Kitabı oku: «Kasrylewka», sayfa 6

Yazı tipi:

Znowu pojawia się ten sam aktor. Potem musi się zjawić jeszcze kilka razy. Traci cierpliwość.

– Czy się wreszcie nie zamkniecie? Zaraz zawołam reb Luzera z sikawką. Wtedy jasny piorun was trzaśnie!

Tłum przestaje śpiewać. Zaczyna jednak wydawać sądy o grze, każdy według swego widzimisię. Jeden powiada, że śpiewaczka ma głos skrzypiącego łóżka, drugi, że gdyby ktoś jej podał bułkę do zjedzenia, to zrobiłby dobry uczynek. Z tylnych ławek słychać okrzyki: „Ciszej! Ciszej!” Nic to jednak nie pomaga, aż do momentu, kiedy na scenę wpada Hocmach – Żyd w dziwnym sztrajmle55, o krótkiej brodzie i długich pejsach. Przewraca oczyma, a na plecach ma garb. Niesie koszyk z towarem, z którym biega po scenie jak wariat. Głośno wymienia to, co ma na sprzedaż: baty, laseczki, zapałki, nożyki.

– Papierowe pończochy! Kryształowe sukienki. Szpilki, nitki. Kupujcie kobiety, kupcie coś!

Za każdym razem łapie się za pejsy, podskakuje i krzyczy:

– Hocmach! Niech mnie szlag trafi!

Publiczność jest Hocmachem zachwycona. Bije brawo. Woła: „Hocmach, hurra!” Niektórzy widzowie stukają laskami o krzesła. Hocmach usiłuje uspokoić tłum. Staje i zaczyna wymachiwać rękami. Krzyk jednak rośnie:

– Hocmach, zatańcz! Zatańcz, Hocmach!

Nagle coś zatrzepotało skrzydłami, poleciało w dół i spadło prosto na kapelusz z białym piórkiem damy w brylantach. Ta ze strachu mdleje. W teatrze popłoch. Rozlegają się krzyki:

– Gwałtu! Żydzi! Ratunku!

Wtem ktoś krzyknął: – Pali się!

Nic więcej nie było trzeba. Zaczęło się. Skoki przez głowy, napór na drzwi, krzyki: – Chasiu, gdzie jesteś? Jankl, do mnie! Rywko, trzymaj się! Motl, umieram! Brucho, nie krzycz! Beniu, gdzie jesteś? Jentl? Mamo, jestem tutaj!

Jeszcze chwila, a byłby z nami wszystkimi smutny koniec. Szczęście, że portier Noach wpadł na pomysł i wybawił nas wszystkich od śmierci. Wskoczył na krzesło i rozdarł gębę:

– Idioci! Kretyni! Bałwany! Zwyczajne osły! Kozie brody! Głupie gardziele! Dusze niewieście! Co za hałas? Co za krzyki? Dokąd pędzicie? Zaraz będzie z was jajecznica! Durnie! Kogoście się przestraszyli? Głupiej kury? Nie zauważyliście, że kura zeskoczyła z belki? Reb Luzer, dlaczego pan nic nie mówi? Nastaw pan sikawkę! Muzykanci! Czort was i waszych ojców! Coś wesołego! I to już!

Muzykanci grają coś wesołego i tłum wraca na swoje miejsca. Wymykam się powoli z teatru, łapię dorożkę i każę się zawieść do hotelu „Turkalia”. Buda, którą jadę, trzęsie się na wybojach i zatrzymuje co chwila.

– Dlaczego pan się ciągle zatrzymuje?

– Czort go wie, wio! Zachciało im się oświetlić nasze kasrylewskie błocko, to wymyślili jakieś tam „lamtarnie”, z powodu których nie można w ogóle jeździć. Konie boją się słupów. Nie są przyzwyczajone do tego, aby je oświetlano. Wio! Raz po raz wymyślają jakieś nowe plagi. Najpierw jakąś tam „trambudę”, oby ją ziemia pochłonęła! Wio! Po niej „lamtarnie” do straszenia koni. A potem zabronią pić wodę z Gniłopiatki. Wio! Pomoże im to, wyobraźcie sobie, jak umarłemu kadzidło. Woziwody mówią, że nawet gdyby mieli zginąć, nie dopuszczą do tego, aby mieszkańcy Kasrylewki pili wodę ze studni! Wio! Ci bogacze już sami nie wiedzą, co wymyślić. Oby ogień ich spalił! To ma podobno swoje źródło w Jehupcu. Bogacze z Jehupca nie mają widocznie większych kłopotów. Wio! Siedzą i łamią głowy, jak tu zabrać Żydom zarobek, jak wyrwać biedakowi ostatni kęs z ust. Niech ich nagła śmierć zastanie w Jehupcu. Wio, dzieci, wio!

Rozdział VI. Kasrylewskie pożary

Przebywając na stancji w hotelu „Turkalia”, toczyłem co noc zaciekłą wojnę ze wściekłymi bestiami, które napadały na mnie i znęcały się nade mną. A postępowały tak dlatego, że nie chciałem kłaść się z nimi do łóżka i ścieliłem sobie posłanie na kanapie.

„No i cóżeś wskórał, coś osiągnął?” Tak się ze mną droczyły. „I tak będziemy cię gryźć i w dodatku będziesz miał twardo pod głową. Nad ranem wszystkie gnaty będą cię bolały.”

Nagle słyszę jakiś dziwny dźwięk. Bom! Bom! Bom! i I wnet rozlegają się kroki biegających ludzi, którzy krzyczą: „Pali się! Pali się!” Wstaję i podchodzę do okna. Jedna połowa miasta przedziwnie oświetlona, druga pogrążona w straszliwych ciemnościach. Szybko wkładam ubranie i wybiegam na dwór. Z daleka dochodzi jakiś dziwny krzyk, przypominający odgłos bez słów. Ludzie ciągną w tamtym kierunku. Są zaspani. Ziewają i drżą z zimna. Jeden drugiemu opowiada niestworzone rzeczy: kto pierwszy usłyszał o pożarze i jak usłyszał. I każdy snuje swoje przypuszczenia na temat, kto się właściwie pali.

Jeden powiada: – To Josl!

Inny stwierdza: – To Menasze!

A znów inny: – To ani Josl, ani Menasze! To Sara-Zisl!

– Skąd raptem Sara-Zisl? – zaprzecza ktoś. – Przecież dom Sary-Zisl stoi w nowej dzielnicy, a pożar buszuje w starym mieście.

– To tak się pali w starym mieście, jak ja jestem panią rabinową – wtrąca inny. – Nie widzisz, że się pali koło łaźni?

– Cicho, sza! Po co się spierać – ktoś próbuje łagodzić spór. – Chodźmy lepiej tam, to się dowiemy, jak naprawdę jest.

Ruszają. Podążam za nimi przysłuchując się ich rozmowie.

– Już ktoś zmówił błogosławieństwo na intencję pożaru!

– Z czego wnioskujesz?

– Bo był ubezpieczony.

– Skąd wiesz?

– A jakże inaczej. Gdyby nie był ubezpieczony, nie byłoby pożaru. Dom sam się nie zapala.

– Co powiesz Jankl? Ładny pożar? Cudo! Sama rozkosz!

Domek płonie jak świeca szabasowa56. Strzela mocno czerwonymi językami. Dachu już nie ma. Pękają krokwie, trzeszczą okna. A gęsty dym wije się czarnymi kłębami. Unosi się coraz wyżej i dalej, nad domami i chatkami. Słychać głosy kobiet, uskarżających się na nieszczęście, które spadło na nie w środku nocy. Rozlega się płacz dzieci, które nieubrane drżą z zimna i dlatego grzeją się przy ogniu pożaru. Obok na jednej pierzynie i kilku poduszkach, cudem wyniesionych z ognia, siedzi cała rodzina. Stojąca przy niej kobieta w ciąży i z garnkiem w ręku opowiada innej kobiecie, jak to się zaczęło.

– A zacząć, zaczęło się szybko, oj, biada mi, od stolarza Szymona. Ktoś tam poszedł nocą z lampą, oj, ja nieszczęsna. Wiór nie brakuje i możliwe, że znalazła się zapałka, albo papieros. A może to zrobił sam właściciel, mam na myśli Gedalię. Czy tak było, nie wiem. Ja przy tym nie byłam. Tymczasem, biada mi, zostaliśmy nędzarzami. Straciliśmy wszystko. Wyszliśmy z pożaru z tym, z czym się urodziliśmy. Oj, ja nieszczęsna. Jeśli zapytacie mnie, po co dźwigam ten garnek, doprawdy nie potrafię odpowiedzieć. Sama nie wiem…

– Co za nieszczęście, co za cios! – jakaś kobieta załamuje ręce i płacze. Żali się głosem modlitewnym. – Co ja teraz pocznę? Nie zdążyłam niczego uratować. Z czego będę żyła? Gdzie się podzieję z moimi małymi dziećmi?

Do płonącego domu jak diabły wbiegają i wybiegają chłopcy. Skaczą w ogień. Ratują, co się da. To nogę od krzesła, to wahadło od zegara, to miotłę.

– A gdzie to się podziewa Eli z sikawką?

– Jestem! Jestem! – Eli daje o sobie znać. Mężczyzna małego wzrostu stoi i zmaga się ze swoją sikawką.

– Co tam robisz? Co się tak długo guzdrzesz z sikawką?

– Muszę ją zaszyć. Rozdarła się.

– A gdzie jest Fiszel ze swoimi wiadrami? – krzyczy zachrypniętym głosem Żyd o twarzy przybrudzonej dymem.

– Fiszel! Fiszel! – wszyscy pomagają mu wołać Fiszela.

– Coście się tak „rozfiszlowali”? – wtrąca się jakiś osobnik. Prawdopodobnie jest to sam Fiszel. – Popatrzcie no, jak się „rozfiszlowali”! Tylko Fiszel, Fiszel i Fiszel.

– A gdzie są twoje wiadra? – zadają mu zewsząd to pytanie.

– Wiadra to są, ale co z nimi robić, jeśli nie ma Grunema z beczką.

– A może byś pofatygował się Fiszelu i zdobył, póki co, parę wiader i wodę u sąsiadów?

– A dlaczego ja? Niech Eli to zrobi.

– Eli, złap wiadro i skocz po wodę!

– Nie dam rady, widzisz przecież, że zajęty jestem sikawką. Niech Motl idzie.

– Motl! Idź, zdobądź wiadro wody.

– A dokąd mam iść? Nie znam tu przecież nikogo. Niech idzie Anszel.

– Anszel! Zasuwaj po wodę!

– Ja? Pojęcia nie mam nawet, jakie drzwi otworzyć. Niech idzie Dawid.

– Sza! Sza! Grunem jedzie. Z beczką! Jedzie! Jedzie!

I wszyscy rzucają się w stronę Grunema po wodę. Pierwszy jest Eli z sikawką. Grunem, Żyd o błyszczącej, łuszczącej się twarzy, idzie powoli, nie śpiesząc się. Poły płaszcza ma zakasane do tyłu. Za nim wlecze się chuda szkapa. Ledwo potrafi wyciągać kopyta z błota. Zarówno Grunem, jak i szkapa są mocno zasapani.

– Pięknie witajcie! Już myśleliśmy, że dziś nie zdążycie.

– Ładna mi bajeczka, nieco tylko za krótka – powiada Grunem. – A kto, jeśli nie ja, miałby zdążyć? Co to, chłopczyk jestem? Gdy usłyszałem pierwszy sygnał, już byłem przy koniu. Moja stara chciała mnie nawet zatrzymać. „Co będziesz – powiada – człapał po takim błocie? Szkoda konika. Biedaczysko jest po dniu pracy, zupełnie wyczerpany”. Ale kto by jej słuchał? Ja nie wyrzeknę się dobrego uczynku. Zwłaszcza, gdy chodzi o człowieka. Biedacy palą się. Ważna sprawa.

– Obyście długo żyli, reb Grunem! Nie mamy tu nawet kropli wody. I u sąsiadów, nawet na lekarstwo, jej nie znajdziesz.

Bractwo ochotniczej straży rzuca się z pustymi wiadrami do beczki. Pierwszy oczywiście jest Eli z sikawką. Zaczyna się przepompowywanie: pompują, ciągną, a wody ani śladu.

– Co się stało, reb Grunem? Czy pan zwariował? Zmysły postradał? Przyjechał pan z pustą beczką?

– Co znaczy pusta? Beczka jest pełna jak oko. Co mi tam będziecie gadali.

– Niech pan sam zobaczy. Beczka jest pusta jak bęben.

– Co znaczy, jest pusta? – Grunem ogląda ze wszystkich stron beczkę. – Co to za mowa, co za gadanie? Niech puste będą żołądki, kiszki moich wrogów.

Grunem opukuje beczkę palcami i nagle stwierdza, że nie ma zatyczki.

– Tak, racja, beczka jest pusta – chwyta się za głowę i wyrzuca z siebie grad przekleństw. Nie wiadomo nawet pod czyim adresem.

– Cholera, nagła śmierć. Oby skonał! Oby w wodzie utonął. Kto mógł wyjąć zatyczkę? Niech go ziemia pochłonie! Gdzie się podziała zatyczka? Oj, nieszczęście. Oby cię ogień spalił!

Grunem wyładowuje całą swoją gorycz na biednym koniku. Uderza go batem po grzbiecie. Konik mrugnął tylko oczyma. Spuścił łeb, spojrzał w bok i pomyślał sobie zapewne tak: „Za co mi się to należy? Za co mnie uderzył? Niewielka to przecież sztuka wziąć konia, biedne nieme stworzenie, i za nic bić”.

– Życzę ci osiemdziesięciu ciężkich lat! – Grunem mówi to do siebie. – Już wiem, jak to jest. Nalewam i nalewam. I znowu nalewam i nalewam. Teraz już rozumiem. Beczka widocznie od początku nie miała zatyczki. Oby cię szlag trafił jeszcze tej nocy. Obyś rozpadła się na drobne kawałki.

– Wody! Wody! – ci, którzy gaszą pożar, wołają wciąż o wodę.

– Szybciej! Szybciej! Podajcie wiadra. Nieście je do nas! Dajcie wody!

– Jakie wiadra! Jaka woda? Widzicie przecież, że nie ma nawet kropli.

– Co znaczy, nie ma wody?

– To znaczy, że nie ma!

– A gdzie się podziała?

– Wyciekła. Cała woda wyciekła Grunemowi z beczki. Nic na to nie poradzimy.

Nagle rozlega się znowu ów dziwny dźwięk. Bom! Bom! Bom! I druga połowa miasta zostaje oświetlona.

– Jeszcze jeden pożar! Na Nowym Mieście! – kilkoro ludzi naraz podnosi alarm. Całe bractwo rusza w kierunku Nowego Miasta.

– Dwa pożary w ciągu jednej nocy, to jest już poza zasięgiem moich obowiązków – powiada Grunem do siebie samego. – Mam żonę i dzieci. Wynagrodzenia przecież nie otrzymuję. Chcę, to wożę. Nie chcę – nie wożę. A szkapa też nie z żelaza. Trzeba się nad nią litować. Naharuje się dosyć przez cały dzień, żeby się jeszcze mordować po nocach. Jakby nie miała nic więcej do roboty! Panowie z kahału57 nie zmuszą mnie do tego. Niech biją łbami o ścianę. Chodź braciszku – powiada do konika – Jedziemy do domu.

Rozdział VII. Kasrylewscy bandyci

Nad samym ranem wracam po pożarach do hotelu. Otwieram drzwi mego pokoju i staję jak wryty. Kręci się po nim trzech osobników ze świecą w ręku. Twarze zupełnie mi nie znane. Łóżko rozbebeszone, szafa otwarta. Moja walizka leży na samym środku pokoju. Moje papiery, moje rękopisy walają się po podłodze.

– Co to jest? Kto wy jesteście? Co tu robicie?

Pytania kieruję do najbliżej stojącego osobnika. Jest to Żyd z rudą brodą. Na nosie sterczy mu sinobłękitna brodawka.

– Pokaż mu nóż. Niech kipnie ze strachu – słowa są przekręcone. Wymieniane są w odwrotnym kierunku i brzmią tak: – Żakop um żón. Chein einpik ez ucharts.

Rudy Żyd, do którego zostały skierowane te słowa, nie odpowiada. Zamyka drzwi, schyla się i wyciąga z cholewy buta duży, ostry nóż. Wymachuje nim przed moim nosem, przysuwa go do mojej twarzy. Wykonuje nim ruchy w prawo i w lewo, w górę i w dół – jak czarodziej.

– Kto my jesteśmy? Tutejsi bandyci! – wyjaśnia mi jeden z szajki. Jest to ciemnolicy, czarnowłosy Żyd z bielmem na oku. W trakcie wypowiadania słowa „bandyci” straszliwie błyszczy mu zdrowe oko. Zgrzyta przy tym zębami jak prawdziwy rozbójnik.

– Przetrząśnij mu kieszenie – powiada drugi, przekręcając w tym samym stylu słowa.

– Pieniążki! Bul forsę! – to trzeci z szajki wtrąca się ochrypłym głosem. Jest to drab dość wysokiego wzrostu. Chwyta mnie za poły kapoty i potrząsa niczym lulawem58 w Święto Szałasów59.

– Pieniędzy – powiadam – chcecie? Ode mnie chcecie wziąć pieniądze? A skąd ja do pieniędzy? Bóg uchował i uchronił mnie przed nimi.

– Powiedz mu, że kłamie – odzywa się trzeci, przekręcając słowa. – Oddaj natychmiast całą forsę! W przeciwnym razie możesz pożegnać się z życiem. Dajemy ci dwie minuty do zastanowienia i jedną na spowiedź przedśmiertną.

I aby mnie przekonać, że nie żartują, Żyd z brodawką na nosie podchodzi do mnie. Nożem wymachuje mi przed nosem. To w prawo, to w lewo, to w górę, to w dół. Tak, jak Żydzi wymachują lulawem60 w Święto Szałasów.

– Czego sterczycie jak głąby? Jak te gliniane golemy61? Związać mu ręce i nogi! – to wysoki Żyd daje o sobie znać swoim ochrypłym głosem. – A gdzie się podziały sznury? Związać go!

– Po co macie się trudzić? Weźcie – powiadam – mój cały majątek. Weźcie mój portfel z kilkoma rublami i zostawcie mnie. Co wy do mnie możecie mieć? Jestem ojcem rodziny. Mam, bez uroku, cztery córki i dwóch synów. Najmłodsze dziecko ma niespełna miesiąc.

Trzej bandyci chyba się naradzają. Narada odbywa się w języku złodziejskim. Przeliczają te kilka rubli z mojego portfela i biorą mnie na spytki. Oni zadają pytania, a ja udzielam odpowiedzi.

– Skąd Żyd?

– Z Jehupca.

– Nazwisko?

– Szolem Alejchem62.

– Alejchem szolem. Jak brzmi Wasze nazwisko?

– Szolem Alejchem.

– Alejchem szolem. Pytamy, jak się nazywacie?

– Szolem Alejchem. Tak się nazywam.

– Cudaczne nazwisko. Czym się zajmujecie?

– Jestem pisarzem.

– Chodzi o wasz zawód. Z czego żyjecie?

– Jestem pisarzem.

– A co pan pisze? Podania? Papiery? Donosy?

– Felietony. Książki dla dzieci.

– Znaczy się, jesteście sprzedawcą książek. Literatem?

– Tak, literatem.

– To co pan tutaj robi?

– Przyjechałem obejrzeć Kasrylewkę.

– I nic więcej?

– Nic więcej.

– Żadnych interesów?

– Żadnych.

– A wydatki jakieś pan poniósł?

– Poniosłem.

– A na co to panu się zda?

– Żebym miał o czym pisać.

– Gdzie pisać?

– W gazetach.

– W jakich gazetach?

– W żydowskich gazetach.

– Czy są żydowskie gazety?

– A jakże inaczej?

– Czym się zajmują?

– Drukują się.

– Do czego one są potrzebne?

– Do czytania.

– Kto je czyta?

– Żydzi.

– A ktoś płaci panu za to, co pan pisze?

– Oczywiście.

– Tak też i mówcie! A co, na przykład, ma pan z tego? Ile pan zarabia na tydzień? Pan pali? Gdzie są pańskie papierosy?

Wyciągam papierośnicę i podaję każdemu. Niech sobie zapalą.

– Zapytaj go – powiada jeden z bandytów, wymawiając słowa od tyłu do przodu – czy papierośnica jest ze srebra.

– Srebrna? – to ten z bielmem na oku. Bierze papierośnicę do ręki. Waży ją. – Srebrna, czy zwykła lipa?

– Zwyczajna. Za dwa ruble – wyjaśniam i wszyscy naraz zapalamy.

– A pomacaj go za zegarek – radzi drugi w złodziejskim języku.

– A gdzie pański zegarek? – bandyta z bielmem na oku obszukuje moje kieszenie. – Nie ma pan zegarka?

– Mam – powiadam – mam zegarek. Nawet bardzo dobry, złoty zegarek. Zastawiłem go jednak w lombardzie, w Jehupcu.

– Wielka szkoda! Grzech! – powiada ten z ochrypłym głosem.

– Przydałby się nam teraz! Właśnie potrzebujemy złotego zegarka. Jak Boga kocham!

– A niech go szlag! Taki sam pętak, jak my – powiada po złodziejsku trzeci.

– Dobranoc! – bandyci żegnają się ze mną i zabierają się do wyjścia. – Następnym razem, gdy zechce pan opuścić pokój, proszę zamknąć drzwi na klucz. Nie należy zdawać się na boże cuda oraz na łaskę i sprawiedliwość kasrylewskich złodziei. Proszę nie mieć nam za złe, żeśmy trochę panu dokuczyli.

– Przeciwnie. Niech panowie nie mają mi za złe, że tak mało… – chcę ich odprowadzić do samych drzwi. Chcę nawet przekroczyć z nimi próg pokoju, ale ochrypły facet kładzie palec na ustach i wyśpiewuje na melodię Kołduni: – Ani mru, mru! Sza!

Rudy z brodawką na nosie znowu wyciąga nóż. Wymachuje nim kilka razy przed moją głową, jakby chciał powiedzieć: „Jeśli piśniesz choć jedno słowo, życie twoje nie warte złamanego szeląga”.

*

– Gwałtu! Ratunku! Ratujcie! – krzyczę nie swoim głosem. Zacząłem się wydzierać natychmiast po ulotnieniu się bandytów. Obudziłem wszystkich. Z całego hotelu zbiegli się ludzie. Kobiety w bieliźnie, mężczyźni, za przeproszeniem, w samych gaciach. Nic innego, tylko pożar.

– Znowu pali się?

– Znowu pożar?

– Gdzie się pali?

– Kto się pali?

– Cicho! Sza! Nikt się nie pali – to portier Noach się wtrącił. Po swojemu zwraca się do mnie:

– Czego się pan rozryczał jak zwariowane cielę? Co to za hałas? Czy to dom publiczny? Jeszcze, nie daj Bóg, pobudzicie mi wszystkich aktiejorów.

– Bandyci – powiadam – rozbójnicy! Napadli mnie dopiero co. Ograbili!

Na słowo „bandyci” wszystkich ogarnął strach. Powstaje larum. Wszyscy naraz zaczynają gadać.

– Bandyci?

– Ilu ich było?

– Jak wyglądali?

– Było dwóch młodych i jeden stary!

– Mieli noże?

– A dlaczego pan milczał?

– Bał się pan krzyczeć?

– Masz ci bandytów! Niech Bóg uchowa!

– Wczoraj bandyci napadli też na inny hotel. Omal nie zadusili jakiejś kobiety. Znaleziono po nich jakiś kawał żelaza.

– Strach samemu pozostać w pokoju…

– Wkrótce chyba trzeba będzie uciekać z Kasrylewki?

– Masz ci bandytów. Tylko ich brakowało!

– Łapcie ich! Łapcie ich! Łapcie! – okrzyk ten wdziera się nagle do środka z zewnątrz. To wydziera się jakaś kobieta. Słychać odgłosy bieganiny, wrzawę i szum. Widać zebrał się większy tłum. Słychać jeden krzyk: – Łapcie ich! Łapcie ich!

– Mamy ich! Złapaliśmy!

– Mamy jednego. Mamy drugiego!

– Związać ich. Masz już trzeciego? Związać go! Związać go!

– Powoli. Nie głowę. Zwiąż mu nogi.

– Zeldo! Podaj chustę, Zeldo!

– Słyszeliście? Złapano ich – portier Noach komunikuje nam to w biegu. Z latarnią w ręku pędzi na dwór. My za nim.

– No, i co słychać? – Noach rzuca pytanie w ciemność, w tę stronę, skąd dochodzą głosy. – Już ich macie?

– Mamy! Mamy! – to kobieta odpowiada z ciemności.

– Związani?

– Związani! Związani!

– Wszyscy trzej?

– Wszyscy trzej!

– Ano, popatrzmy. Zobaczymy przynajmniej, jak wyglądają – portier Noach zachęca nas do tego. Podchodzimy wszyscy razem. Mamy latarnię. Oświetlamy pojmanych bandytów. I cóż widzimy? Na ziemi leżą trzy spętane indyki.

Indyki opuściły swoje sine dzioby. Na błysk światła latami łypią oczyma. Ciężko oddychają. Kobiety na podwórzu, na wpół gołe, nie przestają gadać. Opowiadają cuda. O tym, jak to indyki, nie wiadomo jak, znalazły się poza klatkami. Czy to za sprawą złodziei, czy też za sprawą tchórza, który je przestraszył. Dzięki jednak Bogu, że je złapano. Inaczej byłaby strata, kto wie, jaka.

– Tfu! A niech was, kurołapki z Kasrylewki! – Noach nie posiada się z oburzenia. Na nich wyładowuje wszystkie swoje koszmarne sny. – Niech was kopną wszystkie wasze indyki, kaczki i gęsi.

Noach nie przestaje kląć. Sypie ostrymi słówkami i pieprznymi słóweczkami ze swego repertuaru. Tłum powoli się rozchodzi. Ten i ów zaczyna ziewać. Czas wrócić do swego łóżka i odpocząć.

Zostaję sam jeden na dworze. Dookoła pełno błota. Jestem nieco zmieszany. Noc kryje w sobie strach i zgrozę. Chłód i wilgoć przejmują mnie do szpiku kości. Gdzieniegdzie w oknach błyska światełko. Na niebie pojawia się jasna smuga. Słychać pianie kogutów. Niejednolite. Różne w dźwięku i stylu. Ku-ku-ryku!

Szarzeje. Dnieje.

Rozdział VIII. Dom starców

Wszystko na tym świecie postępuje naprzód. Nasza Kasrylewka też nie pozostaje w tyle.

W ostatnim czasie Kasrylewka zrobiła poważny krok naprzód. Jeśli teraz wpadniecie do niej, waszemu zdumieniu nie będzie granic. Ile byście nie patrzyli, do syta napatrzyć wam się nie uda. Zobaczycie wysoką murowaną kamienicę, zbudowaną z żółtej cegły, pokrytą żelaznym dachem i z mnóstwem okien. Ujrzycie piękne wejściowe ozdobne drzwi, a nad nimi przybitą tablicę z białego marmuru. Na niej złote litery żydowskie: „Dom Starców”.

Stoicie sobie i patrzycie na ten dom jak na obraz. Wydaje się on być podobnym do drogiej aksamitnej łaty na starej, pozieleniałej i wyświechtanej kapocie. Cóż to? Skąd raptem się wziął taki wspaniały Dom Starców w biednej, nędznej Kasrylewce? Czy to komuś na złość? Komuś na przekór? A może to jakiś kawał? A może się komuś coś pomyliło? Oto, co mi opowiadano podczas mego ostatniego pobytu w Kasrylewce, gdy przyjechałem odwiedzić groby moich rodziców.

Było to wtedy, gdy przez Kasrylewkę miano poprowadzić linię kolejową. Z Moskwy przybyli jacyś dziwni faceci. Inżynierowie, mierniczowie, geodeci itp. Przede wszystkim jednak zwracał uwagę podriadczyk – dostawca. Chłop – jak to się mówi – z kośćmi. Do dzisiaj nikt nie zna jego nazwiska. Może był to człowiek Polakowa, a może i sam Polakow. Ale że był to bogacz pełną gębą, milioner, to nawet najmniejsze dziecko w mieście mogło zauważyć. Któż inny bowiem mógłby sobie pozwolić na to, aby samemu wynajmować dwa pokoje w hotelu, codziennie jeść kurę, codziennie – nawet w zwykły powszedni dzień tygodnia, w środę – żłopać wino, odstawiać amory z tą hultajką, młodszą synową właściciela hotelu? (Publicznie obnosi się ona z własnymi włosami i nienawidzi swego męża. Wszyscy o tym wiedzą.)

W owym to czasie nasz stary znajomy, reb Juzipl, nosił się z myślą postawienia w Kasrylewce domu starców dla starych, schorowanych biedaków. Dlaczego właśnie domu starców, a nie szpitala? Tu się zaczyna historia z nieskończoną ilością pytań. Gdyby się wziął za szpital, zapytalibyście zaraz, dlaczego nie za dom starców? Tu wam zdradzę pewną tajemnicę. Jeśli przez chwilę sądziliście, że reb Juzipl kierował się własnym interesem, że miał na myśli swoją własną starość, to grubo się mylicie. Reb Juzipl trzymał się zasady, że prawo do litości i opieki ma przede wszystkim człowiek stary i chory. To nie znaczy, że chory młody człowiek cierpi mniej. Ale gdy się jest chorym i w dodatku starym, to jest się po prostu zbędnym. Świat takich nie potrzebuje. Ma ich dość. Zwykły człowiek nie znosi schorowanych starców. Jest to fakt. Rzecz sprawdzona i ogólnie znana.

Słowem, uparł się reb Juzipl; Kasrylewka musi mieć swój dom starców. Dom starców jest ważniejszy niż wszystko inne. I aby każdy zrozumiał, jak dalece jest to konieczne, reb Juzipl wygłosił w sobotę w południe kazanie w bożnicy. Przytoczył w nim piękną przypowieść z morałem: „Kiedyś był sobie król. Miał on syna jedynaka…”

Nie chcę jednak przerywać toku mojej z wami rozmowy, wplatając w nią inną opowieść. Odkładam przeto przypowieść reb Juzipla na inną okazję. Chcę tylko nadmienić, że nie całkiem pasowała ona do sytuacji. Mimo to jednak tłum był zadowolony. Zawsze zresztą delektował się jego przypowieściami. Po prostu palce lizał. Gdyby tylko reb Juzipl potrafił zarabiać na kawałek chleba, tak jak potrafił opowiadać przypowieści…

Po wysłuchaniu przypowieści reb Juzipla głos zabrał jeden z miejscowych notabli. Rzecz normalna. Nikt inny nie odważyłby się przecież wystąpić przeciwko rabinowi w obliczu zgromadzonego tłumu.

– Owszem, rebe, pan zapewne ma rację. Przypowieść jest zaiste piękna. Jest tylko jedno ale. Skąd wziąć pieniądze? Dom starców będzie kosztował sporo, zaś Kasrylewka to miasto „kasrylików” czyli biedaków, nędzarzy, golców, żebraków i pętaków.

– Na to ci, dziecino moja, opowiem inną przypowieść: „Kiedyś był król. Miał on syna jedynaka…”

Co zrobił król ze swoim jedynakiem, nie jest ważne. Ważne jest to, że nazajutrz reb Juzipl wziął sobie do pomocy dwóch poważnych obywateli miasta i uzbrojony w chustę udał się z nimi na rynek. Tam zaczął chodzić od jednego sklepu do drugiego, od jednego domu do drugiego i zbierać datki. Stary był to zwyczaj w Kasrylewce. Tak zbierano tam pieniądze. Rzecz jasna, że wielkiego kapitału nie zebrał. Reb Juzipl ma jednak czas. Nie śpieszy mu się. Może poczekać. Zbiórka może trwać i tydzień. Rzym nie został zbudowany w ciągu jednego dnia. Cóż bowiem pozostaje? Miasto zamieszkane jest przez biedaków. Jedyna nadzieja w przyjezdnych. W kupcach, którzy wpadają do Kasrylewki, albo w tych, którzy tędy tylko przejeżdżają i na krótko zatrzymują się w miejscowych hotelach. Jeśli się dorwą do takiego ptaszka, to oskubią go bez litości. Oskubany przysięgnie sobie po tysiąckroć, że w przyszłości ominie Kasrylewkę. Ostrzeże też wszystkich swoich znajomych przed tym miastem i jego nieznośnymi biedakami. Poradzi, by za wszelką cenę ominąć Kasrylewkę, nawet gdyby trzeba było dołożyć drogi.

Usłyszawszy, że do miasta przybył z Moskwy dostawca – Żyd, człowiek znanego milionera Polakowa, a być może sam Polakow, reb Juzipl ubrał się świątecznie. Włożył sobotnią kapotę, na głowę wsadził sztrajml63. Wszystko to razem nie pasowało do jego zwykłej powszedniej laski. Albo – albo. Jeśli to sobota, to skąd laska? Jeśli zaś powszedni dzień, to skąd sztrajml? Sprawa się wyjaśniła, gdy reb Juzipl zabrał ze sobą dwóch szanowanych notabli i udał się z nimi wprost do hotelu, do bogatego dostawcy.

Nie wiem, jacy są pozostali dostawcy moskiewscy, ale ten, który przybył do Kasrylewki zbudować linię kolejową, był niesłychanie dziwnym człowiekiem. Mały, pulchny, o tłustych policzkach, mięsistych wargach i krótkich rękach, przedstawiał sobą typ stworzenia niezwykle ruchliwego. Nie chodził, lecz biegł. Nie mówił, lecz krzyczał. A jak śmiał się, to od ucha do ucha. Oczka miał zawsze wilgotne, błyszczące łzami. Wszystko, co robił, robił na tempo. Na jednej nodze. Nerwus, że aż strach. Broń Boże nie utrafić w to, co on chce. Nie mówię już o zaczepieniu go słowem. Wtedy nie jesteś pewien swego życia – oczy mu się zapalają, gotów jest cię stratować, rozerwać na pół. Zaiste, dziwny człowiek z tego dostawcy.

W hotelu zarządził, aby, nawet gdyby to miał być sam gubernator (właśnie tak się wyraził), nie wpuszczać nikogo do jego pokoju bez uprzedniego pukania do drzwi. Dopiero po usłyszeniu zgody na wejście należy zameldować, kto pragnie z nim rozmawiać. Wtedy łaskawie zezwoli wejść, albo przesunie wizytę na następny dzień.

Rzecz zrozumiała, że w Kasrylewce śmiano się do rozpuku z tego faceta. Kpiono sobie z jego głupiego postępowania. Coś podobnego! Słyszeliście, co wyczynia ten moskiewski dostawca? Nie dość, że pofatygowałem się i przyszedłem do ciebie do domu, to jeszcze muszę stać dłuższą chwilę pod drzwiami, aż łaskawie zezwolisz mi wejść, albo raczysz kazać przyjść jutro! Nie! Tak potrafi tylko moskiewski dostawca. Zdaje się, że nie trzeba szukać większego człowieka niż reb Juzipl. Rabin, człowiek uczony, bogobojny. A mimo to drzwi do jego mieszkania dla każdego są otwarte. Kto chce, może wejść. Przecież, u licha, jesteśmy Żydami na tym bożym świecie!

Zobaczywszy przed sobą reb Juzipla we własnej osobie i do tego świątecznie odzianego, właściciel hotelu, brzuchaty Żyd z cybuchem w ustach i w niezapiętym garniturze, zmieszał się.

– Witajcie! Błogosławieni niech będą przybysze! Kot się widocznie umył! Taki gość! Sam rabin w moim domu! Co za zaszczyt! Proszę siadać, ale cóż to? Rebe do tego gościa? Ależ z największym uszanowaniem!

I właściciel hotelu zapomniał o tym, że „bez względu na osobę, nawet gdyby to miał być sam pan gubernator…” Odłożył cybuch, zapiął garnitur na wszystkie guziki i dawaj prowadzić rabina wraz z jego dwoma notablami do drzwi swego gościa. Sam natychmiast się ulotnił.

Czym był w tym czasie zajęty dostawca, trudno powiedzieć. Możliwe, że akurat robił obliczenia dla swojej projektowanej kolei. Może ustalał szlak, po którym miały przebiegać szyny, miejsce, gdzie miał stanąć dworzec? A może leżał w drugim pokoju i drzemał? Albo może, po prostu, siedział sobie i zwyczajnie rozmawiał, paplał z tą hultajką, młodszą synową właściciela hotelu? Z tą, która ma własne włosy na głowie, i która nienawidzi swego męża, i wszyscy o tym wiedzą. Kto to może wiedzieć, co Żyd – dostawca z Moskwy, chłop z kośćmi i w dodatku milioner – potrafi robić sam jeden w dwóch pokojach? Gdy kasrylewska delegacja wkroczyła do pierwszego pokoju, nie zastała go tam. Zauważyła tylko, że drzwi do drugiego pokoju są otwarte i że panuje tam jakaś dziwna cisza. Iść dalej nie chcieli. Byłoby to oznaką braku szacunku. A nuż śpi? Wpadli wtedy na pomysł i we trójkę jednocześnie zakaszleli. (Taki to zwyczaj panował w Kasrylewce). Dostawca usłyszał to i półżywy z przerażenia wybiegł z pokoju. Ujrzawszy nie znanych sobie gości, wpadł w gniew i rozdarł się na nich po moskiewsku.

– Kto wy jesteście? Czego wam trzeba, tacy i owacy! Kto was wpuścił? Tysiąc razy zapowiadałem, że bez zameldowania nie ma do mnie wstępu!

Ktoś wyraził przypuszczenie, że użył przy tym słowa „Żydy”. Strach nawet pomyśleć, żeby to było możliwe u Żyda. Jednak człowiek, który w dodatku jest milionerem, w stanie gniewu może zdobyć się na wiele gorszych rzeczy.

Nasz czytelnik, który zdążył się już dostatecznie zapoznać z rabinem z Kasrylewki, wie doskonale, jakim skromnym człowiekiem był reb Juzipl. Nigdy nie wywyższał się. Zawsze pragnął być ostatnim. Kierował się zasadą, że człowiek nie powinien się spieszyć. Nie ma nic do stracenia. Nigdy nie jest za późno. Nie spóźni się. Tu jednak zmuszony był wystąpić nieco wcześniej niż zwykle, bowiem dwaj jego towarzysze, ci szacowni obywatele Kasrylewki, przestraszyli się milionera, który, tupiąc nogami, rzucił się na nich z zaciśniętymi pięściami. Kto wie, kto to jest? Może to człowiek Polakowa? A może sam Polakow? Mimo najlepszych chęci musieli trochę się cofnąć. Chcieli być bliżej drzwi. Kto wie, co się może zdarzyć. Tylko reb Juzipl nie uląkł się. Myślał sobie: Albo – albo. Albo ten dostawca jest naprawdę wielkim człowiekiem, to wtedy nie ma powodu do obaw. Albo jest człowiekiem małym, to tym bardziej nie muszą się go bać. Wystąpił tedy przed niego z jakąś szczególną siłą:

55.sztrajml – chasydzki kapelusz obramowany lisim futrem. [przypis tłumacza]
56.szabat (szabas) – sobota. [przypis tłumacza]
57.kahał – żydowska gmina wyznaniowa. [przypis tłumacza]
58.lulaw – gałąź palmowa, nad którą w święto Sukot (Święto Szałasów) odmawia się błogosławieństwo. [przypis tłumacza]
59.Święto Szałasów, Sukot – dosł.: „szałasy”; święto przypadające w pięć dni po Sądnym Dniu. Jest to też święto zbiorów. W święto Sukot pobożni Żydzi stawiają sobie szałasy, na pamiątkę szałasów, w których odpoczywali ich przodkowie wędrujący przez 40 lat do Kanaan po wyzwoleniu ich przez Mojżesza z niewoli egipskiej. [przypis tłumacza]
60.lulaw – gałąź palmowa, nad którą w święto Sukot odmawia się błogosławieństwo. [przypis edytorski]
61.golem – uformowane z gliny i ożywione niezdarne monstrum podobne do człowieka. [przypis tłumacza]
62.szolem alejchem – dosł.: „pokój z wami”; przywitanie u Żydów. [przypis tłumacza]
63.sztrajml – chasydzki kapelusz obramowany lisim futrem. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
350 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: