Kitabı oku: «Czerwone i czarne», sayfa 27

Yazı tipi:

LII. Dyskusja

Republika! Na jednego, który poświęciłby wszystko dla sprawy, są dziś tysiące i miliony znające jedynie własne przyjemności, własną próżność. W Paryżu o szacunku dla człowieka rozstrzyga jego powóz, nie jego cnota.

Napoleon, Pamiętnik

Nagle wpadł lokaj, wołając: Książę de ***.

– Milcz, durniu – rzekł książę, wchodząc. Powiedział to tak dobrze, z takim majestatem, że Julian pomyślał, że umieć się zgniewać na lokaja stanowi całą umiejętność tej wielkiej figury. Julian podniósł oczy i spuścił je natychmiast. Tak dobrze odgadł rolę nowo przybyłego, że drżał, aby spojrzenie nie było niedyskrecją.

Książę był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, wytwornie ubrany, poruszający się jak na sprężynach. Miał wąską głowę, duży nos, twarz martwą i wydatną; trudno o połączenie szlachetniejszej i bardziej nieznaczącej zarazem fizjonomii. Przybycie jego dało hasło do otwarcia posiedzenia.

Obserwacje Juliana przerwał nagle głos pana de la Mole.

– Przedstawiam panom księdza Sorel – rzekł margrabia – obdarzony jest zdumiewającą pamięcią; przed godziną wspomniałem mu o misji, którą może być zaszczycony i aby dać dowód pamięci, nauczył się na pamięć pierwszej stronicy „Quotidienne”.

– He, he! Zagraniczne nowinki tego poczciwego N… – rzekł gospodarz domu. Wziął żywo dziennik, popatrzył na Juliana z miną tak ważną, że przez to aż komiczną i rzekł – Mów pan.

Zapanowało milczenie, wszystkie oczy zwróciły się na Juliana; recytował tak płynnie, że po dwudziestu wierszach książę rzekł:

– Wystarczy.

Mały człowiek ze wzrokiem odyńca usiadł. Był snadź przewodniczącym zebrania, zająwszy bowiem miejsce, dał znak Julianowi, aby przysunął stolik karciany stojący opodal. Julian usiadł, zaopatrzywszy się w przybór do pisania. Policzył osoby siedzące dokoła zielonego sukna; było ich dwanaście.

– Panie Sorel – rzekł książę – przejdź pan do sąsiedniego pokoju, zawołamy pana.

Pan domu przybrał niespokojną minę.

– Okiennice niezamknięte – szepnął do sąsiada.

– Nie ma potrzeby wyglądać oknem – krzyknął ktoś głupio za Julianem.

„Ot, wpakowałem się co najmniej w spisek – pomyślał Julian. – Szczęściem, nie jest on z tych, które prowadzą na rusztowanie. Gdyby zresztą i było niebezpieczeństwo, winien to jestem, i więcej jeszcze, margrabiemu. Szczęśliwy byłbym, gdyby mi dane było odkupić wszystkie strapienia, jakie mogą mu sprawić moje szaleństwa!”

Wciąż myślał o swoich szaleństwach i o swym nieszczęściu, rozglądał się tak, aby nie zapomnieć żadnego szczegółu. Przypomniał sobie dopiero wówczas, że nie wołano na wsiadanym nazwy ulicy i że margrabia przybył tu dorożką, co mu się nigdy nie zdarzało.

Długo zostawiono Juliana jego dumaniom. Salon, w którym się znalazł, obity był czerwonym aksamitem z szeroką taśmą złotej lamy. Na konsoli stał duży krucyfiks z kości słoniowej, na kominku, książka pana de la Maistre O papieżu, wspaniale oprawna, ze złoconymi brzegami. Julian otworzył ją, aby się nie wydawało, że podsłuchuje. Od czasu do czasu mówiono w sąsiednim pokoju bardzo głośno. Wreszcie drzwi się otwarły; zawołano go.

– Pomnijcie, panowie – rzekł przewodniczący, że od tej chwili mówimy w obecności księcia ***. Ten pan – rzekł, wskazując na Juliana – to młody lewita oddany świętej sprawie; dzięki swej zadziwiającej pamięci potrafi oddać najdrobniejsze słowo dyskusji.

– Pan ma głos – rzekł, wskazując jegomościa z ojcowską miną i w kilku kamizelkach. Julian pomyślał, że właściwiej byłoby go nazwać panem w kamizelkach.

Wziął papier i pilnie notował.

Tutaj autor chciał wykropkować całą stronicę.

– To będzie pretensjonalnie – rzekł wydawca – dla utworu zaś tak błahego jak pański, pretensjonalność to śmierć.

– Polityka – odpowiada autor – to kamień u szyi literackiego dzieła; musi je zatopić w pół roku. Polityka wśród gry wyobraźni, to niby wystrzał z pistoletu na koncercie: hałas brutalny, a pozbawiony siły. Nie harmonizuje z żadnym instrumentem. Ta polityka urazi śmiertelnie połowę czytelników, a znudzi drugą połowę, która ma ją w formie o wiele energiczniejszej w porannym dzienniku…

– Jeśli pańscy bohaterowie nie będą mówili o polityce, przestaną być Francuzami z 1830, a pańska książka nie będzie zwierciadłem, jak masz do tego pretensje…

Protokół spisany przez Juliana miał dwadzieścia sześć stronic: oto jego wyciąg bardzo blady, trzeba było bowiem, jak zawsze, opuścić rysy zbyt śmieszne, których nadmiar mógłby się wydać wstrętny lub nieprawdopodobny. (Patrz:Gazeta Sądowa”).

Człowiek w kamizelkach i z ojcowską miną (może jaki biskup?) uśmiechał się często; wówczas oczy jego, przesłonięte mrugającymi powiekami, przybierały szczególny blask i wyraz mniej niepewny niż zazwyczaj. Jemu pierwszemu kazano przemówić wobec księcia („Co to za książę?” – myślał Julian), widocznie w tym celu, aby, niby generalny adwokat, wyłożył przekonania wszystkich. Julian odniósł wrażenie, że mówca grzeszy mglistością oraz brakiem stanowczych konkluzji. W ciągu dyskusji sam książę uczynił mu nawet ten zarzut.

Po kilku wielce moralnych i filozoficznych ogólnikach, człowiek w kamizelkach rzekł:

– Szlachetna Anglia, sterowana przez wielkiego człowieka, nieśmiertelnego Pitta, wydała czterdzieści miliardów franków na walkę z rewolucją. Jeśli szanowne zgromadzenie pozwoli mi poruszyć szczerze myśl dość smutną, powiem tak: Anglia nie zrozumiała, że z człowiekiem takim jak Bonaparte, zwłaszcza gdy jako bronią przeciw niemu rozporządza się jedynie dobrymi intencjami, jedyną wartość mają środki osobiste…

– Och! Znowu apologia morderstwa! – żachnął się pan domu.

– Niechże pan nam oszczędzi sentymentalnych kazań! – wykrzyknął niechętnie przewodniczący, przy czym jego dzicze oko zalśniło okrutnym blaskiem. – Mów pan dalej – rzekł do jegomości w kamizelkach. Czoło i policzki przewodniczącego oblały się purpurą.

– Szlachetna Anglia – ciągnął dalej mówca – jest dziś zmiażdżona, gdyż każdy Anglik, kupując bochenek chleba, musi płacić procent od czterdziestu miliardów franków użytych przeciw jakobinom. Nie ma już Pitta.

– Jest książę Wellington – rzekł jakiś wojskowy, nadymając się powagą.

– Proszę o ciszę, panowie – wykrzyknął przewodniczący – jeśli mamy jeszcze dysputować, niepotrzebnie fatygowaliśmy pana Sorel.

– Wiadomo, że pan ma swoje sposoby – rzekł książę cierpko, spoglądając na jegomościa, który przerwał, eks-generała napoleońskiego. Julian domyślił się, że to słowo kryło jakąś osobistą i mocno obrażającą aluzję. Wszyscy uśmiechnęli się; generał odstępca był wściekły.

– Nie ma już Pitta, panowie – podjął sprawozdawca z miną człowieka, który stracił już nadzieję dogadania się. – Gdyby nawet znalazł się w Anglii drugi Pitt, nie da się dwa razy zmistyfikować narodu tymi samymi środkami.

– Dlatego też zwycięski generał, nowy Bonaparte, niemożliwy jest już we Francji! – wykrzyknął znów wojskowy.

Tym razem ani przewodniczący, ani książę nie śmieli okazać niezadowolenia, mimo że Julian czytał w ich oczach, że mają ochotę. Spuścili oczy; książę poprzestał na ostentacyjnym westchnieniu.

Ale referent nie krył swego niezadowolenia.

– Komuś jest pilno, abym skończył – rzekł z ogniem, odrzucając nagle uśmiechniętą maskę dworności i taktu, którą Julian uważał za wyraz jego charakteru – komuś pilno, abym skończył; daremne, widzę, są wysiłki, jakie czynię, aby nie obrazić niczyich uszu, chociażby najdłuższych. Zatem, panowie, będę zwięzły.

Powiem po prostu. Anglia nie da już ani grosza na ofiarę dla dobrej sprawy. Gdyby sam Pitt zmartwychwstał, nie potrafiłby, przy całym geniuszu, otumanić drobnych posiadaczy, którzy wiedzą, że krótka bitwa pod Waterloo kosztowała ich, sama jedna, miliard. Skoro żądacie, aby mówić po prostu – dodał, zapalając się – powiem: Myślcie sami o sobie, Anglia nie ma ani gwinei na wasze usługi, kiedy zaś Anglia nie płaci, wówczas Austria, Rosja, Prusy, które mają jedynie odwagę, a nie mają pieniędzy, mogą się zdobyć co najwyżej na jedną lub dwie kampanie przeciw Francji.

Wolno mieć nadzieję, że młodzi żołnierze skupieni pod hasłem jakobinizmu dostaną cięgi w pierwszej bitwie, może i w drugiej; ale w trzeciej, choćbym miał uchodzić w waszych zaślepionych oczach za rewolucjonistę, w trzeciej ujrzycie żołnierzy z 1794 innych zgoła niż wówczas, gdy ich powołano w 1792.

Tu rozległy się sprzeciwy.

– Młodzieńcze – rzekł przewodniczący – idź do drugiego pokoju przepisać początek protokołu.

Julian z wielkim żalem wyszedł. Sprawozdawca poruszył możliwości stanowiące przedmiot najczęstszych dumań Juliana.

„Boją się, abym sobie z nich nie drwił” – myślał. Kiedy go przywołano z powrotem, przemawiał pan de la Mole. Mówił z powagą, która znającemu go dobrze Julianowi wydała się bardzo zabawna.

– …Tak, panowie, zwłaszcza o tym nieszczęśliwym narodzie można powiedzieć:

Będzie li bogiem, słowem albo miską?

Będzie bogiem! woła bajkopis. Do was to, panowie, zdają się odnosić te tak szlachetne i głębokie słowa. Działajcie sami, osobiście, a szlachetna Francja wstanie niemal taka, jaką ją uczynili nasi przodkowie i jaką oglądały jeszcze nasze oczy przed śmiercią Ludwika XIV.

Anglia (przynajmniej jej szlachetni lordowie) nienawidzi na równi z nami plugawego jakobinizmu: bez angielskiego złota Austria, Prusy mogą stoczyć ledwie parę bitew. Czy to wystarczy, aby sprowadzić szczęśliwą okupację, jak ta, którą pan de Richelieu tak głupio zmarnotrawił w 1817? Nie sądzę.

Ktoś przerwał, ale zagłuszyło to ogólne pst! Był to znów generał napoleoński, który marzył o błękitnej wstędze i chciał się zaznaczyć między redaktorami tajemnej noty.

– Ja nie sądzę – podjął pan de la Mole, skoro się uciszyło; położył nacisk na tym ja z dumą, która zachwyciła Juliana. „To się nazywa gracz – mówił, biegnąc piórem prawie równo ze słowami margrabiego. – Jednym dobrze zaakcentowanym słówkiem pan de la Mole unicestwił dwadzieścia bitew tego sprzedawczyka”.

– Nie tylko samej zagranicy – ciągnął margrabia tonem bardzo umiarkowanym – możemy zawdzięczać nową okupację wojskową. Cała ta młodzież, która pisuje podburzające artykuły w „Globie”, dostarczy kilka tysięcy przywódców, pomiędzy którymi może się znaleźć taki Kleber, Hoche, Jourdan, Pichegru, tylko niebezpieczniejszy.

– Nie umieliśmy mu stworzyć glorii – rzekł przewodniczący – trzeba go było uczynić nieśmiertelnym.

– Trzebaż wreszcie, aby Francja rozpadła się na dwa stronnictwa – podjął pan de la Mole – ale dwa stronnictwa nie tylko z nazwy, dwa stronnictwa bardzo wyraźne, odgraniczone. Musimy wiedzieć, kogo trzeba zmiażdżyć. Z jednej strony dziennikarze, wyborcy, słowem opinia; młodzież i jej satelici. Gdy oni się odurzają brzękiem czczych słów, my mamy tę niezawodną przewagę, że zjadamy budżet.

Nowe przerywania.

– Pan, proszę pana – rzekł margrabia do przerywającego z niezrównaną wyniosłością i swobodą – pan nie zjadasz, jeśli to słowo pana razi; pan pożerasz czterdzieści tysięcy franków z budżetu państwa i osiemdziesiąt tysięcy, które otrzymujesz z listy cywilnej. A więc, drogi panie, skoro mnie pan zmusza, biorę pana śmiało za przykład. Jak pańscy szlachetni przodkowie, którzy szli za świętym Ludwikiem na wojnę krzyżową, powinien byś pan za tych sto dwadzieścia tysięcy franków wystawić nam co najmniej pułk, kompanię, co mówię! pół kompanii złożonej z pięćdziesięciu ludzi gotowych walczyć i oddanych dobrej sprawie na śmierć i życie. Macie tylko lokajów, którzy w razie buntu napędziliby strachu wam samym.

Tron, ołtarz, szlachta, mogą zginąć jutro, panowie, o ile nie stworzycie sobie w każdym departamencie pięciuset oddanych ludzi; mówię oddanych, nie tylko z całą francuską odwagą, ale z hiszpańską wytrwałością.

Połowa tej armii powinna się składać z naszych dzieci, wnuków, z prawdziwej szlachty. Każdy z nich będzie miał przy boku nie jakiegoś łyka gadułę, gotowego przywdziać trójkolorową kokardę, jeśli się zdarzy nowy rok 1815, ale tęgiego chłopa, szczerego i prostego jak Cathelineau; szlachcic wpoi weń zasady: niech to będzie, o ile możliwe, jego mleczny brat. Niech każdy z nas poświęci piątą część swego dochodu, aby stworzyć tę małą, oddaną armię, pięciuset ludzi na każdy departament. Wówczas będziecie mogli liczyć na obcą okupację. Nigdy cudzoziemski żołnierz nie dostanie się do Dijon, jeśli nie będzie miał pewności, że znajdzie pięciuset sprzymierzeńców w każdym departamencie.

Cudzoziemscy monarchowie tylko wtedy zechcą z wami gadać, jeśli im zapewnicie dwadzieścia tysięcy szlachty gotowej chwycić za broń, aby im otworzyć bramy Francji. Ciężka to ofiara, powiecie; otóż, panowie, bezpieczeństwo naszych głów zależy od niej. Między wolnością prasy a naszym istnieniem jako szlachty jest walka na śmierć i życie. Zostańcie rękodzielnikami, chłopami albo bierzcie karabin. Bądźcie tchórzami, jeśli chcecie, ale nie głupcami; otwórzcie oczy.

Strójcie bataliony, powiem wam stówami pieśni jakobinów; wówczas znajdzie się jakiś szlachetny Gustaw-Adolf, który poruszony grożącą zagładą monarchicznej zasady pogna trzysta mil i uczyni dla was to, co Gustaw dla protestanckich książąt. Chcecie nadal rozprawiać, a nie działać? Za pięćdziesiąt lat będą w Europie sami prezydenci republik, ani jednego króla. A wraz z tymi czterema literami: K, R, Ó, L, zginą i księża, i szlachta. Widzę już tylko kandydatów, robiących słodkie oczy do plugawej większości.

Darmo mówilibyście, że Francja nie ma w tej chwili popularnego wodza, znanego, ukochanego; że armia oddana jest jedynie interesom tronu i ołtarza, że wyłączono z niej starych wiarusów, gdy w każdym pruskim i austriackim pułku znajdzie się pięćdziesięciu podoficerów, którzy byli w ogniu. Dwieście tysięcy młodzieży z drobnego mieszczaństwa rwie się do wojny…

– Dość już tych przykrych prawd – rzekła pewnym siebie tonem poważna osobistość piastująca widocznie jakąś wysoką godność kościelną, gdyż pan de la Mole uśmiechnął się przyjaźnie, zamiast się gniewać, co było nieomylnym znakiem dla Juliana.

– Dosyć przykrych prawd, streśćmy się, panowie: człowiek, któremu trzeba uciąć zgangrenowaną nogę, źle by uczynił, gdyby zapewniał chirurga: „Ta noga jest zupełnie zdrowa”. Darujcie mi porównanie, panowie, szlachetny książę *** jest naszym chirurgiem.

Wreszcie padło wielkie słowo, pomyślał Julian; zatem to do *** będę gnał tej nocy.

LIII. Kler, lasy, wolność

Pierwszym prawem każdej istoty jest zachowanie istnienia, życia. Siejecie szalej, a chcecie, aby wzeszły kłosy!

Makiawel

Poważny dostojnik mówił dalej; czuło się, że wie; z łagodną i umiarkowaną powagą, która niezmiernie podobała się Julianowi, wykładał te wielkie prawdy.

1° Anglia nie ma ani gwinei na nasze usługi; w modzie są tam ekonomia i Hume. Nawet święci nie dadzą nam pieniędzy, a pan Brougham wyśmieje się z nas.

2° Nie podobna bez angielskiego złota wycisnąć z monarchów Europy więcej niż dwie kampanie; dwie kampanie zaś nie wystarczą przeciw drobnemu mieszczaństwu.

3° Konieczne jest utworzyć we Francji zbrojne stronnictwo, inaczej monarchiczna Europa nie zaryzykuje ani tych dwóch kampanii.

Czwarty punkt, który ośmielę się panom przedstawić jako oczywisty, jest ten:

Nie podobna stworzyć we Francji zbrojnej partii bez pomocy kleru. Mówię to śmiało, ponieważ to udowodnię. Trzeba dać wszystko duchowieństwu.

1° Ponieważ zajmując się swymi sprawami noc i dzień pod kierunkiem ludzi wysoce uzdolnionych, przebywających z dala od wszelkich burz, o trzysta mil poza waszymi granicami…

– Och! Rzym! Rzym! – wykrzyknął gospodarz domu.

– Tak, panie, Rzym! – odparł kardynał dumnie. – Bez względu na mniej lub więcej dowcipne żarciki, które były w modzie za pańskiej młodości, oświadczam głośno w roku 1830, że jedynie duchowieństwo prowadzone przez Rzym umie trafić do ludu. Pięćdziesiąt tysięcy księży powtarza te same słowa w dniu wskazanym przez przełożonych, do ludu zaś, który ostatecznie dostarcza żołnierzy, bardziej przemówi głos kapłana niż głosy wszystkich robaków ziemnych… (Ta wycieczka osobista wywołała szmery).

Duchowieństwo przewyższa was rozumem, myślą, panowie – ciągnął podniesionym głosem kardynał – wszystko, coście uczynili, aby się zbliżyć do tego zasadniczego punktu, a mianowicie, aby mieć we Francji zbrojne stronnictwo, było naszym dziełem.

Tu nastąpiły fakta… Kto poruszył osiemdziesiąt tysięcy strzelb w Wandei? etc., etc.

Póki duchowieństwo nie ma swoich lasów, nic nie ma w ręku. Przy pierwszej wojnie minister wojny wytłumaczy swoim podwładnym, że nie ma pieniędzy dla nikogo, oprócz dla proboszcza. W gruncie Francja nie jest zbyt wierząca, a lubi wojnę. Ktokolwiek jej ją da, będzie podwójnie popularny, prowadzić bowiem wojnę, znaczy wygłodzić jezuitów, mówiąc gwarą pospólstwa; prowadzić wojnę, znaczy uwolnić tych pyszałków Francuzów od grozy zagranicznej interwencji.

Słuchano kardynała z uznaniem…

– Pan de Nerval – rzekł – powinien by ustąpić z ministerium; jego nazwisko niepotrzebnie drażni.

Na te słowa wszyscy wstali i zaczęli mówić naraz. „Znów mnie wyprawiają” – pomyślał Julian; ale nawet roztropny przewodniczący zapomniał o istnieniu Juliana.

Wszystkie oczy zwróciły się w jedną stronę: Julian poznał pana de Nerval, prezydenta ministrów, którego widział na balu u księcia de Retz.

Zamieszanie doszło do szczytu, jak powiadają dzienniki w sprawozdaniach z izby. Po dobrym kwadransie uciszyło się nieco.

– Nie będę twierdził, panowie – rzekł szczególnym głosem – że nie zależy mi na tece. Rozumiem, że moje nazwisko zdwaja siły jakobinów, zwracając przeciw nam wielu umiarkowanych. Usunąłbym się tedy chętnie; ale drogi Pana wiadome są jedynie dla niewielu; ale – dodał, wpatrując się bystro w kardynała – ja mam misję; niebo powiedziało mi: „Dasz głowę na rusztowaniu lub odbudujesz we Francji monarchię, sprowadzisz parlament do tego, czym był parlament za Ludwika XV”. I dokonam tego, panowie.

Zamilkł, usiadł, zapanowała cisza.

„Tęgi aktor” – pomyślał Julian. Mylił się jak zawsze, przypisując ludziom za wiele inteligencji. Podniecony utarczkami ożywionego wieczoru, a zwłaszcza szczerością dyskusji, pan de Nerval wierzył w tej chwili w swą misję. Przy wielkiej odwadze człowiek ten nie miał rozumu.

Północ wybiła podczas ciszy, która zaległa po owym pięknym słowie: dokonam tego. Zdawało się Julianowi, że dźwięk zegara ma coś imponującego i posępnego. Czuł się wzruszony.

Niebawem dyskusja wybuchła na nowo z rosnącą energią, a zwłaszcza z nieprawdopodobną naiwnością. „Ci ludzie każą mnie otruć – myślał Julian. – Jak można mówić podobne rzeczy wobec plebejusza?”

Biła druga, kiedy rozprawiano jeszcze. Gospodarz od dawna spał, pan de la Mole musiał dzwonić, aby podano nowe świece. Pan de Nerval, minister, wyszedł o trzy kwadranse na drugą, przypatrzywszy się dobrze twarzy Juliana w lustrze. Po odejściu wszyscy uczuli ulgę.

– Bóg wie, co ten człowiek opowie królowi – szepnął do sąsiada pan w kamizelkach, gdy zakładano świece. – Może nas bardzo ośmieszyć i zwichnąć nam przyszłość. Trzeba przyznać, że to był rzadki tupet, a nawet bezczelność z jego strony, aby się tu zjawić. Bywał tu, nim był ministrem; ale teka zmienia wszystko, pochłania człowieka; powinien by to czuć.

Ledwie minister wyszedł, generał napoleoński zamknął oczy. Zaczął mówić o swoim zdrowiu, o ranach, spojrzał na zegarek, po czym wyszedł.

– Założyłbym się – rzekł człowiek w kamizelkach – że generał pędzi za ministrem; będzie się tłumaczył z tego, że był tutaj i będzie utrzymywał, że nami powoduje.

Skoro na wpół drzemiąca służba uporała się ze świecami, przewodniczący rzekł:

– Radźmyż wreszcie, panowie, nie silmy się już przekonywać wzajem. Pomyślmy nad treścią noty, która za czterdzieści osiem godzin dojdzie wiadomości naszych zagranicznych przyjaciół. Wspomniano o ministrach. Możemy powiedzieć teraz, kiedy pana de Nerval już nie ma: co nas obchodzą ministrowie? Zmusimy ich do okazania woli.

Kardynał przytwierdził subtelnym uśmiechem.

– Bardzo łatwo, zdaje mi się, streścić naszą pozycję – rzekł młody biskup z Agde z ogniem fanatyzmu.

Dotąd biskup milczał; oko jego, zrazu spokojne i zimne, rozpłomieniło się już w pierwszej godzinie dyskusji. Obecnie dusza jego kipiała jak Wezuwiusz.

– Od 1806 do 1814 – mówił – Anglia popełniła jeden tylko błąd, mianowicie że nie wzięła na cel wprost i osobiście Napoleona. Z chwilą, kiedy ten człowiek utworzył książąt i szambelanów, z chwilą, gdy odbudował tron, misja, jaką Bóg mu powierzył, była skończona; wówczas należało go poświęcić. Pismo święte uczy nas w niejednym miejscu, w jaki sposób można uporać się z tyranem. (Tu kilka cytatów łacińskich).

Dziś panowie, nie jednego człowieka trzeba poświęcić, ale Paryż. Cała Francja wzoruje się na Paryżu. Po co uzbrajać po pięciuset ludzi na każdy departament? Ryzykowne i bezpożyteczne. Po co mieszać Francję w rzecz, która dotyczy osobiście Paryża? Paryż sam, ze swymi dziennikami i salonami, jest przyczyną złego; niech nowy Babilon zginie. Nie ma wyboru między Paryżem a ołtarzem. Ta katastrofa leży nawet w świeckich interesach tronu. Czemu Paryż nie ośmielił się pisnąć za Bonapartego? Spytajcie o to armaty spod świętego Rocha…

Ledwie o trzeciej rano Julian wyszedł z panem de la Mole.

Margrabia był zmęczony i zawstydzony. Kiedy mówił do Juliana, pierwszy raz w akcencie jego brzmiała prośba. Prosił go o przebaczenie, że nigdy nie zdradzi nadmiaru świętej gorliwości (to było jego wyrażenie), której przypadkowo stał się świadkiem.

– Nie wspominaj o tym naszemu przyjacielowi za granicą, chyba że koniecznie zechce poznać ducha naszych młodych zapaleńców. Cóż im znaczy, że państwo runie, oni zostaną kardynałami i czmychną do Rzymu. Nas, w naszych zamkach, wyrżną chłopi.

Poufna nota, którą margrabia sporządził z dwudziestu sześciu stronic protokołu Juliana, była gotowa ledwo o trzy kwadranse na piątą.

– Zmęczony jestem śmiertelnie – rzekł margrabia – znać to po tej notatce, która pod koniec nie jest dość przejrzysta; mało z czego w życiu byłem równie niezadowolony. Teraz, chłopcze – dodał – idź spocząć na kilka godzin; z obawy zaś, aby cię nie wykradziono, zamknę cię na klucz.

Nazajutrz margrabia zawiózł Juliana do ustronnego zamku, dość daleko od Paryża. Zastali tam osobliwych gości, którzy mocno wyglądali Julianowi na księży. Wręczono mu paszport wystawiony na fałszywe nazwisko, ale wskazujący prawdziwy cel podróży, którego Julian wciąż niby się nie domyślał. Wsiadł sam do kolaski.

Margrabia nie miał obawy o jego pamięć; Julian wyrecytował mu kilkakrotnie poufną notę. Pan de la Mole lękał się tylko, aby go nie przytrzymano w drodze.

– Staraj się zwłaszcza mieć minę furfanta, który podróżuje jedynie dla zabicia czasu – rzekł przyjaźnie, gdy opuszczali salon. – Był może niejeden zdrajca wśród nas na wczorajszym zebraniu.

Podróż była szybka i smutna. Ledwie Julian stracił z oczu margrabiego, zapomniał o nocie i o misji, aby myśleć jedynie o wzgardzie Matyldy.

O kilka mil za Metzem poczmistrz powiedział mu, że nie ma koni. Była dziesiąta wieczór; Julian, bardzo nierad, poprosił o wieczerzę. Przechadzał się koło domu i nieznacznie zajrzał do stajni. Koni nie było.

„A jednak ten człowiek wyglądał podejrzanie – myślał Julian – w tym chamskim oku było coś szpiegowskiego”.

Jak widzimy, Julian zaczynał nie brać dosłownie wszystkiego, co mu mówiono. Zamierzał się wymknąć po wieczerzy; aby zaś dowiedzieć się czegoś o okolicy, poszedł zagrzać się w kuchni. Jakaż była radość, kiedy ujrzał sławnego śpiewaka, signor Geronima!

Wyciągnięty w fotelu, który kazał przystawić do ognia, neapolitańczyk lamentował na cały głos i sam jeden gadał więcej niż dwudziestu niemieckich chłopów dokoła niego.

– Ci ludzie mnie rujnują – zawołał do Juliana – przyrzekłem śpiewać jutro w Moguncji. Siedmiu panujących książąt zbiegło się, aby mnie słyszeć. Ale chodźmy się przejść – dodał znacząco.

Skoro się oddalili o jakie sto kroków tak, aby nikt nie mógł ich podsłuchać, śpiewak rzekł:

– Wie pan, co się święci? Ten poczmistrz to prosty oszust. Dałem w czasie przechadzki dwadzieścia su małemu synkowi, który mi wszystko wyśpiewał. Jest dwanaście koni na drugim końcu wioski. Chcą przytrzymać jakiegoś kuriera.

– Doprawdy? – rzekł Julian niewinnym tonem.

To jeszcze było mało wykryć zdradę; trzeba było móc wyjechać: na to ani Geronimo ani jego przyjaciel nie umieli poradzić.

– Czekajmy dnia – rzekł wreszcie śpiewak – nie ufają nam. Może podejrzewają mnie, może pana. Jutro zamówimy dobre śniadanie: gdy je nam będą gotować, wymkniemy się, najmiemy konie i dobijemy do najbliższej poczty.

– A pańskie rzeczy? – spytał Julian, któremu przyszło na myśl, że może sam Geronimo wysłany jest, aby go przytrzymać.

Trzeba było zjeść kolację i iść spać. Julian dopiero niedawno zasnął, kiedy go nagle obudził głos dwóch osób, które nie krępując się zbytnio, rozmawiały w jego pokoju.

Poznał poczmistrza uzbrojonego w ślepą latarkę. Światło padało na walizkę, którą Julian kazał wnieść do pokoju. Obok poczmistrza znajdował się jakiś mężczyzna, który spokojnie grzebał w otwartym kufrze. Julian dostrzegł jedynie rękawy jego ubrania, czarne i bardzo wąskie.

– To sutanna – pomyślał, ujmując ostrożnie pistolety, które umieścił pod poduszką.

– Niech się ksiądz nie lęka, nie zbudzi się – rzekł poczmistrz. – Potraktowałem ich wczoraj owym winem, które ksiądz sam przyrządził.

– Nie widzę żadnych papierów – odparł ksiądz. – Dużo bielizny, pachnideł, pomady, fatałachów: to jakiś światowy laluś pochłonięty uciechami. Emisariuszem będzie raczej ten drugi, który udaje włoski akcent.

Zbliżyli się, aby przetrząsnąć ubranie Juliana. Miał chętkę zabić ich jako złodziejów. Nie pociągnęłoby to groźnych następstw. Szaloną miał ochotę… „To byłoby głupstwo – rzekł sobie – naraziłbym swoją misję”.

– To nie jest dyplomata – rzekł ksiądz, przetrząsnąwszy odzież, po czym oddalił się i dobrze uczynił.

„Jeśli mnie tknie w łóżku, biada mu – myślał Julian – może on przyszedł po to, aby mnie zasztyletować, tego bym nie zniósł”.

Ksiądz odwrócił głowę, otworzył do połowy oczy; jakież było zdumienie Juliana! Był to ksiądz Castanède. W istocie, mimo iż silili się mówić po cichu, jeden głos wydał się Julianowi od początku znajomy. Uczuł pokusę, aby uwolnić ziemię od jednego z najnikczemniejszych łajdaków…

„A moja misja!” – rzekł sobie w duchu.

Ksiądz i jego akolita wyszli. W kwadrans potem Julian udał, że się zbudził. Poruszył cały dom.

– Otruty jestem! – krzyknął – cierpię straszliwie!

Chciał znaleźć jakiś pozór, aby pośpieszyć na pomoc Geronimowi. Znalazł go wpół odurzonego pod wpływem laudanum zawartego w winie.

Julian, przewidując tego rodzaju psikusa, przyrządził sobie na wieczerzę czekoladę przywiezioną z Paryża. Nie był w stanie rozbudzić śpiewaka, aby go skłonić do wyjazdu.

– Gdyby mi dano całe królestwo Neapolu – powiadał artysta – nie wyrzekłbym się w tej chwili rozkoszy spania.

– Ale siedmiu panujących?

– Niech czekają.

Julian odjechał sam i dobił bez dalszych przygód do wysokiej osobistości. Stracił cały ranek na zabiegach o audiencję. Szczęściem, około czwartej książę wybrał się na przechadzkę. Julian ujrzał go idącego pieszo i nie zawahał się poprosić o jałmużnę. Zbliżywszy się na dwa kroki do dostojnika, wydobył zegarek margrabiego i pokazał go znacząco.

– Proszę iść za mną z daleka – rzekł książę, nie patrząc.

Uszedłszy z ćwierć mili, książę wstąpił do małej kawiarenki. W tej to nędznej gospodzie, w jakiejś ciupie Julian miał zaszczyt wyrecytować księciu cztery stronice noty.

– Proszę jeszcze raz i wolniej – brzmiała odpowiedź.

Książę porobił notatki.

– Idź pan pieszo do najbliższej stacji pocztowej. Zostaw tu rzeczy i kolaskę. Dostań się, jak zdołasz, do Strasburga, dwudziestego drugiego zaś – (było to dziesiątego) – bądź o wpół do pierwszej w południe w tej samej oberży. Nie wychodź aż za pół godziny. Milczenie!

Oto jedyne słowa, jakie Julian usłyszał. Wystarczyły, aby go przejąć uwielbieniem. „Oto jak załatwia się sprawy – pomyślał – cóż by powiedział ten wielki mąż stanu, gdyby słyszał przed trzema dniami naszych gadułów?”

Julian dostał się za dwa dni do Strasburga; był przeświadczony, że nie ma tam nic do roboty. Nadłożył drogi dla zmylenia tropu. „Jeśli ten czart Castanède mnie poznał, niełatwo spuści mnie z oka… Z jakąż rozkoszą zadrwiłby ze mnie i udaremniłby mą misję!”

Ksiądz Castanède, naczelnik policji Kongregacji na całej północnej granicy, nie poznał go na szczęście; jezuici zaś w Strasburgu, mimo że czujni, nie wpadli na myśl śledzenia Juliana. W swoim błękitnym fraczku z orderem wyglądał na młodego wojskowego mocno zajętego swą osobą.

Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
11 haziran 2020
Hacim:
580 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Stuart: A Life Backwards
Alexander Masters
Metin
Ortalama puan 3,5, 8 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,7, 3 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 7 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,2, 18 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 3, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre