Kitabı oku: «Czerwone i czarne», sayfa 28
LIV. Strasburg
O urzeczenie! ty posiadasz całą potęgę miłości, całą jego moc wytrwania w nieszczęściu. Jedynie jej urocze słodycze, jej upojenie znajdują się poza twą sferą. Nie mogłem powiedzieć, widząc ją śpiącą: ta anielska piękność, tak rozkosznie słaba, należy do mnie! Oto ją mam w swojej mocy, ją, którą niebo stworzyło w swym miłosierdziu, aby zachwycić serce mężczyzny.
Oda Schillera
Zniewolony spędzić tydzień w Strasburgu Julian silił się rozerwać myślami o chwale wojennej i poświęceniu dla ojczyzny. Byłże tedy zakochany? Nie miał pojęcia; czuł tylko w udręczonej duszy, że Matylda jest bezwzględną panią jego szczęścia jak i wyobraźni. Potrzebował całej siły charakteru, aby się nie poddać rozpaczy. Nie było w jego mocy myśleć o rzeczach niemających związku z panną de la Mole. Ambicja, zadowolona próżność odrywała go nieraz od uczuć, jakie budziła w nim pani de Rênal. Matylda pochłonęła wszystko; znajdował ją w każdej myśli o przyszłości.
W którąkolwiek stronę Julian spojrzał, przyszłość wydawała mu się nędzna i chybiona. Ten sam człowiek, w Verrières tak pełen zarozumienia61 i pychy, obecnie popadł w nadmiar śmiesznej skromności.
Trzy dni wprzódy byłby zabił z przyjemnością księdza Castanède; w Strasburgu zaś, gdyby dziecko wszczęło z nim kłótnię, ustąpiłby dziecku. Rozmyślając na nowo o przeciwnikach i wrogach, których spotkał w życiu, dochodził zawsze do wniosku, że wina była po jego stronie.
Pochodziło to stąd, że obecnie nieubłaganą jego nieprzyjaciółką stała się owa potężna wyobraźnia, niegdyś wciąż zatrudniona obrazami świetnej przyszłości.
Zupełna samotność potęgowała jeszcze władzę czarnej wyobraźni. Jakimż skarbem byłby mu przyjaciel! „Ale – powiadał sobie Julian – czy jest serce, które by biło dla mnie? A gdybym miał przyjaciela, czyż honor nie nakazywałby mi wiekuistego milczenia?”
W tak smutnym usposobieniu objeżdżał konno okolice Kehl; jest to miasteczko nad Renem, unieśmiertelnione przez Dessaixa i Gouvion-Saint-Cyr. Wieśniak niemiecki pokazywał mu strumyki, drogi, wysepki na Renie wsławione męstwem tych wielkich wodzów. Julian, powodując koniem lewą ręką, trzymał w prawej wspaniałą mapę zdobiącą Pamiętniki marszałka Saint-Cyr. Naraz usłyszał wesoły okrzyk; podniósł głowę.
Był to książę Korazow, ów przyjaciel z Londynu, który przed kilkoma miesiącami odsłonił mu zasady dandyzmu. Wierny tej wielkiej sztuce Korazow, bawiący po drodze ze Strasburga od pół godziny w Kehl, nie przeczytawszy zresztą w życiu ani wiersza o oblężeniu z 1796, zaczął wszystko tłumaczyć Julianowi. Niemiecki chłopak spoglądał nań zdziwiony; rozumiał tyle po francusku, aby ocenić grube omyłki, jakie popełniał książę. Julian był o sto mil od myśli o tym, patrzał olśniony na pięknego młodzieńca, podziwiał jego wdzięk w dosiadaniu konia.
„Szczęśliwa natura – myślał. – Jak te spodnie doskonale leżą; jak wykwintnie ostrzyżony! Ach, gdybym ja był taki, nie zbrzydziłaby mnie sobie może po trzech dniach miłości”.
– Wyglądasz jak trapista – rzekł książę, skończywszy wykład – przeholowałeś w powadze, którą ci wszczepiłem w Londynie. Smutek nie jest nigdy w dobrym tonie: należy być znudzonym. Jeżeliś smutny, to znaczy, że ci czegoś brakuje, że coś ci się nie powiodło. To znaczy przyznawać się do upośledzenia. Przeciwnie, być znudzonym, znaczy, że niełatwo coś ci się zdoła spodobać. Zrozumże, mój drogi, tę olbrzymią różnicę.
Julian rzucił talara wieśniakowi, który słuchał z rozdziawioną gębą.
– Dobrze – rzekł książę – w tym był wdzięk, była szlachetna wzgarda! Doskonale!
I puścił się galopa. Julian pognał za nim, przejęty cielęcym podziwem.
„Och! Gdybym był doń podobny, nie przełożyłaby nade mnie takiego Croisenois!” Im bardziej odczuwał rozumowo śmiesznostki księcia, tym bardziej gardził sobą, że je podziwia i cierpiał, że ich nie posiada. Nie podobna dalej posunąć wstrętu do samego siebie.
Książę zauważył jego smutek.
– Ejże, mój drogi – rzekł, kiedy wjeżdżali do Strasburga – czyś zgrał się do nitki, czy też zakochałeś się w jakiejś aktoreczce?
Rosjanie naśladują francuskie obyczaje, ale zawsze z pięćdziesięcioletnim opóźnieniem. Obecnie są w wieku Ludwika XV.
Te romansowe aluzje sprowadziły łzy do oczu Juliana: „Czemu nie miałbym się poradzić tego miłego chłopca?” – pomyślał nagle.
– Więc tak, książę – odparł – spotykasz mnie tu w Strasburgu mocno zakochanym, nawet opuszczonym. Urocza kobieta w sąsiednim mieście puściła mnie kantem po trzechdniowym miłowaniu i ta zdrada zabija mnie.
Pod zmienionym nazwiskiem odmalował księciu postępowanie i charakter Matyldy.
– Nie mów dalej – rzekł Korazow. – Aby wzbudzić w tobie zaufanie do lekarza, dokończę twego zwierzenia. Mąż tej młodej osoby posiada olbrzymi majątek lub raczej ona sama należy do najwyższej arystokracji miejscowej. W ogóle musi być z czegoś dumna.
Julian skinął głową, nie miał siły mówić.
– Doskonale – rzekł książę. – oto trzy gorzkie mikstury, które zażyjesz bez zwłoki.
1° Odwiedzać codziennie panią… jak się nazywa?
– Pani de Dubois.
– Cóż za nazwisko – rzekł książę, parskając śmiechem – ale przepraszam, dla ciebie jest wspaniałe. Chodzi o to, aby widywać co dzień panią de Dubois; nie bądź zwłaszcza chłodny ani urażony; przypomnij sobie wielką zasadę epoki: bądź przeciwieństwem tego, czego po tobie oczekują. Okazuj się ściśle taki, jakim byłeś tydzień wprzód, nim cię zaszczyciła swymi łaskami.
– Och! Byłem wówczas spokojny – wykrzyknął Julian z rozpaczą – myślałem, że nią gardzę…
– Motyl spala się od świecy – ciągnął książę – porównanie stare jak świat.
1° Będziesz ją widywał co dzień.
2° Będziesz się zalecał do którejś z jej przyjaciółek, ale bez pozorów namiętności, rozumiesz? Nie taję ci, rola twoja jest trudna; masz grać komedię, a jeśli wyda się, że grasz, jesteś zgubiony.
– Ona ma tyle sprytu, a ja tak mało! Jestem zgubiony – rzekł Julian smutnie.
– Nie, jesteś tylko bardziej zakochany, niż myślałem. Pani de Dubois jest głęboko zajęta sobą, jak wszystkie kobiety, którym Bóg dał albo za wiele szlachectwa albo za wiele pieniędzy. Przygląda się sobie, zamiast przyglądać się tobie, tym samym nie zna cię. W czasie kilku paroksyzmów miłości, na jakie z wielkim wysiłkiem wyobraźni się zdobyła, widziała w tobie wymarzonego bohatera, nie to, czym jesteś w istocie. Cóż u diabła, toż to elementarz, drogi Sorel; czy z ciebie zupełny uczniak?
Brawo! wstąpmy do tego magazynu; cóż za wspaniały czarny halsztuk, można by rzec, że wyszedł z pracowni Johna Anderson, przy Burlingtonstreet. Zrób to dla mnie i kup go sobie, wyrzuć oknem ten czarny postronek, który masz na szyi.
A, ba – ciągnął książę, wychodząc z najwykwintniejszego sklepu w Strasburgu – w jakim świecie obraca się pani de Dubois? Wielkie bogi! Co za nazwisko! Nie gniewaj się, drogi Sorel, ale to nad moje siły… Do kogo będziesz się zalecał?
– Do pewnej skromnisi, córki bogatego pończosznika. Ma śliczne oczy, bardzo w moim guście; zajmuje pierwsze stanowisko w okolicy; ale mimo tych wielkości, rumieni się i miesza, skoro przy niej wspomnieć o handlu w sklepie. Nieszczęściem, ojciec był jednym z najbardziej znanych kupców w Strasburgu.
– Zatem kiedy mowa o przemyśle – rzekł książę, śmiejąc się – jesteś pewny, że piękna pani myśli o sobie, nie o tobie. Cudowna śmiesznostka i bardzo użyteczna w tym wypadku; nie pozwoli ci ani na chwilę stracić głowy dla jej pięknych oczu. Powodzenie zapewnione.
Julian miał na myśli marszałkową de Fervaques, która bywała często w pałacu de la Mole. Była to piękna cudzoziemka, zaślubiła marszałka na rok przed jego śmiercią. Całe jej życie miało jak gdyby tylko jeden cel, mianowicie pokryć niepamięcią to, że jest córką przemysłowca. Aby grać w Paryżu jakąś rolę, stanęła na czele stronnictwa cnoty.
Julian podziwiał szczerze księcia; czegóż nie dałby, aby mieć jego śmiesznostki! Gawęda przyjaciół ciągnęła się bez końca; Korazow był zachwycony: nigdy żaden Francuz nie słuchał go tak długo.
„Tak więc doszedłem w końcu do tego – powiadał sobie w upojeniu – że mogę dawać lekcje swoim mistrzom!”
– Porozumieliśmy się zatem – powtarzał Julianowi dziesiąty raz. – Żadnych objawów miłosnych, kiedy w obecności pani de Dubois będziesz rozmawiał z piękną córką pończosznika. W zamian za to – płomienne listy. Czytać dobrze napisany list miłosny to dla skromnisi największa przyjemność; to moment wytchnienia. Wreszcie przez chwilę nie gra komedii, ośmiela się słuchać swego serca! Zatem dwa listy dziennie.
– Nie, nigdy! – rzekł Julian zniechęcony. – Raczej dałbym się utłuc w moździerzu, niżbym sklecił bodaj trzy frazesy; jestem trup, mój przyjacielu, nie wydobędziesz ze mnie nic. Pozwól mi zamrzeć przy gościńcu.
– A któż mówi o składaniu frazesów? Mam w neseserze sześć tomów listów miłosnych w rękopisie. Są tam odmiany na wszelkie charaktery kobiece, nawet na najwyższą cnotę. Alboż Kaliski nie zalecał się w Richemond la Terrasse, wiesz, o trzy mile od Londynu, do najładniejszej kwakierki w całej Anglii?
Rozstając się z przyjacielem o drugiej z rana, Julian czuł się mniej nieszczęśliwy.
Nazajutrz książę wezwał kopistę i w dwa dni później Julian miał pięćdziesiąt trzy listy miłosne, skrupulatnie ponumerowane, przeznaczone dla najbardziej wzniosłej i melancholijnej cnoty.
– Nie ma ich więcej, bo Kaliskiego wystrychnięto na dudka, ale co ci to szkodzi, że córka pończosznika będzie dla ciebie okrutna, skoro chcesz tylko oddziałać na serce pani de Dubois?
Codziennie jeździli konno na spacer: książę szalał za Julianem. Nie wiedząc, jak mu okazać swą nagłą przyjaźń, ofiarował mu wreszcie rękę którejś z kuzynek, bogatej dziedziczki w Moskwie:
– Skoro raz się z nią ożenisz – dodał – przy moich stosunkach i przy orderze, który już posiadasz, zostaniesz pułkownikiem do dwóch lat.
– Ależ ten krzyż nie jest z ręki Napoleona, całkiem przeciwnie.
– Cóż to znaczy – rzekł książę – czyż nie on go ustanowił? I tak ten krzyż jest pierwszy w Europie.
Julian omalże nie przyjął; ale obowiązek kazał mu jechać do wysokiej osobistości; rozstając się z Korazowem, obiecał pisywać. Otrzymał odpowiedź na swą tajemną notę i pomknął do Paryża; ale zaledwie dwa dni spędził sam, uczuł, że opuścić Francję i Matyldę byłoby dlań gorsze niż śmierć.
„Nie zaślubię milionów, które mi ofiaruje Korazow – powiedział sobie – ale pójdę za jego radą. Ostatecznie uwodzenie to jego zawód; myśli wyłącznie o tym od piętnastu lat, bo ma trzydzieści. Nie można powiedzieć, aby był głupi; jest sprytny i przebiegły; entuzjazm, poezja są zupełnie obce tej naturze; to istny prokurator: tym bardziej nie powinien się mylić. Tak trzeba: będę się zalecał do pani de Fervaques. Znudzę się może trochę, ale będę patrzył w te oczy tak piękne i tak podobne do oczu, które mnie kochały najbardziej w świecie. Jest cudzoziemką: nowy charakter do obserwacji. Szaleniec ze mnie, gubię się; trzeba mi iść za radami przyjaciela i nie dowierzać sobie”.
LV. Misterium cnoty
Ale jeśli będę zażywał przyjemności tak rozważnie i ostrożnie, przestanie być przyjemnością.
Lope de Vega.
Ledwie wróciwszy do Paryża, po wyjściu z gabinetu margrabiego, który wydawał się bardzo zbity z tropu otrzymanymi depeszami, bohater nasz pobiegł do hrabiego Altamira. Z urokiem skazańca piękny ten cudzoziemiec łączył wielką powagę oraz szczęśliwą cnotę nabożności: te dwa przymioty, przede wszystkim zaś wysokie urodzenie zjednały mu względy pani de Fervaques, która zapraszała go często.
Julian zwierzył mu się bardzo serio, że jest w niej zakochany.
– Jest to osoba wysokiej i nieskazitelnej cnoty – odparł Altamira – tylko nieco przesadna i jezuitka. Bywają dnie, że rozumiem każde ze słów, którymi się posługuje, ale nie rozumiem całego zdania. Często budzi we mnie uczucie, że nie posiadam języka francuskiego tak dobrze, jak ludzie twierdzą. Znajomość ta ściągnie na ciebie uwagę, doda ci znaczenia w świecie. Ale chodźmy do Bustosa – rzekł hrabia Altamira, który miał umysł systematyczny – on swego czasu zalecał się do marszałkowej.
Don Diego Bustos wysłuchał w milczeniu niby adwokat udzielający konsultacji. Miał pulchną twarz mnicha, czarne wąsy i odznaczał się niezrównaną powagą; poza tym szczery carbonaro.
– Rozumiem – rzekł. – Czy marszałkowa de Fervaques miała przygody miłosne czy nie? Czy pan ma jakie widoki powodzenia? Oto kwestia. Rozumie pan tym samym, że co do mnie, nie powiodło mi się. Teraz, kiedy mi już o to nie chodzi, patrzę jasno: jest to osoba podlegająca kaprysom i jak to panu zaraz opowiem, porządnie mściwa.
Nie widzę w niej owego żółciowego temperamentu, który bywa udziałem płomiennych dusz i powleka wszystkie uczucia pokostem namiętności. Przeciwnie, rzadką swą piękność i świeże kolory zawdzięcza marszałkowa spokojnej naturze Flamandki.
Powolność i niezachwiany spokój Hiszpana niecierpliwiły Sorela; od czasu do czasu wymykało mu się kilka słów.
– Czy raczy mnie pan słuchać? – rzekł poważnie don Diego Bustos.
– Daruj pan moją furia francese: cały zmieniam się w słuch – rzekł Julian.
– Marszałkowa umie tedy nienawidzić; prześladuje bez litości ludzi, których nigdy nie widziała, adwokatów, biednych piosenkarzy à la Collé, zna pan?
Moja gosposia,
Luba Małgosia, etc.
Julian musiał wysłuchać cytatu w całości. Hiszpan lubował się swoim francuskim śpiewem.
Nikt chyba nie wysłuchał cierpliwiej tej rozkosznej piosenki.
– Marszałkowa – podjął don Diego, skończywszy śpiewać – pozbawiła posady autora tej piosenki.
Jednego dnia, dzieweczka hoża…
Julian zadrżał, że zechce ją odśpiewać. Hiszpan zadowolił się rozbiorem: utwór był w istocie bezbożny i nieobyczajny.
– Kiedy marszałkowa zaczęła się miotać na tę piosenkę – rzekł don Diego – zwróciłem jej uwagę, że kobieta na tym stanowisku nie powinna czytać wszystkich głupstw, które ukazują się w druku. Mimo postępów, jakie czynią w tym kraju nabożność i powaga, zawsze będzie istniała we Francji literatura karczemna. Kiedy pani de Fervaques sprawiła, że autorowi, spensjonowanemu oficerowi, odebrano posadę przynoszącą tysiąc osiemset franków rocznie, rzekłem: „Niech się pani ma na baczności, zaczepiła pani tego rymarza swoją bronią, może pani odpowiedzieć rymami: kropnie piosenkę na cnotę. Salony będą po stronie pani, ale ludzie, którzy się lubią pośmiać, będą powtarzali jego koncepty”. Wie pan, drogi panie, co mi odpowiedziała marszałkowa? „Dla religii zniosłabym męczeństwo w oczach całego Paryża; byłoby to dla Francji nowe widowisko. Byłby to najpiękniejszy dzień mego życia”. Nigdy oczy jej nie lśniły tak pięknie.
– Wspaniałe ma oczy! – wykrzyknął Julian.
– Widzę, że pan zakochany… Zatem – ciągnął poważnie don Diego Bustos – nie posiada ona owego gwałtownego temperamentu, który popycha do zemsty. Jeżeli mimo to lubi szkodzić, to stąd, że jest nieszczęśliwa: podejrzewam jakąś niedolę moralną. Może znudzona jest własną cnotą?
Hiszpan popatrzył na Juliana w milczeniu, które trwało dobrą minutę.
– Oto całe pytanie – dodał poważnie – i oto na czym możesz budować niejakie nadzieje. Dużo zastanawiałem się nad tym w ciągu dwóch lat, przez które byłem jej służką. Przyszłość pańskiej miłości zależy od tego problemu: czy ona jest znużona własną cnotą i zła dlatego, że jest nieszczęśliwa?
– Lub – rzekł Altamira, ocknąwszy się z głębokiego milczenia – może to to, co ci powiadałem dwadzieścia razy, po prostu francuska próżność: wspomnienie ojca, słynnego fabrykanta sukna, dręczy ten charakter z natury oschły i smutny. Dla tej osoby byłoby tylko jedno szczęście: mieszkać w Toledo, pod obuchem spowiednika, który by jej codziennie ukazywał ziejące piekło.
Kiedy Julian się żegnał, don Diego, coraz poważniejszy, rzekł:
– Altamira wspomniał mi, że jesteś jednym z naszych. Kiedyś dopomożesz nam odzyskać wolność, otóż, ja chcę panu dopomóc wzajem w tej rozrywce. Dobrze jest, abyś znał styl marszałkowej; oto cztery listy jej pióra.
– Przepiszę je – wykrzyknął Julian – i odniosę.
– I nigdy nikt nie dowie się ani słowa z tego, cośmy tu mówili?
– Nigdy, honorem ręczę! – wykrzyknął Julian.
– W imię Boże tedy! – dodał Hiszpan; po czym przeprowadził w milczeniu Altamirę i Juliana na schody.
Ta scena ubawiła nieco naszego bohatera; omal się nie uśmiechnął. „I oto nabożny Altamira – pomyślał – pomaga mi w zamierzonym cudzołóstwie”.
Podczas całego poważnego wywodu don Diego Julian pilnie nasłuchiwał godzin, które wydzwaniał zegar pałacowy.
Zbliżała się pora obiadu, miał tedy ujrzeć Matyldę! Udał się do siebie i ubrał się bardzo starannie.
– Pierwsze głupstwo – mruknął idąc po schodach – trzeba dosłownie spełnić zlecenia księcia.
Wrócił do siebie i włożył najskromniejszy strój podróżny.
„A teraz – pomyślał – chodzi o spojrzenia”. Było dopiero wpół do szóstej, obiad był o szóstej. Julian zeszedł do salonu; nie było nikogo. Na widok niebieskiej kanapki łzy napłynęły mu do oczu; policzki zaczęły go palić. „Trzeba się uporać z tą głupią czułostkowością – rzekł z gniewem – zdradziłbym się”. Wziął dziennik, aby sobie dodać swobody i przeszedł się kilka razy z salonu do ogrodu.
Drżąc cały, ukryty za wielkim dębem, ledwie ośmielił się spojrzeć w okno panny de la Mole. Było szczelnie zamknięte; Julian omal nie upadł; długi czas stał tak oparty o dąb, następnie chwiejnym krokiem poszedł obejrzeć drabinę.
Łańcucha skruszonego przezeń w tak odmiennych, niestety, okolicznościach, dotąd nie naprawiono. Oszalały Julian przycisnął go do ust.
Nabłądziwszy się długo, Julian uczuł się straszliwie znużony; rad był z tej pierwszej zdobyczy. „Będę miał zgaszone spojrzenie i nie zdradzę się!” Pomału goście zaczęli napływać do salonu; każde otwarcie drzwi przejmowało śmiertelnym wzruszeniem serce Juliana.
Zajęto miejsca. Wreszcie zjawiła się panna de la Mole, spóźniona jak zwykle. Zarumieniła się na widok Juliana; nie wiedziała nic o jego powrocie. Zgodnie ze wskazówką Korazowa, Julian popatrzył na jej ręce i ujrzał, że drżą. Zmieszany nad wszelki wyraz tym odkryciem, zdołał ukryć swe szczęście pod maską znużenia.
Pan de la Mole rzucił mu kilka słów pochwały. W chwilę później zwróciła się doń margrabina, winszując mu jego zmęczonej miny; Julian powtarzał sobie co chwila: „Nie powinienem zbytnio się przyglądać pannie, ale nie należy też uciekać z oczami. Trzeba być takim, jakim byłem w istocie na tydzień przed swym nieszczęściem…”
Julian, rad z powodzenia, został w salonie. Pierwszy raz siląc się na uprzejmość wobec pani domu, dołożył starań, aby rozgadać towarzystwo i podsycać rozmowę.
Grzeczność jego znalazła nagrodę: koło ósmej oznajmiono marszałkową. Julian wysunął się z salonu; niebawem wrócił, ubrany najstaranniej. Pani de la Mole rada była niezmiernie z tej oznaki szacunku; chcąc wyrazić zadowolenie, rozgadała się przed panią de Fervaques o podróży Juliana. Julian siadł koło marszałkowej w ten sposób, że Matylda nie mogła widzieć jego oczu. Tak się umieściwszy wedle wszelkich reguł sztuki, rozpłynął się wobec pani de Fervaques w bezgranicznym podziwie. Tyrada na temat tego uczucia stanowiła początek pierwszego z listów darowanych mu przez księcia.
Marszałkowa wspomniała, że wybiera się do opery; Julian pośpieszył tam, spotkał kawalera de Beauvoisis, który go zaprosił do loży szambelanów, tuż obok pani de Fervaques. Julian wpatrywał się w nią bez przerwy. „Muszę – powiadał sobie, wracając – prowadzić dziennik oblężenia: inaczej zapomniałbym swoich strategicznych kroków”. Zmusił się do napisania paru stronic o tym nudnym przedmiocie i osiągnął to, że – o cudzie! – prawie przestał myśleć o pannie de la Mole.
Matylda prawie zapomniała o Julianie w czasie jego podróży. „Ostatecznie, ten pan, to bardzo płaska figura – myślała – imię jego będzie mi zawsze przypominało największy błąd mego życia. Trzeba szczerze wrócić do utartych pojęć cnoty i honoru; zbyt wiele traci kobieta, zapominając o nich”.
Okazała się skłonna uwieńczyć układy z margrabią de Croisenois prowadzone od tak dawna. Szalał z radości; byłby mocno zdziwiony, gdyby mu kto powiedział, że na dnie uczuć Matyldy, które napełniały go taką dumą, jest – rezygnacja.
Wszystkie pojęcia panny de la Mole uległy zmianie na widok Juliana. „Nie ma co, to jest naprawdę mój mąż – mówiła sobie – jeżeli szczerze mam wrócić na drogę cnoty, powinnam zaślubić jego”.
Była przygotowana na natręctwo, na nieszczęśliwe miny Juliana; przygotowała sobie odpowiedzi, była pewna, że po obiedzie spróbuje przemówić do niej kilka słów. Tymczasem, wręcz przeciwnie, został w salonie; nawet nie spojrzał w stronę ogrodu. (Bóg wie, ile go to kosztowało!) „Lepiej pozbyć się od razu tych wyjaśnień” – pomyślała panna de la Mole; zeszła sama do ogrodu, Julian nie zjawił się. Matylda zaczęła się przechadzać w pobliżu oszklonych drzwi; ujrzała, jak Julian z zapałem opisuje pani de Fervaques ruiny, które zdobią wybrzeża Renu i dają im tyle wyrazu. Zaczynał nieźle używać sentymentalno-malowniczych frazesów cieszących się takim powodzeniem w pewnych salonach.
Książę Korazow byłby bardzo dumny, gdyby był w tej chwili w Paryżu: wieczór odbył się zgodnie z jego przepowiednią. Byłby również pochwalił Juliana przez dni następne.
Kilku członków tajemnego rządu miało do rozdania kilka wysokich odznaczeń; marszałkowa de Fervaques domagała się, aby jej stryjeczny dziadek otrzymał błękitną wstęgę. Margrabia de la Mole życzył sobie tego samego dla teścia; zespolili swe usiłowania. Marszałkowa zachodziła niemal codziennie do pałacu de la Mole. Od niej Julian dowiedział się, że margrabia ma zostać ministrem: przedstawił kamaryli genialny plan unicestwienia w ciągu trzech lat konstytucji bez najmniejszych wstrząśnień.
W razie gdyby pan de la Mole doszedł do władzy, Julian mógł się spodziewać infuły, ale wszystkie te wielkie interesy przesłoniły się w jego oczach jakby mgłą. Wyobraźnia jego widziała je jedynie mętnie i, można rzec, w wielkim oddaleniu. Straszliwe cierpienie zmieniło go w maniaka: treść życia skupiała się dlań w tym, jak się ułoży jego stosunek do panny de la Mole. Obliczył, że po kilku latach starań zdoła obudzić w niej na nowo miłość.
Ten zimny umysł doszedł, jak widzimy, do zupełnego szaleństwa. Ze wszystkich przedmiotów, które wyróżniały go niegdyś, zostało mu jedynie nieco silnej woli. Wierny strategii Korazowa, siadał co dzień przy pani de Fervaques, ale nie podobna mu było znaleźć coś do powiedzenia.
Wysiłek, jaki sobie nakładał, aby się wydać w oczach Matyldy uleczonym, pochłaniał wszystkie siły jego duszy; siedział przy marszałkowej wpół żywy; oczy jego nawet, jak bywa przy nadmiarze fizycznego bólu, straciły cały blask.
Ponieważ pani de la Mole patrzała na świat jedynie oczami męża, który mógł ją uczynić księżną, od kilku dni dama ta wynosiła pod niebiosa zasługi Juliana.