Kitabı oku: «Kasrylewka», sayfa 8
Rozdział II
Jak się nazywał ów mędrzec, który oświadczył, w oparciu o swoją wiedzę, że w Purim wszyscy pijacy są trzeźwi? Ja bym mu na to powiedział, za przeproszeniem, że jest zwyczajnym osłem. Dlaczego pijak ma przepuścić taki dzień jak Purim, kiedy upić się jak goj i być zalanym w sztok jak biblijny Lot, jest po prostu dobrym uczynkiem, uczynkiem miłym Bogu?
Pierwszym, który by zaprotestował przeciwko temu, byłby niechybnie szewc Chlawne. O mało mu oczy nie wyszły z orbit z wypatrywania Purimu. Nie mógł się go doczekać. Gdy wreszcie nadeszło święto Purim, udał się najpierw do bożnicy, by wysłuchać megiły96 czyli apokryfu o Esterze. Policzył się z Hamanem, powiesił go wraz z dziesięcioma synami na wysokim, liczącym 50 stóp drzewie i miast wrócić do domu, by zakosztować smaku hamanowych makowników, wstąpił po kolei do kilku znajomych, swoich koleżków szewców. Razem wypili, razem wznieśli toasty z sakramentalnym lechaim97. Wyrazili przy tym życzenie: „Oby Bóg dał, żeby Haman i jego dziesięciu synów dożyli następnego roku, i obyśmy ich znowu powiesili, i żebyśmy mogli znów się napić. Amen”. Od tych kolejnych lechaim nasz bohater tak się zalał, że nie mógł trafić do domu. Zdawało mu się, że uliczka, na której mieszkał, bawi się z nim w chowanego. Oto stoi, zdaje mu się, tuż, tuż przed nią. Mruga do niego mnóstwem światełek, migocących w małych okienkach. Rusza więc ku niej naprzód i bęc głową o ścianę. Skąd się tu wzięła ściana? Jak długo pamięta, ściany w tym miejscu nie było. Nic, tylko ktoś ją tu naumyślnie postawił. Niewydarzony pomysł jakiegoś Żyda, aby tu, w środku miasta, postawić „sukę”98 na Święto Szałasów99. Szlag by trafił ojca jego teściowej. Inaczej obym się nie nazywał Achaszwerosz.
I Chlawne łapie się obydwiema rękami za ścianę. Próbuje ją podciągnąć do siebie. Chce przewrócić szałas bogacza i nagle wywraca się sam. Pada jak długi i rozciąga się jak hrabia w słynnym błocie Kasrylewki.
Zostawmy go chwilowo na ziemi i wprowadźmy tymczasem drugiego bohatera naszej opowieści. Jest nim człowiek, który nosi wspaniałe niemieckie nazwisko – Rotszyld.
Rozdział III
Tym nazwiskiem ochrzczono go w Kasrylewce dlatego, iż był największym biedakiem w mieście. Oczywiście, w mieście jest wielu takich biedaków jak on. Jest ich tylu, ile gwiazd na firmamencie100, ale takiego jak on nieszczęśliwca, takiego jak on pechowca w Kasrylewce nie było. Krąży po świecie porzekadło (pochodzi niewątpliwie z Kasrylewki), że „do nieszczęścia trzeba mieć szczęście”. Żebyście wiedzieli, że porzekadło to, nie przymierzając, to prawdziwa nauka objawiona.
Kim był ten Rotszyld i skąd się wziął, tego nie mogę wam powiedzieć. Że był biedakiem, to już wiecie. Co robił? Chodził. Myślicie zapewne, że chodził po prośbie. A może żebrał? Nic z tych rzeczy. Jego chodzenie było bezinteresowne. Coś w rodzaju spaceru po błocie. Z tą różnicą, że stawiał drobne kroki, ale za to w bardzo szybkim tempie. Jakby miał do załatwienia jakąś ważną sprawę i miał na to mało czasu. Zatrzymywał się tylko wtedy, gdy go ktoś zatrzymał.
– Szolem alejchem101! Dokąd to zmierza pan Rotszyld? – Rotszyld staje, wyciera pot połami płaszcza i wyłupia gały, w których gnieździ się jakiś dziwny strach. Żółta, pomarszczona od głodu twarz krzywi się w uśmiechu. Dobywa z siebie ledwie słyszalny głos:
– Ot, tak sobie. Idzie mi się, chodzi się, a nuż Bóg coś da…
Powiedziawszy to Rotszyld rusza w dalszą drogę. Kroki stawia szybkie i drobne. Ten, co go zatrzymywał, stoi jeszcze chwilę, wzrusza ramionami, wreszcie wybucha śmiechem i spluwa:
– Tfu! A to ci pechowiec!
Od czasu, gdy przezwano go imieniem Rotszyld, nikt w Kasrylewce nie pamięta, aby kiedykolwiek zwracał się on do kogokolwiek z prośbą o jedzenie, picie lub o nocleg. A przecież wszyscy wiedzą doskonale, że Rotszyld jest z pewnością głodny i nie ma gdzie głowy złożyć! Na biedakach ludzie z Kasrylewki się znają. Można śmiało powiedzieć, że są w tej branży specjalistami. W ciemnościach poznają po głosie, czy człowiek jest głodnawy i ma ochotę tylko coś przegryźć, czy też jest prawdziwie głodny, po prostu umiera z głodu. Widocznie mają jakieś metody rozpoznawcze, jakieś znaki, tak jak lekarze, którzy potrafią według tętna ustalić, kto jest zwyczajnie, a kto śmiertelnie chory.
Gdybyśmy mogli podzielić głodujących ludzi na takich, którzy są zwyczajnie głodni i na takich, którzy są śmiertelnie głodni, to byśmy bez pudła mogli zaliczyć naszego bohatera Rotszylda do tych drugich. Zdarzało się bowiem nieraz, że przez wiele dni i nocy nie miał nic w ustach. Umarłby zapewne któregoś dnia na ulicy, gdyby nie było litościwych istot, które w porę dojrzały nieszczęsnego pechowca. Nie odmawiał poczęstunku, gdy mu go ofiarowano. Na pytanie, czy jest bardzo głodny, zwykle nie odpowiadał. Jednak żółta i wychudła od głodu twarz marszczy się przy tym w uśmiechu, a przerażone oczy patrzą w dół. Chyba ze wstydu, że człowiek doszedł do takiego stanu głodu. Z serca, mimo woli, wyrywa mu się ciche westchnienie. Jeden Bóg wie, co ono ma oznaczać.
Ludzie z Kasrylewki lubią sobie pożartować. Najpierw dają mu coś zjeść, a potem się z niego nabijają.
– Panie Rotszyld, niech pan powie prawdę. Ile forsy pan posiada i gdzie schowane są pańskie skarby?
Rotszyld opuszcza głowę. Wbija w ziemię przerażony wzrok. Na żółtej, pomarszczonej od głodu twarzy ukazuje się coś w rodzaju uśmiechu. Milczy…
Młodzi, jak to młodzi, bezczelnie napierają na niego. Ciągną go za rękaw:
– Szolem alejchem. Jak się pan ma, panie Rotszyld? Co tam u pana, w Paryżu, słychać?
Rotszyld opuszcza głowę. Wbija w ziemię przerażony wzrok. Na żółtej, pomarszczonej od głodu twarzy ukazuje się coś w rodzaju uśmiechu. Milczy…
Dzieci z chederu102, smyki, dziatwa nie dają mu przejść przez ulicę. Ułożyły też o nim piosenkę:
Rotszyld to bogacz,
Bogacz arcywielki.
Forsą jest nadziany,
Brak mu jedynie
Pary całych spodni.
Dziatwy Rotszyld się boi. Bierze tedy nogi za pas i zwiewa. Swoimi drobnymi kroczkami ucieka, gdzie pieprz rośnie. Dziatwa goni za nim, nie przerywając śpiewu. Starsi na ten widok zaczynają ją ganić.
– Ach, wy łobuzy. Hultaje, tacy, owacy. Do chederu bękarty! Do chederu!
Z pewnością znaleźliby się w Kasrylewce tacy, którzy ujęliby się za jego krzywdą. Nie daliby mu również skonać z głodu. Rzecz jednak nie w tym. Chodzi o to, że taki pechowiec jak on prędzej umrze z głodu, niż zdecyduje się wyciągnąć rękę o pomoc. A poza tym, powiedzmy sobie szczerze, czy mieszkańcy miasta Kasrylewki zobowiązani są dźwigać na swoich plecach każdego pechowca? Czy nie wystarczą im własne troski, własne zmartwienia i własne kłopoty materialne? Wdzięczni są Bogu za to, że jako tako, z żonami i dziećmi, sami zdołają przeżyć dzień.
Za to jednak, gdy nadchodzi święta sobota, Rotszyld ma zapewniony dzień bez głodu. Wszyscy Żydzi są tego dnia w bożnicy, Rotszyld jest dla wszystkich na widoku. Czy miasto pozwoli, aby Żyd w sobotę głodował? Jeszcze jeden człowiek przy stole to przecież tylko jeszcze jedna łyżka. Nie martwcie się, głodny nie wyjdzie. A jeśli nawet uczta nie będzie królewska, to też nie ma nieszczęścia. Żołądek gotów jest wybaczyć. Najważniejsze, że się siedzi przy jednym stole z Żydami. Na nim widać ślady chały, są ości ryb, a nad tym górują dwa miedziane lichtarze sobotnie. Wczoraj odmawiano nad nimi błogosławieństwo… To wszystko razem, plus słodko śpiewane przy stole sobotnie pieśni, posiada niezwykły czar. Niech się schowają różne wyszukane potrawy, cudowne wyżerki, które wymyśliła łakoma natura ludzka, aby wtrącić nas w otchłań piekła…
Wielka jest siła świętej soboty żydowskiej. Nie do poznania jest wtedy ani gospodarz domu, ani jego gość – pechowiec Rotszyld.
Rozdział IV
Wypościwszy się jak trzeba w dzień Postu Estery103, ledwo wytrwawszy do wieczora, udali się Żydzi do bożnicy, by wysłuchać megiły – swojej zemsty na Hamanie. Ostatnich zdań modlitwy wysłuchali na jednej nodze i wygłodniali rzucili się w te pędy do domów. Każdy jak najszybciej chciał odbić sobie post „pod swoją winoroślą i pod swoim drzewkiem figowym”. Z apetytem pożerali świeże i jeszcze gorące ciasta hamanowe, purimowy specjał, składający się ze słodkiego ciasta nadziewanego makiem. Czy to z powodu głodu, czy też pośpiechu, aby jak najprędzej go zaspokoić, fakt, że całkiem zapomniano o Rotszyldzie. Słowem, jakby nie było w ogóle żadnego Rotszylda na tym świecie. Sam Rotszyld, gdy zobaczył, jak ludzie pędzą, ruszył swoimi drobnymi kroczkami w dal. Bez celu i bez określonego kierunku pętał się po zatłoczonych uliczkach błogosławionej Kasrylewki.
Przebiegając obok półrozwalonych i nikło oświetlonych chat i domów, zaglądał od czasu do czasu w okna. Widział tylko gęby i gardła. Gęby zapełniały się jadłem, a gardła je szybko pochłaniały. Dokładnie nie widział, co jedli, ale czuł namacalnie, że w grę wchodzą tylko świeże i słodkie trójkątne ciastka hamanowe, nadziane przepysznym makiem. Niemal czuł, jak rozpływają się w ustach, czuł ich rajski smak. Coś się odezwało w żołądku Rotszylda. Coś, albo nawet ktoś odezwał się w jego sercu. Usłyszał jakby rozkaz: „Durniu, czemu pętasz się tak po tym świecie chaosu? Otwórz pierwsze lepsze drzwi. Wejdź do środka i powiedz: »Wesołych świąt, Żydzi! Może znajdzie się i dla mnie coś po tym poście? Od trzech dni nic w ustach nie miałem«”. Przeraził się jednak samego siebie. Jeszcze nigdy taka myśl nie przyszła mu do głowy. Jak to, wpaść nagle do kogoś do domu? Nie jest przecież bandytą. I aby nie ulec podszeptom licha, które może sprowadzić go na nie wiedzieć jak złą drogę, rusza z kopyta w dalszą wędrówkę. Krąży środkiem ulicy po największym błocie. Wtem następuje na coś miękkiego. To coś jest grube i żywe. Pada na nie jak ścięty. Pod nim, w błocie, leży nasz bohater numer jeden, szewc Chlawne.
Rozdział V
Szewc Chlawne (po stokroć proszę mi wybaczyć, iż pozwoliłem sobie tak długo zostawić go w błocie) wcale nie czuł się w tej swojej nowej sytuacji tak źle, jak czytelnik sobie wyobraża. W naturze człowieka jest coś takiego, co pozwala mu zaadaptować się do każdej, choćby najgorszej, sytuacji. Skoro z wyroku opatrzności błoto miało być jego legowiskiem, to uznał za konieczne zrobić wszystko, aby leżeć jak najwygodniej. Tak, jak przystało na człowieka. I nie tylko tak leżał, wyładował przy tej okazji całą nagromadzoną uprzednio wściekłość na bogaczu reb104 Josiem. Niech sobie ten ostatni nie myśli, że Chlawne jest, broń Boże, pijany. Przysięgał na wszystko, że co do pijaństwa, to nawet nie zaczynał pić. Oby tak dożył chwili, gdy zaprowadzi Wajzusego105, tego głupca z megiły, do ślubu. Kto to śmiał posądzić jego – Chlawnego – o pijaństwo? Ta plotka niewątpliwie pochodzi od jego żony Waszti106. Oby sczezła!
Wypowiedziawszy imię Waszti, Chlawne natychmiast milknie i zamyśla się. Imię Waszti wbiło mu się do głowy, jak ćwiek, który wbijają w podeszwę. Pamięta przecież doskonale, że kiedyś jego żona nazywała się Gitl. I oto masz ci – Waszti. Jak z Gitli nagle zrobiła się Waszti? I nie tylko imię się zmieniło, ona także. Zupełnie nie ta sama kobieta. Ubrana jak królowa, w złotej koronie. Od stóp do głowy zanurzona w czystym złocie. Chlawne dochodzi do wniosku, że nie ma teraz sensu się z nią spierać. Wręcz przeciwnie, z taką krasawicą107 trzeba trzymać sztamę. Przysuwa się do niej coraz bliżej i bliżej. Ona jednak odsuwa się od niego. Nie chce go. Prawdopodobnie z tego powodu, że on nie lubi wylewać za kołnierz. Psia jej mać! Nie wypada jej, żeby w mieście gadano, iż Waszti ma męża pijaka.
– Niech ja skonam! Żebym się z tego miejsca nie ruszył, jeśli kiedykolwiek wezmę nawet kroplę wódki do ust. Waszti, słyszysz? Jeśli nie wierzysz mi, to daję ci słowo honoru.
Na potwierdzenie tego Chlawne wyciąga rękę do uścisku. Wsuwa swoją grubą, o krótkich czarnych palcach, rękę w błoto. Dziwi go, że Waszti ma tak mokrą rękę i takie mokre, śliskie palce. Zupełnie nie może objąć Waszti w talii tak, aby jej aż dech zaparło. Rozwiera ramiona i mocniej obejmuje… kogo? Właśnie, że Rotszylda. Pechowca Rotszylda!
Zostawmy na razie Rotszylda. Niech sobie leży. My zajmiemy się Chlawnem.
Rozdział VI
Naukowcy twierdzą, iż wszystko bierze się z przestrachu. Z przestrachu kobieta może poronić. Z tego samego powodu człowiek może zwariować. Czasami, nie daj Boże, może dostać apopleksji108 i umrzeć. Drogą takiego rozumowania naukowcy doszli do wniosku, że z przestrachu pijak może w sekundę wytrzeźwieć. Dlatego niech nas nie dziwi, iż Chlawne, skoro tylko obłapił pechowca Rotszylda, z przerażenia natychmiast wytrzeźwiał. Rzecz jasna, nie na tyle, aby mógł sam podnieść się z błota i stać się normalnym, samodzielnie poruszającym się człowiekiem. Stopniowo jednak wracał do siebie. Zaczął powoli odzyskiwać władzę we wszystkich członkach i rozjaśniał mu się umysł. Obudzony zmysł dotyku uprzytomnił mu, że Waszti to Żyd z brodą. Następnie obudził się zmysł słuchu. Usłyszał całkiem wyraźnie słowa:
– Szma Izrael109! Gwałtu, ratujcie Żydzi!
Zmysł zapachu upewnił go, że obydwaj leżą w błocie, w słynnym smrodliwym błocku Kasrylewki. Chociaż nie wiadomo, jak się starał przy pomocy zmysłu wzroku ustalić istotę, która przy nim leżała, w żaden sposób mu się to nie udawało. Księżyc skrył się bowiem za gęstymi chmurami, a ciemna noc rozpostarła swoje skrzydła nad Kasrylewką.
Również Rotszyld zaczął powoli wracać do siebie. Śmiertelny strach, jaki niedawno przeżył, minął. Obydwaj nasi bohaterowie odzyskali mowę. Wywiązała się między nimi taka oto rozmowa. Przekazuję ją w dosłownym brzmieniu:
Chlawne: – To ty?
Rotszyld: – To ja.
Chlawne: – Co ty robisz w tym błocie?
Rotszyld: – Nic.
Chlawne: – Co za licho cię przyniosło?
Rotszyld: – Nie wiem.
Chlawne: – Tfu! Czym się zajmujesz? Rzemieślnik? Szewc?
Rotszyld: – Nie.
Chlawne: – W takim razie może właściciel domu?
Rotszyld: – Nie. Nie!
Chlawne: – To kim wreszcie, do wszystkich diabłów, jesteś?
Rotszyld: – Jestem… Ja jestem śmiertelnie głodny.
Chlawne: – A więc to taka historia. Jesteś śmiertelnie głodny? Hm… A ja jestem śmiertelnie pijany. Sza! Jeśli się nie mylę, to ty jesteś chyba Rotszyld? Ależ tak, jakem Żyd. Od razu cię poznałem. A skoro tak, to chyba słusznym będzie, jeśli pomożesz mi wydostać się z tego błota. A jeśliś pewny, że masz nogi, to moglibyśmy razem przejść się do mnie do domu i coś przekąsić. Coś mi się snuje po głowie, że dziś mamy na całym świecie święto. Może Symchas Tojre110? A może Purim? Dokładnie ci nie powiem, ale święto z całą pewnością. Gdyby nawet wszyscy królowie ze wschodu i z zachodu przyszli i powiedzieli, że nie, to gwiżdżę na nich.
Minęła chwilka i obaj nasi bohaterowie wykaraskali się z błota. Oparci jeden o drugiego – to znaczy Rotszyld podtrzymywał Chlawnego, aby się nie wywalił – ruszyli w drogę. Chlawnemu wytrzeźwiała bowiem tylko głowa. Nogi zaś dalej były do niczego. A gdy przyszli do…
W tym miejscu mam zamiar zostawić naszych bohaterów na spacerze. Tymczasem chcę zajrzeć na chwilę do mieszkania Chlawnego. Chcę zobaczyć, co porabia jego żona Gitl.
Rozdział VII
Bez względu na to, co krytycy wypisują, i co szydercy wygadują, żona pozostaje żoną. Dopiero zaczęło zmierzchać, a Gitl już wypatrywała męża, który miał wrócić z bożnicy po megile, aby pokrzepić go po postnym dniu. Nakryła stół świątecznym obrusem. Postawiła na nim oczywiście to, co jej Chlawne najbardziej lubił – butelkę i szklaneczkę. Może być, że w butelce nie było więcej wódki niż na jedną małą szklaneczkę, a może nawet na dwie szklaneczki. Było przecież święto. Za to znalazło się na stole ciasto hamanowe z makiem. Duże, długie i szerokie. Prawdziwe szewskie ciasto hamanowe. Zdawało się, że to ciasto użalało się: „Gdzie jesteś Chlawne? Przyjdź i zjedz mnie!”. Chlawne nie mógł jednak tego słyszeć. W tym czasie przebywał jeszcze u swoich koleżków po fachu. Zdrowo sobie popijali na cześć święta Purim.
Na próżno szewcowa wypatrywała przez okno swego męża. Raz po raz podbiegała do drzwi. Każdy szelest, każdy dźwięk wydawał się jej zapowiedzią nadejścia Chlawnego. Chlawne jednak nie przychodził. Leżał w tym czasie samotnie w błocie i prowadził rozmowę z Waszti. Gitl nie wiedziała już, co myśleć. Spodziewała się najgorszego, jak to zwykle baby. Gdy zrobiło się bardzo ciemno, złapała szal i narzuciwszy go na plecy ruszyła na poszukiwanie męża. Nie odnalazła go jednak. Szewcy, z którymi niedawno popijał, zapewniali ją, przysięgając na wszystkie świętości, że Chlawne zaraz po megile udał się do domu. O żadnym piciu mowy nie było. Kropli do ust nie wzięli. Chyba, że gdzieś spotkał Szymona Wolfa.
Na dźwięk tego imienia Gitl zadrżała. Ten Szymon Wolf kosztował ją niemało zdrowia.
Szymon Wolf też jest szewcem. Też lubi to, czym jej mąż Chlawne nie gardzi. Gdzie tam jednak Chlawnemu do niego! Szymon Wolf słynie na całym świecie. Nazywają go nie inaczej, jak tylko Szymon-Wolf-pijak. Powiadają, że jego ojciec umarł od wódki. Pewnego razu z okazji święta Symchas Tojre spił się tak, że wódka w nim się zapaliła. Spłonął jak świeca. Z Szymonem Wolfem wydarzyła się kiedyś podobna rzecz, ale udało się go odratować. Gitl nie wierzyła w to, aby jej mąż zszedł się z nim na nowo. Przysiągł jej bowiem, dał jej na to słowo, przykładając ręce do tefilin111, że w życiu więcej z nim spotykać się nie będzie. Z tego to powodu wybuchła kiedyś wielka draka między Gitl a żoną Szymona Wolfa, Chaną-Zisl. Zaczęła się ona od słów i słóweczek, a skończyła się bardzo brzydko. Baby zaplątały się tak w woalkach i włosach, że nie sposób było je rozdzielić. Od tego czasu nie rozmawiają z sobą. Gdy się spotykają, jedna ustępuje drogę drugiej. Każda przy tym spluwa trzy razy.
Długo biła się Gitl z myślami: „Co robić? Iść do tej hultajki Chany-Zisl, czy nie?” Bała się nowego skandalu. I chyba sam Pan Bóg wtrącił się w sprawę i jej pomógł. Oto bowiem nim coś postanowiła, zauważyła na drodze jakieś idące w jej stronę okutane w ciemną szatę stworzenie. Gitl przeszywa wzrokiem ciemności i dostrzega Chanę-Zisl. Obydwie gotowe są odskoczyć od siebie i jak zwykle splunąć trzy razy. Jakaś tajemna siła tym razem jednak je powstrzymuje. Obydwie naraz zaczynają gadać. Ich rozmowa jest krótka, ale rzeczowa:
– Dokąd o tak późnej porze?
– A pani dokąd?
– Ja szukam mego męża.
– To samo i ja.
– Gdzie oni mogą być?
– Żebym to wiedziała.
– Mój był w bożnicy.
– I mój tam był.
– Chyba już stamtąd wyszli?
– Wszystko na to wskazuje.
Obydwie kobiety wzdychają jednocześnie i każda idzie w swoją stronę.
Rozdział VIII
Przygnębiona, pełna najczarniejszych myśli, wróciła Gitl do domu. Spojrzawszy na leżące na stole ciasto hamanowe odniosła wrażenie, że zadaje jej ono pytanie: „Co się stało z Chlawnem?” Ze zmartwienia rzuca się na łóżko i natychmiast zasypia. We śnie słyszy, jak ktoś puka w okno i woła ją po imieniu. Chce podnieść głowę i nie może. Nie podnosząc się z łóżka pyta: „Kto tam?” Odpowiedź następuje szybko. To szewcowa Chana-Zisl w towarzystwie szamesa112 z Bractwa Pogrzebowego przyszła po całun. Gitl sama nie wie, skąd się u niej wzięło tyle sił, aby móc mówić na taki temat. Obojętnie, jakby tu chodziło o zwykłą dzieżę z mąką na chleb, albo o ćwiartkę kury na sobotę, zadaje pytania: „Czy oni się spalili?” „Spalili”. „Obydwaj?” „Obydwaj”. Ze strachu o mało co nie spadła z łóżka. Siada i słyszy, jak kilka par rąk szarpie drzwi. Włosy jeżą się jej na głowie. Ledwo słyszalnym głosem woła:
– Kto to?
– To my.
– Co za my.
– Otwórz drzwi, to zobaczysz.
– Są otwarte.
– Nie możemy utrafić w klamkę.
Poznaje męża po głosie. Prędko otwiera drzwi i widzi przed sobą dwa nieboskie stworzenia. Umazane w błocie, utytłane. Odskakuje do tyłu.
– Wesołych świąt, Gitl! – tak wita ją Chlawne i wtacza się wraz z Rotszyldem do izby. – Obym się tak nie nazywał Chlawne, jeśli zgadniesz, kto do ciebie przyszedł w gości. Przyszli do ciebie z okazji Purim dwa nieboszczyki. Bój się Boga, czemuś się tak przeraziła? Trupy to my jesteśmy, ale nie z tamtego świata. Jeden z nas jest śmiertelnie pijany, a drugi śmiertelnie głodny. Kto z nas jest śmiertelnie pijany, a kto śmiertelnie głodny, sama się domyślasz. Jesteś przecież niegłupia. Nie patrz tak. Nie poznałaś go? To przecież Rotszyld. Oby reb Josie sczezł razem z kasrylewskim błotem! Rotszyld, biedaczysko, tak się utytłał wraz ze wszystkimi wieprzami. Słyszysz mnie Gitl! Z ciebie faktycznie mądra kobieta! Waszti może się schować przed tobą! Ale cóż widzim? Sobotnia buteleczka stoi na stole. Serce mi podpowiedziało, że mamy dziś na świecie święto. Trzeba coś wypić i przekąsić. A na przekąskę masz, widzę, tego trójkątnego bękarta113. A niech go szlag trafi, tak jak jego ojca Hamana! Lechaim, Rotszyld. Oby Bóg dał Hamanowi dożyć następnego roku, żebyśmy go mogli znowu powiesić w bożnicy wraz z jego dziesięcioma synalkami. Czemu nic nie mówisz, Gitl? Powiedz: amen.