Kitabı oku: «Kroniki włoskie», sayfa 8
Wieść ta dobiegła szybko do sędziów w Padwie; polecili rozpoznać martwe ciała i posłali do Wenecji po rozkazy.
Przez cały poniedziałek w pałacu oraz w kościele Eremitów była straszliwa ciżba; wszyscy chcieli oglądać trupy. Ciekawi byli poruszeni litością, zwłaszcza na widok księżnej, tak pięknej; płakali nad jej nieszczęściem et dentibus fremebant (i zgrzytali zębami) na morderców; ale nie znano jeszcze ich nazwiska.
Corte, powziąwszy silne podejrzenie, iż rzecz stała się z rozkazu lub przynajmniej za zgodą rzeczonego księcia Ludwika, kazała go wezwać; kiedy zaś on chciał wejść in corte (do trybunału) Jego Dostojności kapitana z orszakiem czterdziestu uzbrojonych ludzi, zagrodzono mu drogę i powiedziano, aby wszedł tylko z trzema lub czterema. Ale w chwili gdy ci wchodzili, inni wcisnęli się za nimi, odtrącając straże i weszli wszyscy.
Książę Ludwik, znalazłszy się przed Jego Dostojnością kapitanem, użalił się na tę zniewagę, świadcząc się, że nigdy nie doznał podobnego afrontu od żadnego panującego. Kiedy Jego Dostojność spytał go, czy wie coś dotyczącego śmierci signory Wiktorii oraz tego, co się zdarzyło ubiegłej nocy, odpowiedział, że tak i że nakazał, aby z tego zdano sprawę sądowi. Chciano zapisać jego zeznania; odpowiedział, że ludzie jego stanu nie podlegają tej formalności i że takoż nie godzi się go przesłuchiwać.
Książę Ludwik poprosił o pozwolenie wysłania gońca do Florencji z listem do księcia Virginia Orsini, w którym zawiadamia go o zbrodni i procesie. Pokazał list udany, nie będący prawdziwym, i uzyskał to, o co prosił.
Ale wysłanego gońca przytrzymano za miastem i przeszukano starannie; znaleziono list, który książę Ludwik pokazał, oraz drugi, schowany w butach kuriera; a był następującej treści:
Do pana Virginia Orsini
Wielce Dostojny Panie!
Wykonaliśmy to, co było ułożone między nami, i to w ten sposób, żeśmy wyprowadzili w pole jegomościa Tondini (zapewne nazwisko naczelnika corte, który przesłuchiwał księcia), tak iż mają mnie tu za niewinnego jak baranek. Wykonałem rzecz osobiście, toteż nie zaniedbaj Wasza Książęca Mość wysłać natychmiast wiadomych ludzi.
List ten poruszył mocno sędziów; posłali go czym prędzej do Wenecji, sami zaś dali rozkaz zamknięcia bram miasta oraz obsadzenia murów wojskiem przez dzień i noc. Ogłoszono surowe kary na każdego, kto znając zbrodniarzy nie udzieliłby sądowi tego, co wie. Mordercy, którzy zdradzą jednego ze swoich, nie będą sami odpowiadali, a nawet otrzymają pewną kwotę pieniężną. Ale około siódmej w nocy w wigilię Bożego Narodzenia26 (24 grudnia o północy) przybył z Wenecji Alojzy Bragadino z szerokimi pełnomocnictwami od senatu oraz z rozkazem ujęcia za wszelką cenę, żywych lub umarłych, rzeczonego księcia Ludwika i wszystkich jego ludzi.
Ów pełnomocnik Bragadino, Jego Dostojność kapitan i podesta zebrali się w fortecy.
Nakazano pod karą szubienicy (della forca) wszelkiej milicji, pieszej i konnej, aby się zebrała, dobrze uzbrojona, wpodle domu rzeczonego księcia Ludwika, sąsiadującego z fortecą, a przylegającego do kościoła św. Augustyna na Arenie.
Skoro nastał dzień (będący dniem Bożego Narodzenia), ogłoszono w mieście edykt upominający synów św. Marka, aby pobiegli z bronią w ręku do domu pana Ludwika; ci, którzy nie posiadają broni, mają się udać do fortecy, gdzie otrzymają jej, ile zapragną. Edykt ten przyznawał nagrodę dwóch tysięcy dukatów temu, kto odda do rąk corte żywym lub umarłym rzeczonego pana Ludwika, a pięćset dukatów za każdego z jego ludzi. Co więcej, wydano rozkaz, aby ten, kto nie ma broni, nie zbliżał się do domu księcia, iżby nie zawadzał bijącym się, w razie gdyby książę odważył się uczynić wypad.
Zarazem pomieszczono rusznice wałowe, moździerze i armaty na starych murach, na wprost domu księcia; toż samo na nowych murach, z których widać było tyły domu. Z owej strony ustawiono jazdę, aby się mogła swobodnie obracać w razie potrzeby. Nad rzeką Brentą rozstawiono ławy, szafy, wozy i inne sprzęty, tworząc z nich rodzaj szańca. Chciano w ten sposób uczynić zaporę dla oblężonych, w razie gdyby mieli ruszyć na lud w zwartym ordynku. Szaniec ten miał też chronić puszkarzy i piechotę przeciw rusznicom oblężonych.
Wreszcie umocowano na rzece barki, na wprost i po bokach książęcego pałacu. Barki były pełne ludzi zbrojnych w muszkiety i inną broń sposobną do niepokojenia wroga, w razie gdyby próbował ucieczki; równocześnie wzniesiono barykady na wszystkich ulicach.
W czasie tych przygotowań nadszedł list w bardzo przystojnych słowach, w których książę żalił się, że go osądzono winnym i że się go traktuje jako wroga, ba, nawet buntownika, zanim zbadano sprawę. List ten ułożył niejaki Liveroto.
27 grudnia trzej szlachcice, najznaczniejsi w mieście, udali się z ramienia sądu do księcia Ludwika, który miał w domu około czterdziestu ludzi, żołnierzy ostrzelanych z niebezpieczeństwem. Zastali ich sporządzających szańce z desek i mokrych materacy oraz gotujących rusznice.
Ci trzej szlachcice oświadczyli księciu, że sędziowie gotowi są owładnąć jego osobą; napominają go, aby się poddał, dodając, iż dzięki temu, nim jeszcze przyjdzie do czynnego starcia, może się u nich spodziewać zmiłowania. Na co pan Ludwik odpowiedział, że gdyby usunęli straże rozstawione koło domu, udałby się przed sędziów samowtór albo samotrzeć ze swymi ludźmi, aby traktować sprawę, pod warunkiem, że zawsze będzie miał swobodę cofnąć się do pałacu.
Wysłannicy przyjęli propozycje spisane jego ręką i wrócili do sędziów, którzy odrzucili te warunki, za szczególną poradą wielce znamienitego Pio Enea i innych panów. Posłowie wrócili do księcia i oznajmili mu, że jeśli się nie podda wręcz i bez warunków, dom jego będzie zrównany z ziemią z armaty; na co odpowiedział, że woli śmierć niż takie pohańbienie.
Starsi dali znak do bitwy. Mimo że można było zburzyć prawie cały dom jedną salwą, woleli działać z niejakimi względami, próbując, czy oblężeni nie zgodzą się poddać.
Ten zamiar powiódł się i oszczędzono Wenecjanom wiele pieniędzy, które byliby wydali na odbudowanie pałacu; nie wszyscy jednak pochwalili to. Gdyby ludzie pana Ludwika powzięli bez wahania rezolucję i wypadli z domu, skutek byłby bardzo wątpliwy. Byli to starzy żołnierze, nie zbywało im amunicji, broni ani serca, a zwłaszcza mieli największy interes w tym, aby zwyciężyć; czyż nie było lepiej dla nich, nawet przyjmując najgorsze, umrzeć od kuli niż z ręki kata? Zresztą z kim mieli do czynienia? Z ciurami mało doświadczonymi w broni. W takim wypadku panowie mocno by żałowali swej łagodności i swej wrodzonej dobroci.
Zaczęto tedy od burzenia kolumnady przed domem; następnie, strzelając wciąż nieco górą, zburzono tylną fasadę. Przez ten czas oblężeni gęsto strzelali z rusznicy, ale bez innego skutku prócz tego, iż jakiegoś człowieka skaleczono w ramię.
Pan Ludwik krzyczał z wielkim impetem: „Bitwa! bitwa! wojna! wojna!” Był bardzo zajęty wytapianiem kul z cynowych półmisków oraz z ołowiu z szybek okiennych. Groził, że uczyni wycieczkę. Ale oblegający powzięli nowe postanowienie: wysunięto artylerię grubszego kalibru.
Za pierwszym wystrzałem zawalił się wielki kawał domu i niejaki Pandolfo Leupratti z Camerino padł przywalony gruzem. Był to bardzo mężny człowiek i banita jeden z najznamienitszych. Wygnano go ze stanów św. Kościoła, a na głowę jego nałożył cenę czterechset piastrów jaśnie wielmożny pan Vitelli, a to za śmierć Wincentego Vitelli, napadniętego w powozie i zabitego sztyletem i rusznicą, bronią daną przez księcia Ludwika Orsini, a ramieniem owego Pandolfa i jego towarzyszy. Ogłuszony upadkiem, Pandolfo nie mógł uczynić żadnego ruchu; ciura pewien zwany Caidi Lista przysunął się doń uzbrojony w pistolet i bardzo mężnie uciął mu głowę, którą zaniósł czym prędzej do cytadeli i oddał władzom.
Wkrótce potem drugi strzał armatni zwalił ścianę domu, a wraz z nią hrabiego Montemelino z Perugii; i zmarł w ruinach zmiażdżony kulą.
Ujrzano następnie wychodzącego z domu pułkownika Lorenzo, szlachcica z Camerino, bardzo bogatego, który w niejednej okazji dał dowody męstwa i wielce był szacowny księciu. Ten postanowił nie umrzeć bez pomsty; chciał strzelić z rusznicy; ale mimo że kurek spadł, zdarzyło się – może z dopustu Boga – że zapał się nie zajął, a w tejże chwili jego przeszyła kula. Wystrzelił doń jakiś biedaczyna, repetytor żaków u św. Michała. Ale kiedy, chcąc zyskać przyrzeczoną nagrodę, zbliżał się, aby mu uciąć głowę, uprzedzili go inni, zwinniejsi, a zwłaszcza silniejsi, którzy wzięli sakiewkę, pas, strzelbę, pieniądze i pierścionki pułkownika i ucięli mu głowę.
Skoro ci, w których książę Ludwik największą pokładał ufność, padli, stropił się bardzo i zauważono, że poniechał już wszelkiego ruchu.
Pan Filenfi, jego marszałek dworu i sekretarz w cywilnym ubraniu, dał z balkonu białą chustką znak, że się poddaje. Wyszedł i zawiedziono go do cytadeli prowadząc pod ramię, jak podobno jest obyczaj na wojnie; a prowadził go Anzelm Suardo, namiestnik panów (sędziów). Przesłuchany na miejscu rzekł, iż nie ponosi żadnej winy w tym, co się stało, ile że dopiero w wilię Bożego Narodzenia przybył z Wenecji, gdzie zatrzymał się kilka dni dla spraw księcia.
Spytano go, ilu ludzi ma ze sobą książę; odpowiedział: „Dwudziestu albo trzydziestu”.
Spytano o ich nazwiska; odpowiedział, że jest ośmiu lub dziesięciu takich, którzy jako znamienitsi jadali jak on przy stole księcia, i tych zna po nazwisku; o innych, włóczęgach z rzemiosła i niedawno przybyłych, nic mu nie wiadomo.
Wymienił trzynaście osób, wśród tych brata pana Liveroto.
Wkrótce potem artyleria, ustawiona na murach, zaczęła grać. Żołnierze usadowili się w domach sąsiadujących z pałacem księcia, aby przeszkodzić ucieczce jego ludzi. Książę, narażający się na te same niebezpieczeństwa co owi dwaj, których opowiedzieliśmy śmierć, rzekł tym, co go otaczali, aby się bronili, póki nie ujrzą pisma jego ręki w towarzystwie pewnego znaku; po czym oddał się wymienionemu już Anzelmowi Suardo. Nie można go było zawieźć w karocy, jak było przepisane, a to z powodu ciżby ludu i barykad wznoszących się na ulicach; postanowiono tedy, że pójdzie piechotą.
Szedł otoczony ludźmi Marcelego Accoramboni; tuż przy nim szli panowie condottieri, namiestnik Suardo, inni kapitanowie i szlachta, wszyscy dobrze uzbrojeni. Następnie szła tęga kompania żandarmów i żołnierzy miejskich. Książę Ludwik szedł ciemno ubrany, ze sztyletem u boku i z płaszczem odrzuconym przez ramię w sposób bardzo dworny; rzekł z uśmiechem wzgardy: „Gdybym był walczył!” – chcąc dać do zrozumienia, że byłby zwyciężył. Zaprowadzony przed panów, skłonił się i rzekł, wskazując na namiestnika Anzelma:
– Panowie, jestem jeńcem tego szlachcica i bardzo mnie smuci to, co się zdarzyło, a czemu nie jestem winien.
Kiedy kapitan nakazał, aby mu odjęto sztylet, który miał przy boku, oparł się o balkon i zaczął sobie obcinać paznokcie nożyczkami, które tam znalazł.
Spytano go o osoby, które ma w domu; wymienił między innymi pułkownika Liveroto i hrabiego Montemelino (o którym była mowa wyżej), dodając, że dałby dziesięć tysięcy piastrów za jednego z nich, a za drugiego oddałby własną krew. Poprosił, aby go pomieszczono w miejscu przystojnym dla człowieka jego stanu. Skoro rzecz ułożono, napisał własną ręką do swoich, nakazując, aby się poddali, i dał pierścień jako znak. Oświadczył panu Anzelmowi, że daje mu swoją szpadę i fuzję, skoro znajdzie tę broń w domu, aby się nią posługiwał dla jego miłości jako bronią należącą do szlachcica, a nie do pospolitego ciury.
Żołnierze weszli do domu księcia, przetrząsnęli go starannie i natychmiast zwołali ludzi księcia, w liczbie trzydziestu czterech, po czym zaprowadzili ich po dwu do więzienia. Trupy zostawiono na pastwę psom i co prędzej zdano ze wszystkiego sprawę w Wenecji.
Spostrzeżono, że wielu żołnierzy księcia Ludwika, wspólników czynu, brakuje; zabroniono dawać im schronienie pod karą zburzenia nieposłusznym domu i skonfiskowania mienia; ci zaś, którzy ich wydadzą, otrzymają pięćdziesiąt piastrów. Tym sposobem wykryto wielu.
Wysłano z Wenecji fregatę do Kandii z rozkazem do pana Latyna Orsini, aby wracał natychmiast dla sprawy wielkiej wagi. Zdaje się, że straci swoje stanowisko.
Wczoraj rano, w dzień św. Szczepana, wszyscy spodziewali się, że będą świadkami stracenia księcia Ludwika lub też dowiedzą się, że go uduszono w więzieniu; i było powszechne zdziwienie, że się stało inaczej, zważywszy, że nie jest to ptak, którego by można długo trzymać w klatce. Ale następnej nocy odbył się proces i w dzień św. Jana, nieco przed świtem, przyszła wiadomość, że owego pana uduszono w więzieniu i że umarł bardzo dobrze przysposobiony. Ciało jego przeniesiono bez zwłoki do katedry, w otoczeniu księży katedralnych oraz ojców jezuitów. Zostawiono go cały dzień na stole na środku kościoła, iżby służył za widowisko dla ludu, a za zwierciadło dla niedoświadczonych.
Nazajutrz ciało jego przeniesiono do Wenecji, jak nakazał w testamencie, i tam go pogrzebano.
W sobotę powieszono dwóch jego ludzi; pierwszym i głównym był Furio Savorgnano, drugim – osoba podłego stanu.
W poniedziałek, przedostatniego dnia rzeczonego roku, powieszono trzynastu, wśród tych kilku bardzo szlachetnego rodu; dwóch innych, kapitana Splendiano i hrabiego Paganello, przeprowadzono przez rynek i lekko szarpano kleszczami; skoro przybyli na miejsce stracenia, zatłuczono ich, rozbito im głowy i jeszcze na wpół żywych poćwiartowano. Byli obaj ze szlachty i nim weszli na złą drogę, obaj bardzo bogaci. Powiadają, że to hrabia Paganello zabił Wiktorię Accoramboni z okrucieństwem, o którym opowiadaliśmy. Sprzeciwiałoby się temu to, iż książę Ludwik w przytoczonym liście wyznaje, iż rzecz spełnił własną ręką; może czyni to przez próżną chwalbę, podobną, jaką okazał w Rzymie po zamordowaniu Vitellego, lub aby się lepiej zasłużyć w oczach księcia Virginia Orsini.
Hrabiemu Paganello, nim otrzymał śmiertelny cios, wbito wielokrotnie nóż powyżej lewej piersi, aby mu dosięgnąć serca, jak on to uczynił owej biednej pani. Stąd wynikło, że z piersi jego popłynął jakoby strumień krwi.
Żył tak więcej niż pół godziny, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich. Był to człowiek czterdziestopięcioletni, wyglądał bardzo silnie.
Szubienica stoi jeszcze, aby się załatwić z dziewiętnastoma pozostałymi w pierwszy dzień nieświąteczny. Ale ponieważ kat jest bardzo zmęczony, a lud jest bez tchu od widoku tylu śmierci, odkładają egzekucję przez te dwa dni. Nie zdaje się, aby kogoś zostawiono przy życiu. Z ludzi księcia Ludwika jedynym wyjątkiem może być pan Filenfi, jego marszałek dworu, który zadaje sobie wiele trudu – i w istocie rzecz jest dlań ważna – aby dowieść, że nie miał żadnego udziału w tym zdarzeniu.
Nikt nie przypomina sobie, nawet z najstarszych mieszkańców Padwy, aby kiedykolwiek – i równie sprawiedliwym wyrokiem – pozbawiono życia tyle osób na jeden raz. I panowie weneccy zyskali sobie dobrą sławę i reputację u najcywilizowańszych narodów.
Dopisane inną ręka:
Franciszka Filenfi, sekretarza i maestro di casa, skazano na piętnaście lat więzienia. Podczaszego (copiere) Onoria Adami z Fermo, zarówno jak dwóch innych, na rok więzienia; siedmiu innych skazano na galery z kajdanami na nogach, siedmiu uwolniono.
Rodzina Cenci 1599
Don Juan Moliera jest uwodzicielem, niewątpliwie, ale przede wszystkim jest człowiekiem z dobrego towarzystwa. Zanim się odda niezwyciężonemu pędowi, który go prze do ładnych kobiet, dba o to, aby się dostroić do pewnego idealnego wzoru; chce być przedmiotem bezgranicznego podziwu na dworze młodego króla27, uwodzącego i pełnego wdzięku.
Don Juan Mozarta bliższy jest natury i mniej francuski: mniej myśli o sądzie drugich i nie zależy mu przede wszystkim na tym, żeby błyszczeć, jak mówi baron de Faeneste28 d'Aubignégo. Mamy tylko dwa portrety don Juana włoskiego, w postaci, w jakiej musiał się objawić w owym pięknym kraju w szesnastym wieku, w zaraniu odradzającej się cywilizacji.
Z tych dwóch portretów jeden jest taki, że bezwarunkowo nie mogę go pokazać29, epoka nasza jest zbyt świątobliwa; trzeba pamiętać wielkie słowo, które nieraz słyszałem z ust lorda Byrona: „This age of cant30”. Owa obłuda, tak nudna i niezdolna oszukać nikogo, ma tę olbrzymią zaletę, iż daje głupcom temat do rozmowy: gorszą się, że ktoś ośmielił się powiedzieć to a to, że się odważył śmiać z tego a tego, etc. Wadą jej jest, iż nieskończenie uszczupla sferę historii.
Jeśli czytelnik raczy mi pozwolić, przedstawię mu, z całą uniżonością, zapisek historyczny tyczący drugiego z owych Juanów, tego, o którym można mówić w roku 1837: nazywał się Franciszek Cenci.
Iżby don Juan był możliwy, trzeba, aby istniała na świecie obłuda. Don Juan w starożytności byłby zjawiskiem powszednim; religia była radosnym świętem, zachęcała ludzi do rozkoszy, jakże miałaby piętnować istoty, które rozkosz czynią swym jedynym celem? Jedynie rząd mówił o powściągliwości; zabraniał tego, co mogło szkodzić ojczyźnie – to znaczy dobrze zrozumianemu interesowi ogółu – a nie tego, co może szkodzić danej jednostce.
Wszelki człowiek, który miał pociąg do kobiet i dużo pieniędzy, mógł być tedy don Juanem w Atenach. Nikt nie miał mu nic do zarzucenia; nikt nie głosił, że życie jest padołem płaczu i że zasługą jest cierpieć.
Nie sądzę, aby don Juan ateński mógł dojść do zbrodni równie szybko jak don Juanowie nowoczesnych monarchii. Znaczna część przyjemności naszego don Juana polegała na urąganiu opinii; w początkach zaś, za młodu, wyobrażał sobie, że urąga jedynie obłudzie.
Gwałcić prawa w monarchii typu Ludwika XV, wygarnąć z fuzji do lekarza i strącić go z dachu na dół – czyż to nie dowód, że ktoś się obraca w towarzystwie monarchy, że jest człowiekiem najlepszego tonu i że drwi sobie z sędziego, który jest mieszczaninem? Drwić sobie z sędziego – czyż to nie jest pierwsza próba początkującego don Juana?
U nas kobiety nie są już w modzie, oto czemu don Juanowie zdarzają się rzadko; ale kiedy istnieli, zaczynali zawsze od szukania przyjemności bardzo naturalnych, szczycąc się zarazem, że się przeciwstawiają temu, co im się wydawało nierozsądne w religii współczesnych. Dopiero później, kiedy don Juan zaczyna się psuć, znajduje on przedziwną rozkosz w tym, aby urągać nawet poglądom, które sam uważa za słuszne i sprawiedliwe.
To przejście musiało być bardzo trudne u starożytnych; dopiero za cesarzów rzymskich, po Tyberiuszu i Kaprei31, spotyka się rozpustników miłujących zepsucie dla zepsucia, to znaczy dla przyjemności urągania słusznym poglądom współczesnych.
Tak więc religii chrześcijańskiej przypisuję możliwość satanicznej roli don Juana. Bez wątpienia, to ta religia ogłosiła światu, że biedny niewolnik czy gladiator ma duszę co do wartości i godności najzupełniej równą duszy samego Cezara; jakoż należy się jej wdzięczność za to uszlachetnienie uczuć; nie wątpię zresztą, że prędzej czy później uczucia te byłyby się zbudziły w sercu ludów. Eneida jest już o wiele tkliwsza niż Iliada.
Nauka Chrystusa była niemal tąż samą nauką współczesnych mu filozofów arabskich; jedyna nowa rzecz, która weszła w świat wraz z zasadami głoszonymi przez św. Pawła, to ciało kapłańskie zupełnie oddzielone od reszty obywateli, a nawet mające sprzeczne z nimi interesy.32
Ciało to wzięło za jedyne zadanie hodować i umacniać uczucia religijne, znalazło uroki i przyzwyczajenia zdolne oddziałać na dusze wszystkich klas, od nieokrzesanego pastucha aż do zużytego starego dworaka; umiało związać swoje wspomnienia z czarem wrażeń dziecięctwa; nie przepuściło najmniejszej zarazy ani najdrobniejszej klęski, aby z nich nie skorzystać dla pomnożenia lęku i uczucia religijnego lub bodaj dla wzniesienia pięknego kościoła, jak na przykład Salute w Wenecji.
Istnienie tego ciała wydało cudowną rzecz: św. Leon, papież, stawił bez siły fizycznej opór dzikiemu Attyli i jego barbarzyńskim hordom, które napełniły właśnie strachem Chiny, Persję i Galię.
Tak więc religia – podobnie jak owa „absolutna władza złagodzona piosenką33”, zwana monarchią francuską – wydała osobliwe rzeczy, których świat nigdy by może nie ujrzał, gdyby był pozbawiony tych dwóch instytucji.
Wśród tych rzeczy dobrych albo złych, ale zawsze osobliwych i ciekawych, które by mocno zdziwiły Arystotelesa, Polibiusza, Augusta i inne tęgie głowy w starożytności, mieszczę bez wahania na wskroś nowoczesny charakter don Juana. Jest to, moim zdaniem, owoc ascetycznych urządzeń papieży władajacych po Lutrze; Leon X bowiem i jego dwór (1506) hołdowali mniej więcej zasadom religii Ateńczyków.
Don Juana Moliera wystawiono w początkach panowania Ludwika XIV, 15 lutego roku 1665; monarcha ów nie ugrzązł był jeszcze w dewocji, a mimo to cenzura duchowna kazała usunąć scenę z żebrakiem w lesie34. Aby wzmocnić swoje stanowisko, cenzura ta siliła się wytłumaczyć młodemu królowi – który był rzadkim nieukiem – że słowo jansenista jest to synonim republikanina.35
Oryginał stworzył Hiszpan, Tirso de Molina36; włoska trupa grała przeróbkę tegoż w Paryżu około roku 1664 z szalonym powodzeniem. Jest to zapewne najczęściej grywana ze wszystkich komedii w świecie. Bo też jest tam diabeł i miłość, lęk przed piekłem i namiętne pożądanie kobiety, to znaczy wszystko, co jest najstraszniejszego i najsłodszego w oczach ludzi, o ile wzniosą się bodaj trochę ponad stan dzikich.
Nie dziw, że obraz don Juana wszedł do literatury za pośrednictwem hiszpańskiego poety. Miłość zajmuje wiele miejsca w życiu tego ludu; w owym kraju jest to namiętność, która przemożną ręką ugina pod sobą wszystkie inne, nawet – czyżby kto uwierzył! – próżność. Toż samo w Niemczech i we Włoszech. Biorąc ściśle, jedynie Francja najzupełniej jest wolna od tej namiętności, która tym cudzoziemcom każe popełniać tyle szaleństw, na przykład zaślubić ubogą dziewczynę pod pozorem, że jest ładna i że się ją kocha. Brzydkim pannom nie zbywa we Francji na wielbicielach: my jesteśmy ludzie rozsądni. Gdzie indziej trzeba im oblec sukienkę zakonną; dlatego to klasztory są nieodzowne w Hiszpanii. Panny nie mają posagów w tym kraju; prawo to zapewniło triumf miłości. Czyż we Francji miłość nie schroniła się na piąte pięterko, to znaczy między dziewczęta, które wybierają sobie miłego bez pośrednictwa rejenta i rodziny?
Nie ma co mówić tutaj o don Juanie lorda Byrona; jest to po prostu nowy Faublas37, ot, ładny chłopiec, na którego walą się wielkie, nieprawdopodobne łaski losu.
We Włoszech zatem, i to jedynie w szesnastym wieku, musiał się zjawić po raz pierwszy ten osobliwy charakter.
We Włoszech w siedemnastym wieku mówiła pewna księżniczka, jedząc z rozkoszą lody w upalny wieczór: „Co za szkoda, że to nie jest grzech!”
To uczucie stanowi, wedle mnie, podstawę charakteru don Juana: jak widzimy, religia chrześcijańska jest dlań nieodzowna.
Pewien neapolitański autor38 woła: „Czyż to jest nic urągać niebu wierząc, iż w tejże chwili niebo może się obrócić w popiół? Stąd, powiadają, olbrzymią rozkoszą jest mieć kochankę zakonnicę, i to zakonnicę głęboko pobożną, doskonale świadomą tego, że czyni źle, i błagającą Boga o przebaczenie z tą samą żarliwością, z jaką grzeszy.”
Wyobraźmy sobie bardzo zepsutego chrześcijanina, urodzonego w Rzymie w dobie, gdy surowy Pius V przywrócił do czci lub wymyślił na nowo mnóstwo drobiazgowych praktyk, zgoła obcych owej prostej moralności, która mieni cnotą jedynie to, co jest użyteczne ludziom. Nieubłagana inkwizycja – nieubłagana tak, że jedynie krótko przetrwała we Włoszech i musiała się schronić do Hiszpanii – świeżo porósłszy w siły napawała lękiem wszystkich.39 Przez kilka lat ścigano bardzo ciężkimi karami zaniedbanie lub publiczną wzgardę owych drobnych praktyk wyniesionych do rzędu najświętszych obowiązków religii; otóż zepsuty rzymianin, o którym mówimy, wzruszył ramionami, widząc, jak ogół drży przed straszliwym prawem inkwizycji: „Ba – powiedział sobie – jestem najbogatszym człowiekiem w Rzymie, owej stolicy świata; chcę być i największym zuchem; będę sobie publicznie drwił ze wszystkiego, co ci ludzie szanują, a co tak mało ma wspólnego z rzeczami godnymi szacunku.”
Albowiem don Juan, aby być sobą, musi być człowiekiem odważnym oraz posiadać ów bystry i jasny umysł pozwalający swobodnie czytać w pobudkach czynów ludzkich.
Franciszek Cenci musiał sobie powiedzieć: „Jakim wymownym czynem ja, rzymianin, urodzony w Rzymie w roku 1527, właśnie podczas owych sześciu miesięcy, przez które luterańskie żołdaki konetabla Bourbon40 dopuszczały się najokropniejszych profanacji rzeczy świętych, jakim odważnym czynem zdołam zadziwić wszystkich i zabawić się przednio, urągając opinii? Jak wprawić w zdumienie głupców, wśród których żyję? Jak znaleźć tę niewysłowioną rozkosz, aby się czuć innym od tego pospólstwa?”
W głowie rzymianina, i to rzymianina ze średniowiecza, nie mogło się pomieścić, aby miał poprzestać na słowach. Nie ma kraju, w którym buńczuczne słowa byłyby w większej pogardzie niż we Włoszech.
Człowiek, który mógł sobie to powiedzieć, zwał się Franciszek Cenci: padł zabity w oczach swej córki i swojej żony 15 września 1598 roku. Nic miłego nie zostało nam po tym don Juanie; charakteru jego nie złagodziła i nie pomniejszyła myśl o tym, aby być przede wszystkim, jak don Juan Moliera, człowiekiem z dobrego towarzystwa. Jeśli myślał o innych, to jedynie po to, aby zaznaczyć swą wyższość nad nimi, posłużyć się nimi dla swoich celów lub nienawidzić ich. Don Juan nie zna rozkoszy czerpanej w sympatii, słodkiej zadumie, w złudzeniach tkliwego serca. Trzeba mu przede wszystkim rozkoszy, które by były triumfem, które by mogły być widoczne drugim i którym by nie można zaprzeczyć; trzeba mu owej listy, jaką bezczelny Leporello podsuwa przed oczy smętnej Elwirze.41
Rzymski don Juan ustrzegł się tej ciężkiej niezręczności, aby dawać klucz do swego charakteru, aby się zwierzać przed lokajem, jak don Juan Moliera, nie miał w życiu powiernika i nie wyrzekł innych słów prócz tych, które były potrzebne dla ziszczenia jego zamiarów. Nikt nie zaszedł go w chwili owej szczerej tkliwości i uroczej pogody, które każą nam tyle wybaczyć don Juanowi Mozarta; krótko mówiąc, portret, który wam ukażę, jest okropny.
Gdyby chodziło o mój wybór, nie byłbym opisywał tego charakteru; poprzestałbym na przestudiowaniu go, gdyż bardziej jest okropny niż ciekawy; ale wyznaję, że prosili mnie o to towarzysze podróży, którym nie mogłem niczego odmówić. W roku 1823 miałem szczęście oglądać Włochy w towarzystwie uroczych osób, których nie zapomnę nigdy; oczarował mnie, wraz z innymi, portret Beatrix Cenci, który można oglądać w Rzymie w pałacu Barberini.
Galeria tego pałacu sprowadza się obecnie do siedmiu czy ośmiu obrazów, ale cztery z nich to arcydzieła: przede wszystkim portret słynnej Fornariny, kochanki Rafaela, pędzla samego Rafaela. Portret ten, co do którego nie może być wątpliwości, istnieją bowiem jego współczesne kopie, jest zupełnie różny od wizerunku, który w galerii florenckiej podają za portret kochanki Rafaela i który pod tym mianem utrwalił swym rylcem Morghen. Florencki portret nie jest nawet Rafaela. Przez cześć dla wielkiego imienia czytelnik przebaczy mi może tę małą dygresję?
Drugi cenny portret w galerii Barberini jest pędzla Gwida; to portret Beatrix Cenci42, który widzi się na tylu lichych rycinach. Wielki malarz osłonił szyję Beatryczy kawałkiem draperii, włożył jej na głowę turban; lękał się snadź posunąć prawdę aż do okropności, gdyby wiernie odtworzył strój, jaki sobie kazała sporządzić na dzień egzekucji, oraz stargane włosy biednej szesnastoletniej dziewczyny wydanej na łup rozpaczy. Głowa jej słodka i piękna, łagodne spojrzenie i oczy bardzo duże mają zdziwiony wyraz osoby, którą zaskoczono w chwili, gdy płacze gorącymi łzami. Włosy są jasne i piękne. Nie ma w tej głowie nic z owej dumy rzymskiej ani z tej świadomości własnej siły, jakie często czytamy w nieustraszonym spojrzeniu jakiejś córy Tybru, di una figlia del Tevere, jak one same o sobie mówią z dumą. Nieszczęściem półcienie tego portretu zrudziały w czasie owych długich dwustu trzydziestu ośmiu lat dzielących nas od katastrofy, którą chcemy opowiedzieć.
Trzeci portret w galerii Barberini to Lukrecja Petroni, macocha Beatryczy, stracona wraz z nią. Typ matrony rzymskiej o wrodzonej piękności i dumie.43 Wydatne rysy, olśniewającej białości płeć44, brwi czarne i silnie zaznaczone, spojrzenie władcze, a przepojone rozkoszą. Wspaniały kontrast z łagodną, prostą, prawie niemiecką fizjonomią pasierbicy.
Czwarty portret, błyszczący prawdą i blaskiem kolorów, to jedno z arcydzieł Tycjana: owa niewolnica grecka, która była kochanką słynnego doży Barbarigo.
Prawie każdy cudzoziemiec przybyły do Rzymu każe się prowadzić zaraz do galerii Barberini; ciągną ich – kobiety zwłaszcza – portrety Beatrix Cenci i jej macochy. Podzieliłem tę powszechną ciekawość; jak wszyscy, starałem się uzyskać dostęp do aktów słynnego procesu. Jeśli zdołacie to osiągnąć, będziecie, sądzę, zdumieni, czytając te akta, gdzie wszystko jest po łacinie z wyjątkiem odpowiedzi oskarżonych, nie znajdując prawie wcale faktów. To stąd, że w Rzymie w 1599 fakty te nie były nikomu obce. Pozwolono mi skopiować współczesną opowieść; sądziłem, że mogę dać jej przekład, nie obrażając niczyjej obyczajności; przynajmniej przekład ten można było głośno odczytać przy damach w 1823. Rozumie się, że tłumacz przestaje być wierny tam, gdzie nie może nim być: zgroza łatwo zdławiłaby zainteresowanie.
Smutna rola don Juana (tego, który nie stara się dostosować do idealnego wzoru i który pamięta o opinii świata jedynie po to, aby ją znieważać) przedstawiona jest tutaj w całej okropności. Wyuzdanie jego zbrodni zmusiło dwie nieszczęśliwe kobiety do tego, że go kazały zabić w swoich oczach; z tych dwóch kobiet jedna była jego żoną, druga córką – czytelnik nie będzie śmiał rozstrzygnąć, czy były winne. Współcześni uważali, że nie zasługują na śmierć.
Jestem przekonany, że tragedia Galeota Manfredi (który zginął z ręki swojej żony – temat ujęty przez wielkiego poetę Montiego) i tyle innych domowych tragedii piętnastego wieku, mniej znanych i ledwie wspomnianych w poszczególnych kronikach włoskich miast, kończyły się sceną podobną do sceny w zamku Petrella. Oto przekład współczesnego opowiadania; spisano je w rzymskiej włoszczyźnie dnia 14 września 1599 roku.