Kitabı oku: «Kasrylewka», sayfa 15

Yazı tipi:

Berl-Ajzyk

„Ameryka to kraj blagi! Amerykańscy blagierzy!” Słowa te nie schodzą z ust świeżych emigrantów. Celują w nich zwłaszcza zieloni. Ci zaś nie mają pojęcia, co mówią. Ameryka to zero w porównaniu z Kasrylewką, a Amerykanie mogą czyścić buty kasrylewianom. Nasz Berl-Ajzyk potrafi zaś wszystkich Amerykanów zapędzić w kozi róg.

W naszym mieście, Kasrylewce, kiedy ktoś zacznie, na przykład, odstawiać gadkę po amerykańsku, czyli zacznie bujać, ględzić, albo zawracać gitarę, słuchający natychmiast mu przerywa: „Berl-Ajzyk ci się kłania”. I co? Facet natychmiast kapuje, o co chodzi i milknie.

O takim jednym bezczelnym Żydzie krąży w Kasrylewce charakterystyczna i związana z Berl-Ajzykiem anegdota. W naszym miasteczku wśród gojów253 panuje obyczaj, że w święto Wielkanocy przekazują sobie przy spotkaniu Dobrą Nowinę. Jeden powiada: „Chrystus zmartwychwstał”, a drugi odpowiada: „Zaprawdę zmartwychwstał”.

Otóż zdarzyło się, że pewien chrześcijanin przy spotkaniu z naszym bezczelnym Żydem przekazał mu właśnie tę nowinę. Żydowi zrobiło się, jakby to powiedzieć, trochę nieswojo. Jak tu się zachować? Odpowiedzieć, że „zaprawdę zmartwychwstał” – nie bardzo mu wychodziło. Jako Żyd jest przecież przekonany, że tak nie jest, że jego religia tego nie potwierdza. Odpowiedzieć gojowi, że to nieprawda, że Chrystus nie zmartwychwstał, oznacza, że zaraz dostanie niezłą nauczkę… Co więc zrobi? Przychodzi po rozum do głowy i powiada: „Tak, słyszałem to już dzisiaj od Berl-Ajzyka”.

A teraz wyobraźcie sobie, że ten oto Berl-Ajzyk pojechał do Ameryki, pobył tam kilka ładnych lat, po czym wrócił do Kasrylewki. Macie pojęcie, jakie zaczął cuda opowiadać o tej Ameryce?

– Po pierwsze, sama Ameryka – to kraj mlekiem i miodem płynący. Ludzie zgarniają pieniądze. Tam się żebrze naraz dwiema rękami. Złoto leży na ulicy. A interesów, czyli jak oni mówią byznesów, jest tam bez liku. Można dostać zawrotu głowy. Co chcesz, możesz tam robić. Chcesz mieć fabrykę, bardzo proszę, masz fabrykę. Chcesz rozsunąć firanki – twoja wola. Chcesz, na przykład, pchać armaty – pchaj sobie na zdrowie. A jeśli tego wszystkiego nie chcesz, to możesz się zabrać do handlu ulicznego, albo też pójść do pracy w „szopie”. Ameryka to wolny kraj. Możesz sobie spuchnąć z głodu, możesz nawet wyciągnąć kopyta na ulicy i nikt ci złego słowa nie powie. Nikt ci nie przeszkodzi.

A miasta – jakie są duże! Jak szerokie są ulice! I domy jakie są wysokie! Jest tam, na przykład, taki „domek” na Wall Street, który wierzchołkiem zahacza o chmury, a nawet wyżej. Podobno ma kilkaset pięter. I pomyślcie, w jaki sposób można dostać się na jego strych? Oczywiście, że po drabinie, która po ichniemu nazywa się „elewator254”. No i zdarza się, że masz coś do załatwienia na najwyższym piętrze. Wsiadasz wtedy z samego rana do tego „elewatora” na dole i wieczorem już jesteś na górze. Akurat jest to pora na modlitwę.

Któregoś dnia postanowiłem pojechać na samą górę. Byłem ciekaw, jaki widok roztacza się stamtąd na miasto. Nie pożałowałem swego kroku. To, co zobaczyłem, tego już w życiu więcej nie zobaczę. A tego, co odczułem, nie da się opisać słowami. Wyobraźcie sobie taką scenę. Stoję na samej górze i patrzę w dół. I nagle czuję na lewym policzku dotyk czegoś tak zimnego, jak lód. Lód jest gładki. A może to nie lód, tylko wyrzeźbiony piec kaflowy. Jest w tym dotyku coś śliskiego. Obracam głowę na lewo, patrzę i co moje oczy widzą – księżyc.

Życie Amerykanów to ciągłe gonienie. Nieustający wyścig. Jeden nieprzerwany pośpiech. Po ichniemu to się nazywa hurry up255. Wszystko odbywa się tam w pośpiechu, na chybcika. Nawet jedzeniu nie poświęcają wiele czasu. Załatwiają się z posiłkiem na jednej – żeby tak rzec – nodze. Pędem wpadają do restauracji i z miejsca każą sobie podać „sznapsa256”. Na zakąskę podają im na talerzu – sam to widziałem – coś takiego, co jest żywe, bo się jeszcze rusza. I nim zdąży się to pokroić, jedna połowa zlatuje z jednej strony talerza, a druga z drugiej. I już jest po zakąsce.

A pomimo to zobaczylibyście, jacy czują się silni i zdrowi. Prawdziwi atleci. U nich, na przykład, jest taka moda. Uwielbiają się bić na ulicy. Nie mają przy tym zamiaru was zabić. Co to, to nie. Oni lubią się bić dla sportu. Ot tak sobie. Staną tacy dwaj na ulicy, zakasają rękawy i zaczynają się okładać. Ciekawi są, kto kogo pokona. W ich języku to się nazywa fight257.

Pewnego dnia spaceruję sobie po ulicach Bronxu i naraz widzę, że wprost na mnie zasuwają dwaj krzepcy junacy. Zaczepiają mnie. Mówią, że chcą się ze mną bić. Chcą ze mną odstawić fight. Ja wtedy powiadam do nich: „No, sir258! Ja się nie biję”.

Tłumaczę im tak i siak, ale oni zagradzają mi drogę i nie dają iść dalej. Przychodzę po rozum do głowy. Dobrze, skoro już tacy jesteście, to pokażę wam, kto tu starszy. Zdejmuję z pleców tobołek, kładę go na ziemi i ściągam kapotę. I natychmiast spada na mnie grad ciosów, spod którego wydostałem się ledwo żywy. Nic dziwnego, było ich przecież dwóch, a ja jeden. Od tego czasu nie uprawiam już fight'u. Nawet gdyby mnie złotem obsypywali.

A teraz przejdę do ich języka. U nich wszystko jest na odwrót i jakby na złość, i na przekór. My, na przykład, mówimy kuchnia, a oni kitchen. Nasz zwyczajny rzeźnik to u nich butcher. U nas sąsiad, a u nich next drzwiowy. Sąsiadka – next drzwiowa. Bałabusta, czyli gospodyni, to u nich land lordowa. Wszystko do góry nogami. Zachciało mi się kiedyś kupić koguta na ofiarę Jom-kipurową259. Powiadam wtedy do mojej gospodyni, żeby mi kupiła kura (koguta), a ona na to: „Jak to kura? Przecież kura jest dla kobiet”. Tłumaczę jej: „Nie chodzi mi o kurę, tylko kura” (koguta). Ale spróbuj dogadać się z litwaczką260. Z litwakami jeszcze nikt nie doszedł do ładu. Gadu, gadu i tak bez końca. Wpadam wtedy na pomysł i powiadam do niej: „Niech mi pani kupi dżentelmena spośród kurczaków”. No i wreszcie zrozumiała, bo obdarzyła mnie pięknym słowem all right, które po naszemu da się porównać ze słowami „bardzo proszę, dlaczego nie”.

A teraz o tym, jakiej czci i poważania zażywają tam Żydzi. Żaden język i żaden naród nie jest tam tak poważany i ceniony, jak język żydowski i Żydzi. Żyd w Ameryce to istny cymes. Być Żydem, to nobilitacja. Można, na przykład, spotkać w święto Sukot261 na Vth Avenue262 Żyda z lulawem263 i etrogiem264 w rękach, który nie boi się, że go za to posadzą. Jeśli powiadam wam, że w Ameryce lubią Żydów, to wcale nie przesadzam. Tam nie lubią tylko żydowskich bród i pejsów265. Żyda z baczkami zostawiają w spokoju, ale włosy z brody będą tak długo skubać, aż Żyd sam ją zgoli. Z tego też powodu większość Żydów chodzi bez bród i bez wąsów. Toteż ich twarze przypominają gładkie talerze. Trudno wtedy poznać, kto Żyd, a kto nie. Jeśli nie po brodzie i nie po języku, to poznasz Żyda po tempie, w jakim się porusza i po gestykulacji podczas mówienia…

Abstrahując od bród i pejsów, są Żydami w każdym calu. Przestrzegają wszystkich żydowskich obyczajów, przepadają za żydowskimi potrawami, obchodzą wszystkie żydowskie święta. Pesach266 u nich, to Pesach. A macę267 mają przez cały rok. Dla niektórych potraw sederowych268, jak charoset269, mają specjalną fabrykę. Z innych potraw, jak karpas270 i maror271, niektórzy Żydzi potrafią dobrze żyć. No, macie pojęcie, czym jest Ameryka?

– Owszem – pada odpowiedź – wszystko, co ty, Berl-Ajzyku, opowiadasz, jest piękne, ale nas strasznie ciekawi jedna rzecz. Powiedz nam, czy w Ameryce umiera się tak samo jak u nas, w Kasrylewce? A może żyje się tam wiecznie?

– Owszem, umiera się. Dlaczego nie mieliby tam umierać? W Ameryce jeśli śmierć już przychodzi, to w jednym dniu umiera naraz tysiąc, dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy, a nawet trzydzieści tysięcy osób. Tam mogą się zapaść całe ulice. Miasta zapadają się w czeluści ziemi tak, jak w swoim czasie Korach272 na pustyni. Daje to wam wyobrażenie o Ameryce?

– Ale spokojnie. Cicho, sza. Skoro tak jest, to czym się twoja Ameryka chwali? Czy Amerykanie umierają inaczej niż my?

– Owszem, umierać to i oni umierają, ale rzecz w tym, jak oni umierają. I chodzi tu nie tylko o samo umieranie, wszędzie odbywa się to jednakowo. Umiera się, bo każdemu śmierć jest przeznaczona. Najważniejszy jednak w tej sprawie jest pochówek. Na tym właśnie polega istota rzeczy. Obowiązuje tu taka żelazna zasada, że każdy człowiek za życia już wie, gdzie będzie pochowany. Człowiek zawczasu udaje się na cmentarz, zwany tu cemetery, i wybiera sobie miejsce pochówku. Oczywiście, że trzeba zapłacić. Targuje się więc tak długo, aż dochodzi do porozumienia w sprawie ceny. Dokonawszy tego, wraca do domu, po czym zabiera swoją połowicę na cmentarz i tam do niej powiada: „Spójrz, duszo moja. Widzisz to miejsce? Tu będziesz ty leżała, tuż obok ja, a tam nasze dzieci”. Potem idzie do zakładu pogrzebowego i zamawia sobie, by po stu dwudziestu latach pogrzeb był odpowiedniej klasy273. Klas pogrzebowych jest zaś w Ameryce ni mniej, ni więcej, tylko trzy. Pierwsza, druga i trzecia. Pierwsza klasa jest dostępna dla bardzo bogatych ludzi, milionerów. Kosztuje tysiąc dolarów, ale się opłaca. Jest to pogrzeb nad pogrzebami. Świeci wtedy słońce, powietrze jest czyste, obita srebrem trumna na czarnym katafalku. Na końskich łbach czarne pompony i białe pióropusze. Asystują wielebni rabini, kantorzy274 i szamesi275, wszyscy ubrani w czarne garnitury z białymi guzikami. A za trumną korowód nie kończących się karet. Dzieci ze wszystkich szkół talmudycznych paradują z przodu i śpiewają pełnym głosem: Cedek lefanaw jehalech – niech sprawiedliwość toruje mu drogę. O tym śpiewie mówi potem całe miasto. Nie bagatela przecież – tysiąc dolarów.

Pogrzeb drugiej klasy też jest piękny. Kosztuje tylko pięćset dolarów. Ale co tu gadać? To już nie to, co pogrzeb pierwszej klasy. Wprawdzie trumna leży na takim samym czarnym katafalku, ale nie ma już srebrnych ozdób. Konie i wielebni żałobnicy wprawdzie również są w czerni, ale bez białych pióropuszy i białych guzików. Karety za trumną i owszem, ale nie w dużej ilości. Dzieci są, ale nie wszystkie i nie ze wszystkich szkół. Też śpiewają, ale nie zaciągają już tak głośno. Śpiew ich jest smutnawy, w stylu, że tak powiem, w jakim śpiewa się zwykłe psalmy. Słowem, stosownie do pięciuset dolarów.

Pogrzeb trzeciej klasy można określić słowem podły. Kosztuje jedynie sto dolarów. Na dworze jest chłodnawo, niebo zachmurzone, trumna bez katafalku. Konie tylko dwa. Wielebnych osób towarzyszących też tylko dwie. Karety ani jednej. Dzieci z jednej tylko szkoły. Idą również z przodu i odwalają Cedek lefanaw jehalech, ale bez zaśpiewu. Robią to jakoś ospale, tak cicho, że ledwo słychać. Przecież to za jedyne sto dolarów. Czego można więcej wymagać?

– Dobrze, ale co, na przykład, ma zrobić Reb-Ajzyku276, człowiek, który nawet tych stu dolarów nie posiada?

– Toteż nic dziwnego, że nie wyłazi z kłopotów. Człowiekowi bez pieniędzy jest zawsze źle. Wie o tym każdy biedak. Ale nie myślcie, że w Ameryce zostawiają biedaka bez pochówka277. Urządzają mu pogrzeb za darmo. Jest rzeczą jasną, że jest to smutny pogrzeb. Bez jakichkolwiek obrzędowych ceremonii. Bez konia i bez wielebnych asystujących żałobników. Na dworze wtedy leje. Obecni są tylko dwaj szamesi278. Nieboszczyk w środku, a oni po bokach. Bez pieniędzy – powiadam wam – nie warto się urodzić. Świat jest podły. Słuchajcie Żydzi, ma ktoś z was jakiegoś zbędnego papierosa?

Mali ludzie o małych aspiracjach

(Miasto małych ludzi)

Miasto małych ludzi, do którego mój czytelniku cię wprowadzam, leży w samym środku błogosławionej „strefy osiedlenia”, w której upchano Żydów jak śledzie w beczce, nakazawszy im, aby się mnożyli i rozmnażali. Nazwa tego sławnego miasta brzmi – Kasrylewka.

A skąd wywodzi się ta nazwa? Ano stąd.

U nas – jak każdy wie – biedak posiada, niczym biblijny Jetro, mnóstwo nazw: jest więc zwykły, prosty, aby nie rzec podły biedak, jest biedny człowiek, biedak-nieborak i biedak-gigant. Jest pętak, żebrak, kapcan, golec, nędzarz i nieszczęśnik, łączący w sobie nędzę z biedą. A każda z tych nazw wymawiana jest w innej tonacji. Jest jeszcze jedna nazwa „kasrylak”, albo „kasrylik”. Tę nazwę wymienia się już w zupełnie niepodobnej do tamtych tonacji. Mniej więcej tak: „Oj, a ja to jestem, bez uroku, kasrylik”. Kasrylik to już nie byle jaki żebrak, taki sobie zwykły pechowiec. Kasrylik, rozumiecie, to taki gatunek biedaka, który nigdy nie upada na duchu. Przeciwnie, on szczyci się swoją nędzą. Po naszemu określa się go tak: „Goły, ale wesoły”.

Zaszyte w dalekim zakątku, odcięte od świata, leży sobie to miasto, jakby osierocone, pogrążone niby we śnie, zaczarowane, głęboko zanurzone w samym sobie. Tak, jakby cały ten harmider, gwar i hałas, bieganina, gonitwa i gorączka panujące na tym świecie nie miały z nim nic wspólnego. Jakby wszystkie pozostałe dobre rzeczy stworzone przez człowieka w trudzie i znoju, noszące zmyślne nazwy w rodzaju „kultura”, „postęp”, „cywilizacja” i temu podobne piękne słowa, przed którymi prawdziwy człowiek zdejmuje z szacunkiem czapkę, nie tyczyły się Kasrylewki. Zaiste, mali, mali ludzie.

Przez długi czas nie chcieli słyszeć o jakichś tam automobilach, o szybowaniu w powietrzu, o lotnictwie, a nawet o tym, że gdzieś w świecie istnieje jakaś tam kolej żelazna. Gdzie tam – mówili – puste słowa, czcza gadanina, płonne marzenia, wczorajsze dni, jarmark w niebie, krowa nad dachem lata i tyle.

Aż pewnego dnia wydarzyła się taka rzecz: Pewien mieszkaniec Kasrylewki, właściciel domu, musiał załatwić jakiś interes w Moskwie. Pojechał pociągiem i wrócił. Przysięgał na wszystkie świętości, że sam, we własnej osobie, wsiadł do pociągu i dojechał do samej Moskwy w niespełna trzy kwadranse. Oczywiste, że ludzie go zaraz obstąpili i zaczęli mu prawić wymówki: „Jak to wypada, aby porządny Żyd, uczciwy gospodarz domu, mógł takie ewidentne kłamstwa podeprzeć przysięgą”. Okazało się, że go źle zrozumiano. W pociągu przebywał tylko trzy kwadranse, resztę drogi przemierzył już na piechotę. Jak tam w istocie było, nie jest ważne, fakt faktem, że kolej istnieje. Co do tego nie ma dwóch zdań. Bądź co bądź porządny Żyd, właściciel domu, nie będzie się przecież zaklinał bez potrzeby na wszystkie świętości, nie będzie przecież ot, tak sobie, bujał. Nie wyssie tego z palca. Na dodatek wytłumaczył im „na rozum”, na czym polega siła kolei żelaznej. Narysował nawet na papierku szkic, na którym w sposób poglądowy pokazał im, jak się koła pociągu obracają, jak komin parowozu gwiżdże, jak wagony pędzą i jak w nich Żydzi jadą do Moskwy…

Mali ludzie grzecznie go więc wysłuchali. Głowami nawet jakby przytaknęli, ale w sercu po cichu i serdecznie się uśmiali. Na zakończenie ktoś z nich oświadczył:

– Co z tego, że się koła obracają, komin gwiżdże, wagon pędzi, a Żydzi jeżdżą do Moskwy i wracają?

Już tacy, jak widzicie, są ci wszyscy mali ludzie. I nie są to jacyś melancholicy, albo jakieś wiecznie pogrążone w troskach istoty. Wręcz przeciwnie. Słyną w świecie jako ludzie obdarzeni humorem, jako twórcy ostrych i dowcipnych powiedzonek. Są to ludzie o żywym, wesołym usposobieniu. Biedni, ale weseli. Trudno powiedzieć, z czego się cieszą. Ze wszystkiego i z niczego. Żyją i wesoły pędzą żywot. Żyją? Ano spytajcie, proszę was, któregoś z nich, z czego dla przykładu żyje. Odpowiedź otrzymacie taką: „Z czego żyję? Przecież widzicie, że żyję. Żyje się, cha, cha, cha!”. I rzecz ciekawa. Nigdy nie spotkacie tam człowieka chodzącego spokojnie. Zawsze pędzą. Jak zatrute myszy. Tam i nazad. Nigdy nie mają czasu. Zapytajcie któregoś:

– Dokąd to pędzisz?

– Dokąd pędzę? Przecież pan widzi, cha, cha, cha… Pędzę, bo a nuż uda się coś złapać. A nuż uda się zarobić na szabat279.

Zarobić na szabat to ich marzenie. Przez cały tydzień będą pracowali w pocie czoła. Zaharują się na śmierć. Odejmą sobie od ust, aby tylko było na szabat. I oto nadchodzi święta sobota. A wtedy Jehupec może się przed Kasrylewką schować, Odessa ze wstydu rumienić, a sam Paryż wysiąść z kretesem. Powiadają – a jest to chyba fakt niezbity – że od kiedy Kasrylewka stała się miastem, żaden Żyd tam w sobotę nie głodował. Czy jest do pomyślenia, aby Żyd nie miał ryby na szabat? Jeśli się zdarzy, że nie ma ryby, to będzie mięso. Jeśli nie ma mięsa, znajdzie się śledź. Jeśli nie ma śledzi, wystarczy chała. Jeśli zabraknie chały, będzie chleb z cebulą. A jeśli nie ma chleba i nie ma cebuli, to zawsze się znajdzie sąsiad. On pożyczy, za tydzień sąsiad pożyczy od niego. Świat – powiada kasrylewianin – to kółko. Jakoś się kręci.

Dla tych małych ludzi najważniejszą rzeczą jest trafne, dowcipne powiedzonko. Za dobre powiedzonko gotowi są, jak mówią, sprzedać ojca i matkę. Po świecie chodzą różne o nich opowieści, które brzmią jak anegdoty, ale mogę was zapewnić, że to szczera prawda.

Opowiadają, na przykład, o takim Żydzie z Kasrylewki, któremu obrzydło głodowanie we własnym mieście. Postanowił szukać szczęścia gdzie indziej. Wyruszył w świat i w ten sposób zawędrował do Paryża. Miał widocznie ochotę zawędrować do Rotszylda. A jakżeby inaczej? Być w Paryżu i nie zobaczyć się z Rotszyldem! Sęk jednak w tym, że do Rotszylda go nie dopuszczają. „O co chodzi? – pyta Żyd. – Moja podarta kapota? Ależ z was mądrale, gdybym miał całą kapotę, to po jakiego diabła udałbym się do Paryża?”. Ale sprawa niedobrze się zapowiada. Żyd z Kasrylewki nie upada jednak na duchu. Jakoś sobie radzi. Po krótkim zastanowieniu tak powiada do wartownika stojącego przy drzwiach pałacu Rotszylda:

– Idź i zamelduj twemu panu, że przyszedł do niego nie jakiś tam, pożal się Boże żebrak, ale solidny Żyd, kupiec, z takim towarem, jakiego w Paryżu za żadne skarby nie dostanie.

Usłyszawszy takie słowa wielce zaciekawiony Rotszyld poleca natychmiast wprowadzić kupca. Następują powitania – szolem alejchem280 i alejchem szolem.

– Proszę usiąść – powiada Rotszyld. – Skąd Żyd przybywa?

– Z Kasrylewki.

– I co dobrego powiecie?

– A co mam powiedzieć, panie Rotszyld. Rzecz całkiem prosta. U nas się mówi, że pan posiada, bez uroku, nie najmniejszy majątek. Obym ja miał choćby połowę, albo nawet jedną trzecią z tego, co ma pan. Zupełnie by mi to wystarczyło. Honorów i zaszczytów też chyba panu nie brakuje, bo kto forsą dysponuje, o wszystkim decyduje. Ale, krótko mówiąc, jednej rzeczy panu brakuje. Jakiej? Wiecznego życia. I właśnie tę rzecz mam panu do sprzedania.

Na dźwięk słów „wieczne życie”, Rotszyld natychmiast reaguje:

– Ile to będzie kosztowało?

– Będzie to kosztowało – zastanawia się – no… powiedzmy… ze trzy setki.

– A może byśmy się trochę potargowali?

– Nie, panie Rotszyld, nic z tego. Żebym ja miał tyle błogosławieństw, ile mógłbym więcej od trzech setek zażądać od pana, ale skoro już się raz rzekło, to przepadło.

W taki widocznie sposób przebiegała rozmowa i Rotszyld z pewnością odliczył Żydowi trzy setki w gotówce. Jedną po drugiej. Nasz Żyd chowa pieniądze do kieszeni i tak do Rotszylda powiada:

– Chcesz pan wiecznie żyć? Mam na to sposób. Porzuć pan ten hałaśliwy Paryż i przenieś się do naszej Kasrylewki. Tam pan nigdy nie umrze. Od kiedy bowiem Kasrylewka jest miastem, żaden bogacz tam jeszcze nie umarł.

I jeszcze jedną historię mam wam do opowiedzenia:

Pewien kasrylewianin dotarł kiedyś do Ameryki… ale co ja tam będę opowiadał. Gdybym chciał wam opowiedzieć o wszystkich faktach, pomysłach i wyczynach ludzi z Kasrylewki, musiałbym z wami siedzieć trzy dni i trzy noce i jednym ciągiem mówić.

Lepiej przejdę do opisu samego miasta. Z pewnością chcielibyście usłyszeć, jak wygląda Kasrylewka. To miasto piękne, jak szczere złoto… zwłaszcza z daleka… Z daleka przypomina… jakby to wam powiedzieć… gęsto naszpikowany pestkami słonecznik, albo gęsto obsypaną pokrojonym makaronem deskę. Miasto leży przed wami jakby na talerzu. Z odległości jednej mili można dojrzeć wszystkie jego osobliwości. Leży ono na górze, a od jej podnóża wznoszą się jakby jeden nad drugim niezliczone małe domki. Wyglądają jak groby na starym cmentarzu, jak stare, pochylone macewy281. O normalnych ulicach nie ma mowy. Domy bowiem wzniesione zostały bez jakiegoś wyraźnego planu. Nikt tu cyrklem niczego nie wymierzył. Pustych, wolnych miejsc między domami też wiele nie ma. A właściwie dlaczego by miały być te, niczemu nie służące, wolne miejsca? Na takim pustym miejscu można by przecież postawić jeszcze jeden dom. Odpowiedni werset Pisma głosi przecież wyraźnie: „Świat Pan Bóg stworzył do zasiedlenia, do zamieszkania, a nie do oglądania”. A co tu jest do oglądania?

Mimo wszystko nie powinniście się martwić. Nie przejmujcie się, są tam również ulice. Duże i małe, wąskie i boczne. To, że nie są zbyt równe, że są kręte, wijące się z góry na dół i że ni z tego, ni z owego możecie wpaść na dom albo do piwnicy, lub runąć do rowu, nie powinno was zmartwić. Wybór przecież należy do was. Możecie przecież w nocy nie wychodzić bez latarki. A o tamtejszych małych ludzi też nie musicie się martwić. Kasrylewianin nigdy wśród swoich w Kasrylewce nie zabłądzi. Każdy trafi do swego domu, do swojej żony i dzieci, tak jak ptaszek do swego gniazda.

Poza tym w samym środku miasta rozciąga się półokrągły, a może czworokątny, spory plac, na którym rozmieściły się sklepy, kramy, jatki282, stragany i stoiska. Od samego rana odbywa się tu targ. Zjeżdżają się nań liczni chłopi i mnóstwo chłopek. Przywożą na sprzedaż różne towary, wszelką żywność. Ryby, cebulę, chrzan, pietruszkę i inne jarzyny. Cały towar sprzedają Żydom, a u Żydów kupują przeróżne wyroby, które mają zaspokoić ich potrzeby. Z tego handlu żyją właśnie miejscowi Żydzi. Żyją, prawda, nie na szeroką stopę, ale żyją. Co parnose283, to parnose. Lepsze to niż nic. Na placu targowym wylegują się też i grzeją na słońcu przez cały dzień wszystkie miejscowe kozy. Tam też znajdują się, nie przymierzając, wszystkie bożnice, bożniczki i chedery284, w których żydowskie dzieci uczą się Tory285, modlą się, piszą i czytają. Mełamedzi286 i uczniowie tak się wydzierają, że można ogłuchnąć. Jest mykwa287, w której kąpią się kobiety, jest „szpital”, w którym umierają Żydzi. Są wreszcie wszystkie inne dobre miejsca, które wyczuć można już na odległość… Nie, Kasrylewka nie ma pojęcia o kanalizacji, wodociągu, elektryczności i o wielu innych luksusach, ale co to komu szkodzi? „Wszędzie się umiera tą samą śmiercią”. Wszędzie kładzie się nieboszczyka do tej samej ziemi. Wszędzie – zapewniam was – zasypuje się groby taką samą łopatą. Tak zwykł powiadać mój rabi, reb288 Isroel Małach na każdym weselu, czy innej jakiejś radosnej uroczystości, kiedy wypiwszy, nieco pod gazem i w dobrym humorze gotów był zakasać kapotę i odtańczyć kozaka.

Tym, czym Kasrylewka może się naprawdę szczycić, to cmentarze. To błogosławione miasto posiada dwa okazałe cmentarze. Jeden stary i jeden nowy. To znaczy, że nowy cmentarz też ma swoje lata i wiele jest na nim grobów. Wkrótce i na nim nie będzie miejsca na pochówek. Może przecież wydarzyć się pogrom, może wybuchnąć epidemia cholery, albo jakieś inne współczesne nieszczęście.

Szczególną troską otaczają kasrylewianie zniszczony, stary cmentarz. Mimo że jest porośnięty dziką trawą i dzikimi drzewami, mimo iż nie ma na nim ani jednej całej macewy, kasrylewianie uważają go za swoją ozdobę i swój klejnot, za swoje największe bogactwo. Toteż pilnują go jak oka w głowie. Spoczywają bowiem na nim nie tylko ich ojcowie i dziadkowie, nie tylko rabini, cadycy289, uczeni, sławni i wielcy ludzie, ale chyba też liczni święci męczennicy, ofiary pogromów hajdamaków290 Chmielnickiego. To święte miejsce jest ich jedyną własnością na tym świecie. Tu, na tym niewielkim skrawku ziemi, porosłym trawą i drzewami, w miejscu, gdzie oddycha się swobodnie świeżym i czystym powietrzem, czują się jedynymi gospodarzami.

Zobaczylibyście, co się tam dzieje pod koniec lata w miesiącu Elul291, kiedy nadchodzą „dni płaczu”. Oj! oj! oj! Ruch na cmentarzu. Płaczą mężczyźni i płaczą kobiety. Zwłaszcza kobiety. Odbywa się masowy najazd na groby. Z całego świata przybywają Żydzi, aby wypłakać się nad grobami swoich najbliższych, aby wylać z serca całą gorycz kolejnego roku życia. I wiecie, co wam powiem? Otóż nigdzie indziej nie płacze się tak dobrze, tak serdecznie i z takim smakiem, jak na kasrylewskim cmentarzu. Być może tam, skąd przyjechali, można w bożnicach również dobrze się wypłakać, ale nie ma porównania. Z tych corocznych odwiedzin cmentarza Kasrylewka ciągnie swoje zyski. Zarabiają miejscowi kamieniarze, właściciele zajezdnych domów, kantorzy292, szames293. Dla tutejszych żebraków, płaczek i kalek miesiąc Elul to okres żniw.

„Był pan już na naszym cmentarzu?” To pytanie postawi nam każdy kasrylewianin. Mówi zaś to z taką dumą, jakby chodziło o winnicę jego ojca. Jeśli nie byliście na cmentarzu, to zróbcie mu łaskę i choć raz przejdźcie się po nim. Przeczytajcie sobie przy okazji stare, na pół starte napisy na pochylonych macewach. Znajdziecie tam niezły kawałek historii całego narodu. Jeśli zaś umiecie roztkliwiać się i zachwycać, to oglądając to biedne miasto z jego bogatymi cmentarzami, nie oprzecie się chęci powtórzenia starego wersetu: „Jak dobre są twoje namioty, Izraelu. Jak dobre są twoje miejsca wiecznego odpoczynku”.

253.goj – nie-Żyd. [przypis edytorski]
254.elewator (z ang.) – winda. [przypis edytorski]
255.hurry up (ang.) – pospiesz się. [przypis edytorski]
256.sznaps (z niem.) – spirytus, mocny alkohol. [przypis edytorski]
257.fight (ang.) – walka. [przypis edytorski]
258.no, sir (ang.) – nie, proszę pana. [przypis edytorski]
259.Jom Kipur – dosł.: „dzień przebaczenia”, święto znane Polakom pod nazwą Dzień Pojednania lub Sądny Dzień. Pobożni Żydzi wierzą, że w tym dniu Bóg wyznacza losy wszystkich ludzi na następny rok, według ich dotychczasowych uczynków. W czasie tego święta Żydzi umartwiają się, modlą się od rana do nocy i poszczą, przy czym nie tylko nie wolno im jeść, ale nawet napić się wody. Post obowiązuje od południa dnia poprzedzającego święto do wieczora dnia następnego, a od południa wigilii święta do następnego ranka – nawet małe dzieci. [przypis tłumacza]
260.litwak – tak nazywano Żydów z Litwy i Białorusi, którzy słynęli jako zaciekli przeciwnicy chasydyzmu i rabinów-cudotwórców. Litwak to synonim uporu, przekory, trzeźwości umysłu, człowiek wierzący tylko w to, co można zbadać, udowodnić. [przypis tłumacza]
261.Sukot – dosł.: „szałasy”; święto przypadające w pięć dni po Sądnym Dniu. Jest to też święto zbiorów. W święto Sukot pobożni Żydzi stawiają sobie szałasy, na pamiątkę szałasów, w których odpoczywali ich przodkowie wędrujący przez 40 lat do Kanaan po wyzwoleniu ich przez Mojżesza z niewoli egipskiej. [przypis tłumacza]
262.Vth Avenue (ang.) – Piąta Aleja. [przypis edytorski]
263.lulaw – gałąź palmowa, nad którą w święto Sukot odmawia się błogosławieństwo. [przypis tłumacza]
264.etrog – odmiana owocu cytrusowego; z kształtu przypomina cytrynę, lecz ma zielonkawą barwę i jest o wiele kwaśniejszy w smaku oraz niezwykle aromatyczny. W święto Sukot podczas modlitwy porannej Żydzi odmawiają w bożnicy błogosławieństwo nad tym owocem. Czynią tak wszyscy modlący się, toteż pożądane jest, by każdy posiadał taki owoc. [przypis tłumacza]
265.pejsy – długie pasma włosów na skroniach, zwieszające się przed uszami, noszone przez ortodoksyjnych Żydów. [przypis tłumacza]
266.Pesach – dosł.: „przeskoczyć, ominąć”; nazwa świąt wielkanocnych, pochodząca stąd, że według Biblii dziesiątą plagą, którą Bóg doświadczył Egipcjan przed wyzwoleniem Żydów z ich niewoli, było uśmiercenie egipskich niemowląt pierworodnych płci męskiej, czego dokonując Pan Bóg omijał (przeskakiwał) te domy, w których mieszkali Żydzi (pomazane uprzednio krwią baranka). W święta te Żydom nie wolno spożywać chleba, bułek ani żadnego pieczywa wypiekanego na drożdżach. Ponadto nie wolno używać naczyń, w których gotuje się przez cały rok, gdyż zachodzi obawa, by nie zjeść czegoś, co nie jest przaśne. Używa się więc wtedy specjalnych naczyń oraz jadła dozwolonego przez ściśle przestrzegane przepisy religijne. Pesach jest też nazwą ofiary religijnej w formie uczty, libacji sakralnej. [przypis tłumacza]
267.maca – cienkie, przaśne placki, które Żydzi spożywają w święta wielkanocne zamiast chleba, na tę pamiątkę, iż gdy uciekali z niewoli egipskiej, nie zdążyli upiec sobie chleba na drogę, a ciasto bez drożdży, które z sobą zabrali, upiekło się na słońcu. [przypis tłumacza]
268.seder – dosł.: „porządek”; uroczysta wieczerza w wigilię i pierwszy dzień Pesach, odbywająca się według ustalonego przepisami religijnymi porządku. [przypis tłumacza]
269.charoset – potrawa pesachowa składająca się z musu jabłkowego, orzechów, migdałów, cynamonu i wina, mająca przypominać zaprawę murarską (glinę) do wytwarzania cegieł, używaną przez Żydów podczas niewolniczej pracy w Egipcie. [przypis tłumacza]
270.karpas – potrawa sederowa składająca się z pietruszki, spożywana podczas uczty sederowej w święto Pesach. [przypis tłumacza]
271.maror – potrawa sederowa (gorczyca, chrzan), mająca przypominać gorycz życia Żydów w niewoli egipskiej. [przypis tłumacza]
272.Korach – zbuntował się przeciwko Mojżeszowi (postać z Biblii). [przypis tłumacza]
273.po stu dwudziestu latach pogrzeb – według Biblii (Rdz 6, 3), Bóg ustalił limit ludzkiego życia na 120 lat. [przypis edytorski]
274.kantor – śpiewak prowadzący modły przed pulpitem w bożnicy. [przypis tłumacza]
275.szames – tak nazywano sługę bożnicy, synagogi oraz żydowskiej gminy wyznaniowej; właściwie jest to woźny bożnicy, gminy lub rabina. [przypis tłumacza]
276.reb – skrót hebrajskiego słowa rabi, które jest tytułem uczonego, rabina itp. U Żydów wyraz reb przed imieniem własnym oznacza szacunek dla osoby, do której zwracają się oni w ten sposób lub o której mówią. Młodszy wiekiem zawsze tak mówi do starszego. [przypis tłumacza]
277.pochówka – dziś popr. forma D.lp: pochówku. [przypis edytorski]
278.szames – tak nazywano sługę bożnicy, synagogi oraz żydowskiej gminy wyznaniowej; właściwie jest to woźny bożnicy, gminy lub rabina. [przypis edytorski]
279.szabat (szabas) – sobota. [przypis tłumacza]
280.szolem alejchem – dosł.: „pokój z wami”; przywitanie u Żydów. [przypis tłumacza]
281.macewa – płyta nagrobna. [przypis tłumacza]
282.jatka – rzeźnia. [przypis edytorski]
283.parnose – zarobek, płatne zajęcie. [przypis tłumacza]
284.cheder – dosł.: „pokój”; nazwa szkoły dla początkujących, w której żydowscy chłopcy po ukończeniu piątego roku życia uczyli się czytania po hebrajsku modlitw oraz poznawali Pismo Święte. [przypis tłumacza]
285.Tora – dosł.: „nauka”; nazwa Biblii, w szerokim pojęciu oznacza wiedzę, nauki religijne. [przypis tłumacza]
286.mełamed – dosł.: „nauczyciel”; uczył on dzieci żydowskie (od najmłodszego wieku, częstokroć od trzeciego roku życia) czytania po hebrajsku, znajomości Pięcioksięgu, modlitw, a także Talmudu i innych dzieł religijnych. [przypis tłumacza]
287.mykwa – basen z bieżącą wodą w łaźniach żydowskich, służący do rytualnych kąpieli; żartobliwie także mycie się, kąpanie. [przypis tłumacza]
288.reb – skrót hebrajskiego słowa rabi, które jest tytułem uczonego, rabina itp. U Żydów wyraz reb przed imieniem własnym oznacza szacunek dla osoby, do której zwracają się oni w ten sposób lub o której mówią. Młodszy wiekiem zawsze tak mówi do starszego. [przypis tłumacza]
289.cadyk – dosł. „sprawiedliwy”; Żydzi zazwyczaj nazywają tak słynnych rabinów, uczonych, bogobojnych mężów słynących ze sprawiedliwości, dobroci i pobożności. [przypis tłumacza]
290.hajdamaka (daw.) – zbuntowany Kozak. [przypis edytorski]
291.Elul (Ełuł) – żydowska nazwa miesiąca odpowiadająca według kalendarza juliańskiego drugiej połowie sierpnia i pierwszej połowie września. [przypis tłumacza]
292.kantor – śpiewak prowadzący modły przed pulpitem w bożnicy. [przypis tłumacza]
293.szamesi – tak nazywano sługę bożnicy, synagogi oraz żydowskiej gminy wyznaniowej; właściwie jest to woźny bożnicy, gminy lub rabina. [przypis tłumacza]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
350 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre