta sama kobieta, która poprzedniej nocy odczuwała lub udawała wybuchy szczęścia zbyt gwałtownie, aby mogły być szczere.
Nazajutrz i trzeciego dnia ten sam chłód; nie patrzyła nań, nie zauważała jego obecności. Julian, pożerany niepokojem, był o sto mil od uczuć pierwotnego triumfu. Byłożby to przebudzenie cnoty? Ale to było zbyt płaskie słowo dla dumnej Matyldy.
„W zwykłych okolicznościach ona wcale nie wierzy w religię – myślał Julian – ceni ją jako rzecz użyteczną dla interesów kasty. Ale czy przez prosty wstyd nie może sobie wyrzucić błędu?”. Julian sądził, że jest jej pierwszym kochankiem.
„Ale – powiadał znowu – trzeba przyznać, że w całym jej obejściu nie ma cienia prostoty, tkliwości; nigdy nie zdała mi się wynioślejsza. Czyżby mną gardziła? To by było godne jej: wyrzucać sobie to, co uczyniła, jedynie z powodu mego urodzenia”.
Gdy Julian, dręczony uprzedzeniami czerpanymi w książkach i we wspomnieniach z Verrières, ścigał majak tkliwej kochanki niemyślącej już o własnym istnieniu od chwili, gdy uszczęśliwiła lubego, próżność Matyldy burzyła się.
Ponieważ od dwóch miesięcy przestała się nudzić, nie lękała się już nudy; w ten sposób, nie mając o tym pojęcia, Julian stracił swą największą zaletę.
„Mam tedy władcę! – powtarzała panna de la Mole, tonąc w zgryzocie. – Jest człowiekiem honoru, doskonale; ale jeśli urażę jego próżność, zemści się, rozgłaszając nasz stosunek”. Matylda nie miała dotąd kochanka i w tej okoliczności, która daje jakieś tkliwe złudzenie najoschlejszym duszom, wydana była na łup gorzkich refleksji.
„Ma nade mną straszliwą władzę, skoro panuje grozą i może mnie okrutnie skarać, jeśli go doprowadzę do ostateczności”. Sama ta myśl wystarczała, aby pannę de la Mole pchnąć do wyzywania Juliana. Odwaga stanowiła główną jej cechę. Nic nie było w stanie jej poruszać ani zagasić w niej uczucia wciąż odradzającej się nudy prócz myśli, że stawia na kartę całe istnienie.
Trzeciego dnia, gdy panna de la Mole wytrwale udawała, że go nie widzi, Julian udał się za nią po obiedzie, wyraźnie wbrew jej woli, do sali bilardowej.
– Sądzi pan widocznie, że pan zyskał nade mną jakieś prawa – rzekła z ledwie wstrzymywanym gniewem – skoro, wbrew mej oczywistej woli, upiera się pan mówić ze mną? Wie pan, że nikt nie zdobył się na taką śmiałość?
Nic zabawniejszego nad tę rozmowę kochanków; bezwiednie żywili dla siebie uczucia nienawiści. Ponieważ żadne nie odznaczało się łagodnością, przeto, zachowując wzorowe formy, oświadczyli sobie niebawem, że zrywają na zawsze.
– Przysięgam pani wieczną tajemnicę – rzekł Julian – dodałbym nawet, że nigdy nie odezwę się do pani, gdyby tak wyraźna odmiana nie musiała zaszkodzić jej reputacji.
Skłonił się z szacunkiem i wyszedł.
Dopełniał mniemanego obowiązku bez zbytniego trudu; nie przypuszczał, aby był zakochany w pannie de la Mole. To pewna, że jej nie kochał trzy dni wprzódy, gdy siedział ukryty w mahoniowej szafie. Ale wszystko zmieniło się nagle z chwilą, gdy się poróżnił z Matyldą na zawsze.
Okrutna pamięć zaczęła mu odtwarzać najdrobniejsze szczegóły nocy, która w rzeczywistości zostawiła go tak chłodnym.
Tejże samej nocy, która nastąpiła po wiekuistym zerwaniu, Julian omal nie oszalał, zmuszony wyznać przed sobą, że kocha pannę de la Mole.
Okropne walki nastąpiły po tym odkryciu: sprawiło ono przewrót we wszystkich jego uczuciach.
W dwa dni później, zamiast nadymać się wobec pana de Croisenois, byłby go niemal uścisnął, zalewając się łzami.
Oswoiwszy się nieco z tą męką, uczuł błysk rozsądku: postanowił jechać do Languedoc, spakował walizkę i udał się na pocztę.
Serce w nim zamarło, kiedy przybywszy do biura, dowiedział się, że przypadkowo jest na jutro miejsce w dyliżansie. Zatrzymał je i wrócił oznajmić wyjazd margrabiemu.
Pan de la Mole wyszedł. Julian wpół martwy poszedł nań czekać w bibliotece. Jakież było jego uczucie, kiedy ujrzał tam pannę de la Mole.
Na jego widok przybrała wyraz niechęci, co do którego nie podobna było się mylić.
Zmożony cierpieniem, oszołomiony niespodzianką, Julian miał tę słabość, że przemówił do niej najtkliwszym, z duszy płynącym tonem:
– Więc nie kocha mnie już pani?
– Brzydzi mnie, że oddałam się pierwszemu lepszemu – rzekła, płacząc z wściekłości.
– Pierwszemu lepszemu! – wykrzyknął Julian i porwał stary średniowieczny miecz przechowywany w bibliotece jako osobliwość.
Ból jego, już tak dotkliwy w chwili, gdy odezwał się do panny de la Mole, pomnożyły stokrotnie łzy wstydu, które wylewała w jego oczach. Byłby najszczęśliwszy, gdyby ją mógł zabić.
W chwili gdy z trudem wyciągnął miecz z zardzewiałej pochwy, Matylda szczęśliwa z nowego wrażenia podeszła dumnie; przestała płakać.
Myśl o margrabim de la Mole, swoim dobroczyńcy, stanęła Julianowi żywo przed oczami. „Zabić jego córkę! – rzekł sobie – cóż za ohyda! – Już miał odrzucić szpadę. – Ani chybi – pomyślał – ona parsknie śmiechem na widok tego melodramatycznego gestu!” Ta myśl sprawiła, że odzyskał zimną krew. Obejrzał ciekawie brzeszczot, jak gdyby szukał na nim rdzawej plamy; następnie schował go do pochwy i spokojnie powiesił na złoconym gwoździu.
Czynność ta, dokończona bardzo wolno, trwała z minutę; panna patrzyła nań zdziwiona. „Omal tedy nie zginęła z ręki kochanka!” – powtarzała sobie.
Myśl ta przenosiła ją w najpiękniejsze czasy Karola IX i Henryka III.
Stała nieruchoma przed Julianem, który właśnie powiesił broń, patrzała nań już bez nienawiści. Trzeba przyznać, że była urocza w tej chwili, nie było w niej śladu lalki paryskiej (główny zarzut Juliana wobec paryżanek).
„Znowu gotowa bym ulec – myślała Matylda – dopieroż by się uważał za mego pana i władcę i to właśnie w chwili, gdym doń mówiła tak ostro”. Uciekła.
– Boże! Jaka ona piękna! – rzekł Julian, patrząc za odchodzącą – pomyśleć, że niespełna przed tygodniem ta istota rzucała mi się w ramiona z taką furią… I te chwile nie wrócą nigdy! I to z mojej winy! I w chwili tak niezwykłego, tak chlubnego dla mnie zdarzenia byłem na nie nieczuły!…. Trzeba przyznać, że natura dała mi płaski i nieszczęśliwy charakter!
Wszedł margrabia; Julian czym prędzej oznajmił wyjazd.
– Dokąd? – spytał nagle pan de la Mole.
– Do Languedoc.
– O nie, za pozwoleniem, mam dla ciebie, ważniejsze przeznaczenie; jeśli pojedziesz, to na północ… a nawet, mówiąc po wojskowemu, internuję cię w pałacu. Bądź łaskaw nie oddalać się na dłużej, mogę cię potrzebować w każdej chwili.
Julian skłonił się i wyszedł bez słowa, ku zdumieniu margrabiego. Nie był w stanie mówić, zamknął się w pokoju. Tam mógł swobodnie rozpamiętywać całą okropność swego położenia.
„Tak więc – myślał – nie mogę nawet się oddalić! Bóg wie, jak długo margrabia zatrzyma mnie w Paryżu. Boże! Cóż się ze mną stanie? I nie mam przyjaciela, którego bym się mógł poradzić: ksiądz Pirard nie pozwoliłby mi dokończyć pierwszego zdania, hrabia Altamira zaproponowałby mi udział w jakim spisku”.
„A tymczasem ja oszaleję, czuję to, oszaleję!
Któż mną pokieruje, co się stanie ze mną?”
XLVIII. Okrutne chwile
I ona mi to wyznaje! Rozwodzi się nad najdrobniejszymi szczegółami. Piękne jej oczy utkwione w moich malują jej miłość dla innego.
Schiller.
Panna de la Mole, zachwycona, myślała jedynie o tym szczęściu, że jej omal nie zabito. Chwilami mówiła sobie: „Wart jest być moim panem, skoro już gotów był mnie zabić. Iluż salonowych lalusiów trzeba by stopić w jedno, aby uzyskać taki odruch?
Trzeba przyznać, że był bardzo piękny w chwili, gdy wszedł na krzesło, aby powiesić szpadę, ściśle w tej samej malowniczej pozycji, jaką jej nadał tapicer! Ostatecznie, to nie było takie szaleństwo, żem go pokochała”.
W tej chwili, gdyby się nastręczył jaki sposób nawiązania z Julianem, chwyciłaby się go z przyjemnością. Julian, zamknąwszy się na dwa spusty, oddał się rozpaczy. W przystępie szaleństwa myślał już iść się jej rzucić do nóg. Gdyby miast tkwić w pokoju puścił się na wędrówkę po ogrodzie i pałacu tak, aby otworzyć furtkę sposobności, męczarnia jego zmieniłaby się może w jednej chwili w szczęście.
Ale ten spryt, którego brak mu zarzucamy, wykluczyłby ów wzniosły gest, jakim pochwycił miecz, który to gest nadał mu tyle powabu w oczach panny. Zwrot ten na korzyść Juliana trwał cały dzień; Matylda przedstawiała sobie w uroczych barwach krótkie chwile miłości, żałowała tych chwil.
„W istocie – mówiła sobie – miłość moja do tego biednego chłopca trwała w jego pojęciu od pierwszej po północy, kiedy go ujrzałam, jak wchodzi po drabinie z pistoletem w kieszeni, aż do ósmej rano. W kwadrans potem, kiedym słuchała mszy, przyszło mi na myśl, że on może mnie niewolić postrachem”.
Po obiedzie panna de la Mole nie tylko nie unikała Juliana, ale zagadnęła go i zachęciła poniekąd, aby się udał z nią do ogrodu! Usłuchał. Brakło mu jeszcze tej próby. Matylda ulegała bezwiednie odradzającej się miłości. Znajdowała przyjemność w tym, aby się z nim przechadzać, patrzyła z ciekawością na ręce, które chwyciły miecz, aby ją zabić.
Po takim postępku, po wszystkim, co się stało, nie mogło być już mowy o zwadzie.
Stopniowo Matylda zaczęła mu się zwierzać ze stanu swego serca. Znajdowała rozkosz w takiej rozmowie; opowiadała mu o swych przelotnych sympatiach dla pana de Croisenois, dla pana de Caylus…
– Jak to! Caylus także! – wykrzyknął Julian; gorycz i zazdrość opuszczonego kochanka buchnęły w tym słowie. Matylda odczuła to; nie było jej to niemiłe.
Dręczyła dalej Juliana, skreślając mu swoje dawniejsze uczucia obrazowo, z akcentem prawdy. Wiedział, że mówi szczerze. Z bólem widział, że w miarę opowiadania Matyldy czyni odkrycia we własnym sercu.
Męka zazdrości nie może iść dalej!
Podejrzewać, że rywal cieszy się względami kochanki, to już dość okrutne, ale słuchać opisu uczuć kobiety, którą się samemu ubóstwia, to chyba szczyt męczarni.
Och! Jakże się czuł ukarany za pychę, w której wynosił się nad Caylusów i Croisenois! Z jakąż męką przeceniał w duchu ich najlżejsze przewagi! Z jak żarliwą szczerością pogardzał sam sobą.
Matylda wydawała mu się urocza, wszelkie słowo jest za słabe, aby wyrazić bezmiar jego podziwu. Idąc obok niej, spoglądał ukradkiem na jej ramiona, ręce, na jej królewskie ruchy. Gotów był paść do jej stóp, zmiażdżony miłością i męką, krzycząc: „Litości”!
„I ta osoba tak piękna, tak niepospolita, która raz jeden darzyła mnie swą łaską, teraz pokocha zapewne pana de Caylus”.
Julian nie mógł wątpić o szczerości panny de la Mole; we wszystkim, co mówiła, dźwięczał ton prawdy. Na domiar niedoli Juliana bywały chwile, w których Matylda, zagłębiając się w swoje chwilowe uczucia dla pana de Caylus, zaczynała mówić o nich tak, jakby one jeszcze trwały. W głosie jej przebijała miłość, Julian to czuł.
Cierpiał bardziej, niż gdyby mu lano w piersi roztopiony ołów. W jaki sposób, doszedłszy do tego bezmiaru męki, biedny chłopiec mógłby zgadnąć, że jeśli panna de la Mole znajduje tyle przyjemności w rozpamiętywaniu cienia sympatii dla pana de Caylus lub pana de Luz, to dlatego, że rozmawia o tym z nim, z Julianem?
Nie podobna opisać męczarni Juliana. Słuchał zwierzeń miłości Matyldy do innych w tej samej alei lipowej, gdzie tak niedawno czekał, aż wybije godzina, aby wejść do jej pokoju. Nie podobna udźwignąć więcej cierpienia.
Ta bolesna rola trwała długi tydzień. Panna zdawała się szukać Juliana lub bodaj nie unikała rozmowy; tematem zaś, do którego wracali oboje z okrutną rozkoszą, były uczucia Matyldy do innych. Streszczała mu listy, które niegdyś pisywała, przytaczała słowa, zdania całe. Przyglądała się Julianowi ze złośliwą radością. Cierpienia jego sprawiały jej rozkosz.
Widać z tego, że Julian nie miał doświadczenia, że nie czytywał nawet romansów; gdyby był nieco sprytniejszy i gdyby z zimną krwią powiedział ubóstwianej dziewczynie, przerywając jej te zwierzenia: „Przyznaj, że choć nie mam tylu zalet co tamci, pomimo to kochasz mnie…”.
Może byłaby rada, że ją odgadł; a przynajmniej powodzenie zależałoby najzupełniej od chwili i od wdzięku, z jakim Julian wyraziłby tę myśl. W każdym razie położyłby – może z korzyścią dla siebie – koniec sytuacji, która zaczynała już być monotonna.
– Nie kochasz mnie już, a ja cię uwielbiam! – wykrzyknął raz Julian, oszalały z miłości i męki. Było to chyba największe niezgrabstwo59, jakie mógł popełnić.
Odezwanie to stłumiło w mgnieniu oka przyjemność, którą panna de la Mole znajdowała w rozbieraniu przed nim stanów swego serca. Zaczynała się dziwić, że po tym, co zaszło między nimi, nie oburzają go jej zwierzenia; w chwili gdy Julian zdradził się tak głupio, była już gotowa sobie wyobrazić, że on jej wcale nie kocha. „Widocznie duma zdławiła w nim miłość – myślała. – To nie jest człowiek, który by bezkarnie zniósł rywalizację takich panów de Caylus, de Luz, de Croisenois, mimo iż rzekomo uznaje ich wyższość. Nie, już go nie ujrzę u swych stóp!”
W poprzednich dniach w naiwności swego cierpienia Julian wysławiał przed nią przymioty tych panów: dochodził w tym do przesady. Odcień ten nie uszedł uwagi panny de la Mole, była zdziwiona, ale nie zgadywała przyczyny. Namiętna dusza Juliana, wychwalając szczęśliwego rzekomo rywala, współżyła z jego szczęściem.
Wykrzyknik ten, tak szczery, ale taki płaski, zmienił wszystko w jednej chwili. Upewniona o miłości Juliana, Matylda zlekceważyła go zupełnie.
Przechadzała się z nim w chwili, gdy padły te niezręczne słowa: odeszła; ostatnie jej spojrzenie wyrażało wzgardę. W salonie wieczorem nie spojrzała nań. Nazajutrz wzgarda ta wypełniła całe jej serce; uczucie, które przez tydzień kazało jej znajdować tyle przyjemności w przestawaniu z Julianem na serdecznej stopie, pierzchło; widok jego sprawiał jej przykrość. Wrażenie to dochodziło do wstrętu: nic nie zdołałoby wyrazić bezmiaru wzgardy, ilekroć oczy jej napotkały Juliana.
Julian nie rozumiał tego, co od tygodnia działo się w sercu Matyldy, ale odczuł jej wzgardę. Miał ten rozsądek, aby się jej pokazywać jak najrzadziej i nie patrzył na nią nigdy.
Ale to wyrzeczenie nie obeszło się bez okrutnej męki. Czuł się jeszcze nieszczęśliwszy. „Więcej serce ludzkie nie może znieść” – myślał. Pędził dni przy okienku na poddaszu, za szczelnie zamkniętą żaluzją: stamtąd mógł bodaj przyglądać się pannie de la Mole, kiedy się zjawiła w ogrodzie.
Cóż się z nim działo, kiedy, ją widział przechadzającą się z panem de Claus, de Luz lub innym jakimś figurantem z jej zwierzeń?
Julian nie miał pojęcia o takiej męce; musiał się powściągać, aby nie krzyczeć; tę niezłomną duszę przeorało w końcu cierpienie na wskroś.
Wszelka myśl nietycząca panny de la Mole stała mu się wstrętna; niezdolny był napisać najmniejszego listu.
– Ty masz jakiegoś bzika – mówił margrabia.
Julian, drżąc, aby go nie odgadnięto – zaczął bąkać o chorobie; w końcu uwierzono mu. Szczęściem dlań margrabia zrobił przy obiedzie żartobliwą aluzję do przyszłej podróży: Matylda zrozumiała, że ta podróż może być długa. Już od wielu dni Julian unikał jej, świetni zaś młodzieńcy posiadający wszystko, czego brakło temu blademu, posępnemu człowiekowi, niegdyś tak jej drogiemu, nie umieli rozproszyć jej zadumy.
„Zwykła panna – myślała Matylda – poszukałaby sobie wybrańca wśród tej młodzieży ściągającej w salonie wszystkie spojrzenia; ale cechą duszy wyższej jest to, że nie zdoła się wlec myślą po kolejach wyjeżdżonych przez pospólstwo.
Stawszy się towarzyszką człowieka takiego jak Julian (brak mu jedynie majątku, a ten ja mam!), będę budziła nieustanną uwagę, nie przejdę niespostrzeżona. Nie tylko nie będę się wciąż obawiała rewolucji, jak moje kuzynki, które ze strachu przed ludem nie śmią połajać opieszałego woźnicy, ale będę pewna, że odegram rolę, i ważną rolę, gdyż człowiek, którego kocham, ma charakter i ambicję bez granic. Czego mu brak? Przyjaciół, pieniędzy? Ja mu to dam”. Ale myśląc o Julianie, widziała w nim istotę niższą, której miłość ma się na skinienie.
XLIX. Opera komiczna
O how this spring of love resembleth
The uncertain glory of an April day;
Which now shows all the beauty of the sun.
And by and by a cloud takes all away!
Shakespeare
Pochłonięta marzeniami o przyszłości i o ważnej roli, którą miała odegrać, Matylda zaczęła niebawem żałować nawet suchych i filozoficznych dysput z Julianem. Znużona górnymi myślami, niekiedy także żałowała szczęścia, którego zaznała przy nim; wspomnienia te nie były wolne od wyrzutu i nękały ją chwilami.
„Ostatecznie, można mieć słabostkę – mówiła sobie. – Kobieta taka jak ja może się zapomnieć jedynie dla wyższego człowieka; nikt nie powie, że mnie uwiodły jego ładne wąsiki ani jazda konna, ale jego głębokie wywody o przyszłości Francji, jego poglądy, w których rozwija analogię grożących nam wypadków z rewolucją z roku 1668 w Anglii. Uległam – odpowiadała na swoje wyrzuty – jestem słabą kobietą; ale przynajmniej nie omamiły mnie jak lalkę zewnętrzne powaby.
Jeśli przyjdzie do rewolucji, czemu Julian Sorel nie miałby być Rolandem, a ja panią Roland? Wolę to niż rolę pani de Staël: nasza epoka nie ścierpiałaby niemoralności obyczajów. To pewna, że nie dopuszczę się w życiu powtórnej słabości; umarłabym ze wstydu”.
Rojenia Matyldy nie zawsze, trzeba przyznać, były tak surowe. Przyglądała się Julianowi, znajdowała uroczy wdzięk w całym jego zachowaniu się.
„Nie ma wątpienia – mówiła sobie – zdołałam w nim zniweczyć najlżejszy cień myśli o jakichś prawach nade mną. Nieszczęśliwy i namiętny wyraz, z jakim ten biedny chłopiec oświadczył mi się przed tygodniem, dowodzi tego wyraźnie; trzeba przyznać, że to było dzikie z mej strony pogniewać się o słowa, w których błyszczało tyle szacunku, tyle miłości. Czyż nie jestem jego żoną? Ten wykrzyknik był bardzo naturalny i trzeba przyznać, bardzo ujmujący. Julian kochał mnie jeszcze po tych nielitościwych rozmowach, w których drażniłam go okrutnie mymi kaprysami dla tych paniczów, o których tak jest zazdrosny. Och! Gdyby wiedział, jak mało są groźni! Jak bardzo w porównaniu z nim wydają mi się mizerni i szablonowi”.
Podczas tych rozmyślań Matylda wodziła ołówkiem po kartce albumu. Naszkicowany profil zdumiał ją i zachwycił: był uderzająco podobny do Juliana. „To głos nieba! To istny cud miłości – wykrzyknęła z uniesieniem – bezwiednie narysowałam jego portret”.
Uciekła do swego pokoju, zamknęła się, wzięła się do pracy, próbowała serio zrobić portret Juliana, ale nie mogła; profil skreślony przypadkiem okazał się najpodobniejszy. Matylda była uszczęśliwiona, widziała w tym oczywisty dowód wielkiego uczucia.
Rozstała się z albumem bardzo późno, dopiero kiedy trzeba było jechać z matką na operę. Miała tylko jedną myśl: szukała Juliana wzrokiem, aby matka zaprosiła go do teatru.
Nie zjawił się: jedynie zwykli znajomi odwiedzili panie w loży. Przez pierwszy akt Matylda marzyła o ukochanym z najwyższą namiętnością, w drugim fraza, której towarzyszyła melodia godna Cimarozy, przeniknęła jej serce. Bohaterka mówiła: „Muszę się ukarać za nadmiar mego uwielbienia, nadto go kocham!”.
Świat cały znikł dla Matyldy, gdy usłyszała tę boską kantylenę. Mówiono do niej, nie odpowiadała; matka łajała ją, ale panna ledwie mogła się przemóc, aby na nią spojrzeć. Egzaltacja jej dorównywała najwyższym wzruszeniom. Pełna boskiego uroku kantylena, której słowa zadziwiająco odpowiadały jej położeniu, zaprzątała wszystkie chwile niewypełnione myślą o Julianie. Miłość z głowy jest zapewne inteligentniejsza niż prawdziwa miłość, ale miewa jedynie rzadkie chwile upojenia; zbyt jest świadoma, bez ustanku sądzi siebie samą, nie tylko nie przesłania myśli, ale istnieje wyłącznie siłą myśli.
Za powrotem, nie zważając na matkę, Matylda oświadczyła, że ma gorączkę i przesiedziała do późna, powtarzając przy fortepianie kantylenę, która ją oczarowała:
Devo punirmi, devi punirmi,/
Se troppo amai, etc.
Rezultatem tej szalonej nocy było przeświadczenie, że zdołała zapanować nad swą miłością. (Ta stronica wielce zaszkodzi nieszczęsnemu autorowi. Dusze z lodu oskarżą go o nieprzystojność. Otóż, autor nie wyrządza zgoła tej zniewagi młodym gwiazdom paryskich salonów, aby przypuszczać, że bodaj jedna z nich zdolna jest do szaleństw obniżających charakter Matyldy. Jest to postać zupełnie zmyślona, poza sferą obyczajów, które zapewnią tak szacowne miejsce wiekowi XIX. Jeżeli czego, to nie rozwagi brakuje młodym panom stanowiącym ozdobę balów ostatniej zimy. Nie sądzę również, aby je można było oskarżać, że zanadto lekceważą świetny los, konie, majątki i wszystko, co zapewnia pozycję w świecie. Nie tylko nie żywią wstrętu do tych rzeczy, ale marzą o nich wytrwale; jeżeli co, to właśnie to pobudza bicie ich serca. Nie miłość też zapewnia los ludziom posiadającym pewne zdolności jak Julian; czepiają się oni kurczowo jakiejś koterii i kiedy ta koteria zwycięży, wszystkie pomyślności spływają na nich. Biada człowiekowi głębszemu, nienależącemu do żadnej koterii: wezmą mu za złe jego błahe i wątpliwe powodzenia, a nieskazitelna cnota będzie triumfować, okradając go. Bo, drogi panie, powieść to jest zwierciadło przechadzające się po gościńcu. To odbija lazur nieba, to błoto przydrożnej kałuży. Człowieka tedy, który nosi zwierciadło w swoim plecaku, będziecie obwiniali o niemoralność! Jego zwierciadło odbija kał, a wy oskarżacie zwierciadło! Oskarżajcie raczej gościniec, gdzie jest bagno, a bardziej jeszcze dróżnika, który pozwala, aby woda gniła i aby się tworzyły bajora. A teraz, kiedyśmy się już zgodzili, że taki charakter jak Matyldy niemożliwy jest w naszej roztropnej i cnotliwej epce, mogę z mniejszą obawą obrażenia uszu, opowiadać dalej szaleństwa tej sympatycznej dziewczyny).
Cały dzień szukała sposobności, która by potwierdziła jej triumf nad szaloną miłością do Juliana. Głównym jej celem było dokuczać mu na każdym kroku; ale żaden jego ruch nie uszedł jej uwagi.
Julian zbyt był nieszczęśliwy, a zwłaszcza zbyt wzruszony, aby odgadnąć tak skomplikowany manewr; tym bardziej nie umiał dostrzec zwrotu w sercu Matyldy; przypłacił to ciężko, nigdy może tyle nie cierpiał. Tak dalece nie panował nad swymi czynnościami, że gdyby jakiś zgryźliwy filozof powiedział mu: „Staraj się szybko skorzystać z pomyślnego nastroju; w tego rodzaju miłości mózgowej, jaką widuje się w Paryżu, kaprys nie może trwać dłużej niż parę dni”, Julian zrozumiałby go. Ale mimo swego szaleństwa był człowiekiem honoru. Pierwszym jego obowiązkiem była dyskrecja; czuł to. Spytać kogokolwiek o radę, opowiedzieć swą mękę, byłoby dlań szczęściem człowieka, któremu w skwarze pustyni spadnie z nieba kropla chłodnej rosy. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, lękał się, aby nie odpowiedział wybuchem płaczu na jakie pytanie; zamknął się u siebie.
Matylda przechadzała się długo; kiedy wreszcie wróciła do pałacu, on zszedł do ogrodu; zbliżył się do krzaka róży i uszczknął zeń kwiat.
Noc była ciemna, mógł się oddać cierpieniu bez obawy świadków. Jasne było, że panna de la Mole kocha jednego z młodych wojskowych, z którymi dopiero co rozmawiała tak wesoło. Kochała wprzód jego, ale rychło poznała jego nicość!
„W istocie, czymże ja jestem! – powiadał sobie Julian z przeświadczeniem – Istotą bardzo płaską, pospolitą, nudną dla drugich, nieznośną dla siebie”. Uczuł wstręt do wszystkich swych zalet, do rzeczy, które wprzód kochał z zapałem; i w tym zupełnym rozstroju wyobraźni chciał sądzić życie za pomocą wyobraźni! Częsta omyłka niepospolitych ludzi.
Niejednokrotnie nastręczała mu się myśl o samobójstwie; był to obraz pełen uroku, rozkoszny odpoczynek; szklanka wody ofiarowana nieszczęśnikowi, który kona w pustyni ze skwaru i pragnienia.
– Śmierć moja pomnoży jeszcze jej wzgardę! – wykrzyknął. – Jakież wspomnienie zostawię!
Skoro istota ludzka osunie się w otchłań, pozostaje jej jedynie determinacja. Julian nie był dość jasnowidzący, aby sobie powiedzieć: „Trzeba się odważyć”; ale patrząc w okno Matyldy, ujrzał przez żaluzję, że gasi światło; wyobraził sobie ten uroczy pokoik, który widział, niestety, jeden raz w życiu. Wyobraźnia jego nie sięgała dalej.
Wybiła pierwsza: usłyszeć dźwięk zegara i powiedzieć sobie „wejdę tam” było sprawą jednej chwili.
Był to błysk jasnowidzenia; argumenty cisnęły się tłumnie. „Mogęż być nieszczęśliwszy?” – powiadał sobie. Pobiegł do drabiny; ogrodnik przywiązał ją łańcuchem. Kurkiem z pistoletu, który połamał, Julian, ożywiony w tej chwili nadludzką siłą, skruszył ogniwo łańcucha, uwolnił w parę sekund drabinę i przystawił ją do okna.
„Pogniewa się, zmiażdży mnie wzgardą, więc cóż? Pocałuję ją, pocałuję po raz ostatni, pójdę do siebie i palnę sobie w łeb… wargi moje dotkną jej policzków, zanim umrę!”
Pędem wbiega po drabinie, puka w żaluzje; po chwili Matylda słyszy go, chce otworzyć okno, drabina nie puszcza: Julian czepia się żelaznego pręta służącego do przytrzymywania żaluzji i narażając się na spadnięcie, popycha gwałtownie drabinę i usuwa ją nieco. Matylda może otworzyć.
Wpada do pokoju ledwie żywy.
– Więc to ty! – mówi Matylda, rzucając mu się w ramiona.
*
Któż zdoła opisać bezmiar szczęścia Juliana? Szczęście Matyldy było niemal równie wielkie. Obsypywała się wyrzutami, oskarżała się przed nim.
– Ukarz mnie za mą piekielną dumę – mówiła, dławiąc go w ramionach. – Jesteś mój pan, ja twoja niewolnica, powinnam cię na kolanach błagać o przebaczenie za to, że chciałam się buntować. – Wysuwała mu się z ramion, aby mu paść do nóg. – Tak, ty jesteś moim panem – mówiła pijana jeszcze szczęściem i miłością – panuj zawsze nade mną, karz swą niewolnicę, kiedy się zechce buntować.
To znów za chwilę wydziera się z jego objęć, zapala świecę i Julian musi używać wszystkich sił, aby ją powstrzymać w chwili, gdy chce sobie uciąć całą połać włosów.
– Niech mi to przypomina – mówiła – że jestem twą niewolnicą; jeżeli kiedy ta ohydna duma mnie opęta, pokaż mi te włosy i powiedz: nie chodzi już o miłość, nie chodzi o wzruszenia, jakich możesz doznawać w tej chwili; przysięgałaś słuchać, honor nakazuje ci słuchać.
Ale roztropniej jest poniechać opisu tych szaleństw i upojeń.
Charakter Juliana okazał się na wyżynie jego szczęścia.
– Muszę zejść po drabinie – rzekł do Matyldy, skoro ujrzał, że świt jawi się na widnokręgu hen poza ogrodem. – Ofiara, którą sobie nakładam, jest godna ciebie; pozbawiam się kilku chwil najwyższego szczęścia, jakiego dusza ludzka może kosztować. Czynię to poświęcenie dla twej dobrej sławy; jeśli znasz moje serce, ocenisz gwałt, jaki sobie zadaję. Czy zawsze będziesz dla mnie tym, czym jesteś w tej chwili?… Ale honor przemawia, to dosyć. Wiedz, że po naszej pierwszej schadzce nie wszystkie podejrzenia zwróciły się na złodziei. Pan de la Mole kazał ustawić straż w ogrodzie. Croisenois otoczony jest szpiegami, wiadomo, co porabia każdej nocy.
Na myśl o tym, Matylda parsknęła głośnym śmiechem. Matka i panna służąca zbudziły się i zaczęły coś do niej mówić przez drzwi. Julian spojrzał na nią; zbladła, połajała służącą, matce nie raczyła nawet odpowiedzieć.
– Jeśli im przyjdzie na myśl otworzyć okno, zobaczą drabinę! – rzekł Julian.
Uścisnął jeszcze raz Matyldę skoczył na drabinę i zsunął się raczej niż zszedł, w jednej chwili był na ziemi.
W trzy sekundy później drabina znalazła się pod lipami, honor Matyldy był ocalony. Julian, oprzytomniawszy, spostrzegł, że jest cały we krwi i prawie nagi: skaleczył się zsuwając się nieostrożnie.
Nadmiar szczęścia wrócił mu całą energię: gdyby się znalazł w obliczu dwudziestu ludzi, rzucić się na nich samemu, byłoby dlań w tej chwili jedną rozkoszą więcej. Szczęściem waleczność jego nie spotkała się z żadną próbą; położył drabinę na zwykłym miejscu, owinął ją łańcuchem, zatarł ślady na grządkach pod oknem Matyldy.
Gdy wodził po ciemku ręką po miękkiej ziemi, aby się upewnić, że ślad jest zupełnie zatarty, uczuł, że mu coś pada na rękę, był to warkocz Matyldy: obcięła połowę włosów i rzuciła mu je.
Stała w oknie.
– Posyła ci to twoja służebnica – rzekła dość głośno – na znak wiekuistej wdzięczności. Wyrzekam się własnej woli, rozumu, bądź moim panem.
Julian zwyciężony omal nie pobiegł po drabinę, aby wrócić do jej pokoju. Wreszcie rozsądek zwyciężył.
Dostać się z ogrodu do pałacu nie było rzeczą łatwą. Udało mu się otworzyć siłą drzwi do piwnicy; znalazłszy się w domu, musiał wyważyć, możliwie najciszej drzwi do swego pokoju. Opuszczając wpół przytomnie sypialnię Matyldy, zostawił nawet klucz, który miał w kieszeni ubrania. „By – myślał – ona pamiętała o tym, aby ukryć ten zewłok śmiertelny!”
Wreszcie znużenie wzięło górę nad szczęściem; kiedy słońce wstawało, Julian zapadł w głęboki sen.
Dzwon na śniadanie ledwie go rozbudził; zeszedł do jadalni. Niebawem zjawiła się Matylda. Duma Juliana zaznała chwili upojenia na widok miłości błyszczącej w oczach tej pięknej i otoczonej hołdami kobiety; ale niebawem przeląkł się.
Pod pozorem braku czasu na dokończenie fryzury, Matylda ułożyła włosy tak, iż Julian mógł od pierwszego rzutu oka spostrzec rozmiary poświęcenia, jakie dlań uczyniła. Gdyby tak piękną twarz mogło cokolwiek oszpecić, Matylda byłaby to osiągnęła; połowa popielatych włosów była odcięta na pół cala przy głowie.
Przy śniadaniu całe zachowanie Matyldy zgodne było z tą nierozwagą. Można by mniemać, że sili się okazać całemu światu szaloną miłość. Szczęściem, tego dnia pan de la Mole i margrabia bardzo byli zajęci kwestią ostatniego rozdania orderów, przy którym pominięto księcia de Chaulnes. Pod koniec śniadania zdarzyło się Matyldzie, mówiąc do Juliana, rzec: Panie mój. Zaczerwienił się po białka.
Przypadkiem czy też z umysłu pani de la Mole nie zostawiła tego dnia córki ani na chwilę samej. Ale wieczorem przechodząc do salonu, panna znalazła sposobność, aby rzec Julianowi:
– Czy będziesz myślał, że to mój wybieg? Mama zarządziła, że garderobiana ma sypać w moim pokoju.
Ten dzień przemknął jak błyskawica. Julian był u szczytu szczęścia. Nazajutrz od siódmej rano siedział już w bibliotece; miał nadzieję, że panna de la Mole raczy się zjawić; napisał do niej długi list.