Kitabı oku: «Płanety», sayfa 2

Yazı tipi:

Długie popołudnie świąteczne przewlokło się leniwie. Wieczór nadciągał powoli. Mrok czarny osiadł na ścianach, kładł się na sprzęty w izbie szarą powłoką i wił się u powały ciemnią…

Jantek wyciągnął kantyczki ze stolika, rozłożył je na stole i począł szukać wesołych kolend. Matka z córką zbliżyły się ku niemu. Trzy głowy pochyliły się nad kantyczkami, trzy odmienne głosy niedostrojone, zaśpiewały na skoczną nutę:

 
W Bethleem przy drodze
Jest zła szopa srodze…
 

I wesołość wpadła z kolędą do małej izdebki. Zdawało się, że sprzęty puszczą się w taniec. Szafa dudniła, jak dęty instrument, ile razy wybił się niski bas Jantka, ponad cienkie, piskliwe głosy kobiet. Wikcia darła się głośno, jak przy bydle, z radosną ochotą powtarzając każdą zwrotkę, zwłaszcza tę „o pastuszkach”:

 
Wejdą w szopę mali:
Anieli strugali
Złotą wierzbę i lipkę
Dzieciątku na kolébkę…
 

Serce jej podnosiło się radością wielką. W myśli już huśtała „złotą, wierzbową kolebkę” i śpiewała do snu „maleńkiemu”.

Mrok ich owinął całkiem, noc zapadła, a zmęczone głosy nie ustawały…

Można przysiądz, że w każdej chałupie taka kupka w mroku przeszła z kolędami myślą do bethleemskiej szopy i cieszy się, raduje, jak „anieli strugają” – albo też…

 
Jeden kąpiel grzeje,
A drugi się śmieje:
Trzeci pieluszki suszy,
Każdy rad służyć z duszy!…
 

Raz do roku kółka rodzinne jakieś swojskie, miłe, zgodne, jedną myślą parte do „szopy”, gdzieby każdy „z duszy rad służyć Maleńkiemu”…

Ale to ino raz do roku, na godnie święta…

II

Nazajutrz rano, w dzień św. Szczepana, szła Wikta od Jantkowej chałupy ścieżyną nad potok, gdzie schodziły się drogi z za działku i od wysokich Groni. Widziała przed sobą sznur ludzi, ginących za działem – za sobą nikogo.

Przyśpieszyła kroku, by się na sumę nie spóźnić. Wykrochmalone spódnice suściały po śniegu, nie miała nawet czasu zagiąć do góry, by się nie obstrzępiły… Co ją tam spódnice, co ją cały świat obchodzi!.. Ona tylko wie o tem, że musi Jędrka ściągnąć…

Dlatego przezierała się dziś pięć razy w zwierciedle, zanim wyszła z chałupy, próbowała siły swoich ślepek, a w kościele spróbuje na nim… „Stanie se przy bocznym ontarzu, naprzeciw chóru, ka on stawa, i tak go będzie świdrować oczami, że nie ustoi, ino poleci za nią, ka bedzie chcieć… Abo nie! I dawniej przecie świdrowała, a zwłóczył i zwłóczył… Zrobi tak. Stanie se naprzeciw i spojrzy tak smutno, jak Matka Boska Bolesna z ontarza… Wtedy mu się sumienie ruszy i… cieszcie się janieli! Bo już po wszyćkich lamentacjach”…

– Matusia dobrze radzili – myślała se dalej. – Oni przecie nie tacy źli, jak się wydają… Chciałam ci go złością przyciągnąć i nijak nie szło… Nie szło, nie, bom se chciała z honorem chodzić. Matusia dobrze pedzieli, że się honorowi wnetki ucho urwie i po wszyćkiemu! O, nie po wszyćkiemu! Dopiero się dziś zacznie!… – zawołała z siłą – spróbujemy się, kto mocniejszy: ty, czy moje oczki!… Spróbujemy… O, Najświętsza Panienko, dejże też…

I powoli myśli jej przeszły w cichutką prośbę… o Jędrka.

Zleciała chyżo na dział i ku kościołu. Wpadła pod dzwonnicę, pragnąc się dostać gwałtem przed boczny ontarz…

W kościele ciżba była wielka. Mały, drewniany kościołek trząsł się w posadach od napływu parutysięcznego tłumu, który kołysał się, jak fala, parł na ściany – i dusił w świątyni Pańskiej… Kościołek huczał silnym basem organów i jeszcze silniejszym chórem parutysiąca gardzieli, a w przerwie między zwrotkami kolęd wylatywały z tłumu bolesne wrzaski, urywane przekleństwa i wyzwiska dosadne…

– Dyć się nie pchaj! Czyś w chlewie? – krzyczy jakaś kobieta z pod chóru.

– A ty mnie nie śturkaj!

– Ludzie! Bójcie się Boga, bo mnie udusicie!…

– Jezus, Marya!

– Mamo, mamo! – przedarł się żałosny głos dziecka.

– O ratunecku! moja ręka!

– Nie napierajcież tam ze zadku, bo wlecimy na ontarz! – woła silny głos od balasków, które trzeszczą pod naciskiem ludzkiej fali!

– Cicho! – zapanował nad wszystkimi stentorowy głos kościelnego i zanucił:

 
Pasterze bieżeli,
Gdy głos usłyszeli…
 

Organista uciął ognistą polkę… Krzyki i wyzwiska zginęły w potężnym chórze…

Kiedy w świątyni Pańskiej taki zaduch kotłowanie, ciżba – w świątyni przyrody spokój panuje ogromny i wielka cisza. Jasna, puszystą piersią oddycha ziemia ku słońcu, które ponad szczytami toczy białe koło, świetlane… Na wschodzie i na północy zieloność jasna siadła na widnokręgu niebieskim, rozpływając się ku sklepieniu w ciemny, zamglony błękit… Od zachodu chmurki pierzaste wybiegły… Zda się, że białe aniołki o złotawych kędziorkach pochwyciły się za rączki i lecą szeregiem ku zorzy za tęczą poranną… I zda się, że gwiazdki strzepały na ziemię z rozpostartych skrzydełek, bo jedne, spadły już, błyszczą po śniegu djamentowym ogniem, a drugie lecą powietrzem ze mgłą, leciuchno, mieniąc się od słońca tysiącami odblasków…

Tam od kościoła przedziera się powietrzem zgrzytliwy głos organu i zmieszane głosy ostrem wylatują echem – a tu w świątyni przyrody spokój i cisza bezmierna…

*

Ledwo w Jantkowej chałupie podnieśli się ludzie od obiadu, już stary Szczepan „z Boską pochwałą” wszedł do izdebki.

Na szczęście, na zdrowie, na to Boże Narodzenie, coby się darzyło w kumorze, w oborze i na polu… dej Boże! – wygłosił jednym tchem, ciskając zboże na dyle, jak siewca na uwrocie…

– Dej Boże! – odpowiedzieli wesoło. Szczepan począł się witać po kolei i gadać głośno. Gwary u niego zawdy dostanie. Postawili przed nim miskę i musiał jeść, rad nie rad, bo go raczyli każdy na swoją rękę.

Jeszcze nie dojadł dobrze, a już cała izba napełniła się ludźmi. Naszli się, jak zwyczajnie sąsiedzi… Był i Tomek od Kozery i Sobek od Kopańdy i Błażek od Kusia – nikogo z bliższych nie brakowało.

Wikcia pozierała ku drzwiom, czy jeszcze ktoś nie przyjdzie… Ale tego ktosia jakosi nie widać…

– Musi przyjść – szeptała sobie. Leciał za mną od kościoła, jak opętany. Wczoraj się ludzie ze mnie śmiali, a dziś zaś z niego, bo ja była na przodku… aha! Tak się ludzi za nos wodzi, jak sami nie idą…

Urwała myśli, pełne wewnętrznej otuchy, bo już stary Szczepan, którego co dopiero powiązali, wytrząsł z rękawa flaszkę wina, postawił na stole i począł zapraszać po kolei…

– Dyć jutro dopiero Jana-pijaka, a wy dziś chcecie pić? – oganiał się Jantek.

– E, pódźcież, nie onaczcie się – ciągnął go Szczepan. – My se ta poradzimy. Przekręcimy świętego Jana na Szczepana i bedzie. Oni się ta o to nie pokłócą.

Zebrani huknęli śmiechem. Wnet „kolejka” przeszła i drugi raz nawróciła kołem.

– Jantoni! – woła Szczepan – ruszcie się no od pieca!

– Pijcie, pijcie, mnie plecyska bolą. Tak mnie w kościele wywałkowali…

– Ja przecie starszy, a nic mi, chwała Bogu – ozwał się Tomek.

– Boście musieli chyba na polu stać…

– Coby! Na środku kościoła. Jak mnie wzięli, padam wam, to mnie zanieśli przed ontarz, a podłogim kerpcami nie dotknął.

– Mnie to uściskali niemało! – podjął Sobek. – Zdawało mi się, że już nie dychnę… Jażem zaklął na Miłosierdzie Pańskie, dopiero mię trochę popuścili. Przecie to dawniej takie ściżby nie robili.

– Bo było mniej luda – rzekł z przeświadczeniem Szczepan. – Wy nie pamiętacie, boście młodzi… Drzewiej było tak, że mógł po kościele tańczyć ślebodnie, a nika nie utknął.

– Dziś się nie obertniesz – rzucił Błażek.

– Kany? Jak cię ściskają ze wszyćkich stron… Inaczej to było drzewiej, inaczej… Myśleli my, że ten kościół potrwa, Bóg wie, dokąd, a tu ludzi narosło, co niemiara, i stawiaj nowy, abo stój jak pies na cmentarzu.

– Dyć ono tak – zauważył Tomek. – Ludzie rosną, a nie ubywają…

– Drzewiej to nie tak było, nie – ciągnął stary gazda. – Jak przyszło na święty Szczepan, tobyś pięć korcy owsa w kościele naśmiatał…

– Hej, nie gadajcie! – ździwiło się paru.

– A jakże! Ludzie święcili po pół ćwierci, bo tego zwyczaj. Trza było bardzo biednego, coby w rękawie przyniósł… Księdza to wam tak obsypali, że w samych włosach nosił z miarkę owsa!… Toż to śmiatał palcami, jak mógł, ale on ta rad był temu, bo jak ludzie wyszli z kościoła, to on na służbę krzyknął i nagarnowali mu zboża po kościele, że bez cały rok miał czem gadzinę żywić…

– No wicie, wicie! – dziwowali się gazdowie. – A dziśby cie ksiądz z kościoła wypędził, jakbyś przypadkiem prasnął w niego owsem… Dyć niejak!…

– Nie te czasy, nie te… – pokiwał głową stary Szczepan – Hej! nie te…

I zadumali się starzy – dziwowali młodzi…

A Wikcia ku drzwiom pozierała ukradkiem, rychło się otworzą… Otworzyły się, ale nie ten wszedł, którego miała na mysli.

– Haw mróz na polu! – ozwał się przybyły i tupnął nogą, stzępując z kerpców zmarzły śnieg.

– Nic to, jak sam mróz – oświadczył Błażek.

– Gorszy wiatr – przyświadczył Szczepan – on ta i słusznie, wicie, wiatr mrozowi gada: „Jakeś ty sam, to chłop pada: Nic nie dbam!… Jaż ja z tobom – to chłop rusza sobom!…”

– Wiater huncfot! – dorzucił Tomek – ani za grajcar nie ma łagodności…

– Ba, jakżebyście chcieli! – roześmiało się paru.

Pogwarka płynęła żywo, bez natężenia myśli, które im latały, gdzie same żywnie chciały, z przedmiotu na przedmiot, zwinnie, jak pliszki po kamieńcu…

Matka wciąż pozierała na Wikcię, ta zaś na drzwi.

– Nie urada się doczekać!… – powtarzała sobie coraz gniewniej. – Jakby nie przyszedł… dałaby ja mu drugi raz! – No!…

Tą stanowczą zapowiedzią uspokoiła się na chwilę.

– Przyjdzie, coby nie – ozcymała se potem. – Jagem ino raz spojrzała na niego, tom już wiedziała, że przyjdzie…

W te razy zadudniło w sieni. Drzwi się otwarły i przez próg chybnął do izby tęgi parobczak.

– Niech będzie pochwalony!

– Na wieki wieków! – Witajże Jędruś! – ozwali się chórem zgromadzeni. Wikcia szarpnęła matkę z radości. Jantek spojrzał na żonę.

– Ma rozum – pomyślał już tysiączny raz w życiu i stanęło mu w myśli „przeznaczenie”.

– Markotno ci na mnie? – szepnął Jędrek, wyciągając dłoń do Wikty…

Spojrzała tylko na niego… A umiała dobrze patrzeć!

Jędrek poszukał w rękawie i wyciągnął sporą butelczynę.

– Namowiny! – huknęło od stołu.

– Już drugie! – objaśniał Szczepan – i to na sam dzień mego patruna. To się znaczy, że w pierwszą niedzielę mięsopustu wesele. Teraz przecie jadwent nie zaskoczy!… Ale nie zwlekaj – zwrócił się do Jędrka – żeby cię post nie zastał, boby już było po niewczasie…

Jędrek się roześmiał. Butelczynę postawił na stole.

– Pamiętajże se Jędruś – trząsł go za ramię podpity Błażek – żebyś mi się zawdy ku przedkowi garnął!

– Nie zawdy ludzie dobrze radzą – bronił się Jędrek.

– Co tam! – ozwał się Szczepan – Ludziom nie wierz, ale i sobie zanadto nie ufaj!…

– Na zdrowie! – krzyknął Jędrek, przechylając szklankę – Wiktuś!

Podeszła i znów spojrzała na niego. Ciarki go przeszły.

– Po kiegom djabłów uciekał! – myśli se nalewając wino.

– Jak cię ma trafić, to cię trafi… – kończy myśli o „przeznaczeniu” stary Jantek, grzejąc się przy piecu i pozierając z wewnętrznem uszanowaniem na żonę, która była bardzo rada, że się dzieci „ze ślubem nie spóźnią”…

Bazie

W kotlinie górskiej rozlewają się promienie słoneczne jasną białością wiosennego dnia. Cała natura świeża, z pobrukanej szaty śnieżnej rozodziana, kąpie się w tych promieniach i suszy w lekkim podmuchu wietrznym, falisto płynącym od białych, zimnych szczytów.

Gdzieniegdzie w głębokich potokach widnieją szare płaty niestajanego śniegu, lecz gęściej czerwienią się na wzgórkach słonecznych świeżo zorane zagony.

Cała ziemia wygrzewa się rozkosznie do słońca, które w białej pełni płynie ponad szczytami…

W stromej uboczy skrył się w półcieniu szary wrąb, a przylaski czarne i jałowce tulą się koło niego, jak potracone stada owiec…

Doliną spływającej roztoki rozścieliła się cała wioska: Osiedla mniejsze i większe, otoczone sadami, a potracone rzadko, jak gniazda skowroncze na ugorze.

Spokój we wsi i cisza… Tylko w naturze widać wszędzie ciekawe oczy, niby oczy chłopięcia, które po długim, ciężkim śnie budzi się nagle w nieznanej okolicy. Wszystko patrzy. Każda trawka wychyli się ku tobie ciekawym spojrzeniem… Gdzie zajdziesz – wszędy jesteś na jasnym widoku rozbudzonej natury… Gdzie spojrzysz – oczy… same oczy.

Chwilami zda się, że zleniwiała natura przeciera je po długim spaniu zimowem i napowrót chce się do snu ułożyć… Zimno, płynące od szczytów rzadkim powiewem, odrętwia jej nerwy… Podmuch zachodni huśta, kołysze, usypia…

Powoli dyszy ziemia omdlałą piersią i leniwie poziewa… A każdy oddech mgłą się unosi, a każdy poziew ciepłymi oparami – ku niebu…

Kwietnia niedziela – boży dzień… Pierwsza niedziela wiosny w krainie skalnych kęp i pustych ugorów. Toż wesele wielkie ogarnia zapadłą w kotlinie wioszczynę i słońce, dawny sprzymierzeniec ludzi, w radość ubiera twarze, sposępniałe długą zimą i zasuszone chrześcijańskim postem.

Po chatach siedzą ludzie, jak polne norniki. Tylko dym, pnący się z dachów sinymi wężykami ku górze, zdradza, że przy śniadaniu, kto żywnie chce i może, nabiałem krzepi się przy uroczystem święcie na cały boży dzień.

Na polach ptactwo rozkłada gospodarstwo swoje i białość słoneczna chodzi po wydmach skalistych, zresztą nikt… Spokojnie i cicho.

Słońce stanęło już nad szczytem wysokiego Turbacza, kiedy z najdalszego zakątka wioski poczęli sypać się ludzie. Najpierw jedna postać, skulona, owinięta białą „łokutuską”, utyka po kamienistej drodze, wiodącej zygzakowo koło wody na dół. Sunie schylona, biała, koścista, jak „śmierzć”… „Pobożne babsko” – jak ją zwią – „nigdy nie ominie różańca”.

Za nią po dwoje, troje i więcej szarych postaci wyłazi z poza opłotków na drogę. Niezadługo kamienisty zjazd zaroił się różnokolorowym tłumem. Gromadki mniejsze i większe mijają się, schodzą i giną wśród zabudowań przydrożnych, by wypłynąć za chwilę na czas niedługi, póki ich drzewa najbliższego osiedla nie zakryją.

Na ramieniu każdego kołysze się cienka, w czerwone wstążeczki przybrana habina: z każdej wykwitają gęsto miękuchne, srebrzyste bazie…

W świątecznem usposobieniu rozgwarzył się wesoło idący lud. Powszedniość smutków i utrapień znikła z jego twarzy, a jeżeli nie uleciała, to skryła się gdzieś głęboko, na dno serca. Nie poznać, że wczoraj był tym samym ludem.

Chichoczą hałaśliwie młodzi, śmieją się cicho, dobrodusznie starzy, jakby ich wszystkich owładnęło szczęśliwe zapomnienie życia…

– W jakie to pędy Józka leci! – zaśmiał się jeden z parobczaków, wskazując habiną na dziewczynę, wyprzedzającą inne.

– Nie dziwota, – zauważył jeden ze starych. – Bedzie w kościele ścisk, bo wielgie święto. Chciałaby się przed ontarz dostać…

– Coby jej naprzód poświęcili!

– Jużci! Bo tam ino na nią czekają z kropidłem…

– Tatusiu! Bedziecie koszyki robić z poświęconych pręci, czy co? – zagadnął jakiś parobczak, przedrwiwając chłopinę mizernego, który dźwigał na ramieniu cały pęk bazi.

Chłopina uśmiechnął się, nie wiedzieć, jak…

– Czy, czy to inno…

Wyjąkane słowa zginęły w chórze śmiechu.

– Baziu, baziu meee… – krzyczy jeden z chłopaków, naśladując jagnię, i ucieszony, jakby go kto samym miodem napasł, przeskakuje drobne kamienie.

– Ja gdowiec: wyście gdowa – tłómaczy jakiś podeszły gazda kobiecie, obok idącej. – Pobiermy się na wolę boską i bedziemy pchać jako tę biedę kolanami przed sobą…

– A co się ma stać, to się stanie! – wypadło z gwarliwej gromadki.

– Pomału-że, moja Kasiu! – woła rosły chłopak, śmigając w powietrzu habiną.

Trzy Kasie naraz obejrzały się, co wywołało w gromadzie nowe śmiechy. A „ta czwarta” ani spojrzała okiem, choć dobrze wie, że na nią wołał:

– Cicho! sygnują!…

Naraz ustały śmiechy.

Ludzie przyśpieszyli kroku. Lekka pogwarka zmieniła się w urywane, gorączkowe zdania. Wszystkim dzwoni w uszach i jęczy głos wołającej sygnaturki.

Wnet zeszli na ławy i pod kościół, gdzie już tłumy pchały się wąską bramą i zalewały kolisty cmentarz kościelny, otoczony niskim murem. Mały kościołek pomieścił zaledwie część zgromadzonego ludu.

Pozostały tłum szeroką ławą obiegł kościół dookoła i stoi, rozmodlony, w słońcu… Stoi cicho, w skupieniu, skąpany jasną białością wiosennych promieni.

Gdy przez drewniane ściany wypadnie stłumiony głos dzwonka od ołtarza – tłum chyli się i klęka, a z nim porusza się falą gęsty las wierzbowych pręci…

Wesoły dzień

Ścieżyną wąską, wiodącą krzywemi linjami w górę wśród rozścielających się pustką dokoła ugorów, wspinają się osłabieni ludziska, zmizerowani, wychudli, nędzni… Idą po parze lub pojedynką, potrącani, z wysiłkiem uginają kolana pod ciężarem torb i tobołków różnych wielkości, przewiązanych szarą płachtą przez ramiona i opadających ciężko na plecy. Każdy dyszy piersią całą i wyciąga naprzód z wysiłkiem szyję, którą gniecie węzeł związanych końców grubej łoktusy. Wola każdego walczy ostatkiem sił z przewieszonemi ciężarami, które odciągają wstecz… Idą starcy, kobiety i wyrostki. Ostatnich z nich prowadzi jakaś siła, zrodzona z niezrozumiałej konieczności. Ciężar, obwisający aż do połowy chudych, dziecięcych postaci, kieruje niemi i wodzi na wszystkie strony. Zdaje się, że niejeden padnie lada chwila: chwieje się, słania, staje, chlipie powietrze i dalej rusza za innymi… Nie zliczyć krótkich wypoczynków, które stwarzają dziwną siłę w tych dziecięcych starcach. Jeszcze to od ziemi nie odrosło, a już ciężar do ziemi przygniata… I nie uwierzyć, że to własna karm ich przywala, że może w myśli już naprzód widziany, wypieczony chleb dodaje im sił do dźwigania ciężkiego ziarna, którego wielki brak w chałupie.

– Życie roślinę pędzi w górę, człeka do ziemi gniecie. Bo taka opatrzność boska i nic więcej – mówią starzy, a młodzi od starych uczą się rozumu.

– Nie inaczej – powtarzają – nie inaczej… Inaczej nie będzie…

Idą schylone, nikłe postacie ku wysokim Groniom. Idą, jak karłowate, pokutnicze Syzyfa potomstwo, które toczy przed sobą konieczność kamienną – życie. W niejednej twarzy zapamiętałość straceńca zaschła w znieruchomiałości zaciśniętych warg, niejedne oczy błyszczą świeżą łzą lub stają szklanne rozpaczą przed życiem, jak przed otwartym grobem, niejedna twarz uśmiechem okoli się gorszym od łez, uśmiechem nagrobnego filozofa – ale wszystkie oblicza mają jednaką skamieniałość mumicznych czaszek: czarną skórę, przyschniętą na kości, i ze wszystkich widnieje jeden i ten sam: wieczny, utajony ból…

Idą pustemi ugorami ścieżyną, znikają w potokach, przecinających w poprzek strome działy, wyłażą znów po jednemu i dalej pną się ku górze, gdzie już poczynają czernieć jałowce i smreki.

Wyszli na równe wzgórze, gdzie wśród zagonów stoi samotnie kwadratowy lasek. W nim tulą się gęste jałowce i smreki, nieobcinane, rozrastają się swobodnie. Po cieniach gąszczowych chowa się ciche osamotnienie i ku przechodniom wychyla z powikłanych gałęzi – puste oczy… Wyżej, ponad wierzchołki drzew wznosi się czarny, drewniany krzyż.

W nabożnej cichości posuwają się postacie ścieżyną koło lasku i, szepcząc czyścowe pacierze, z wewnętrzną trwogą mijają cmentarz choleryczny. A myśl każdego do lat tych czarnych ucieka i bezwiednie łączy je z przyszłością. „Kto wie, daleko-li ona, ta z kosą?” Nie boją się jej. „Bo śmierzci nijako nie uciekniesz. Dogoni cię i na kraju świata”… Jedno tylko przeraża ich: „Żeby jako ta nędza obeszła, co się pomału przybliża… Żeby nie wróciły te czarne roki”…

*

Pod Groniami, do słonka, orze chłop wilgotne pole. Jego schylona, chuda postać robi wrażenie automatu, przyczepionego do żywej machiny, którą stanowi żelazny pług, idący ostrem żądłem pod ziemią, i dwa kurczące się z wysiłku stworzenia, dyszące pianą woły.

Małe pacholę jedną ręką przyciska pług, by głębiej pruł kamienistą powłokę, a drugą, okręconą postronkami, których końce około rogów bydląt owinięte, podnosi lub ściąga ku sobie, jak wyuczony kierownik-woźnica. Znać, że ojciec niejedną już wiosnę zasiał z pomocą pacholęcia.

– Niech się wprawia! – mówił na prośby żony, by go nie zamęczał – ja najemnika opłacał nie będę. A jak mnie nie stanie, to co? Gorzej, jak bieda nauczy po niewczasie…

Takiem dosadnem rozumowaniem zamykał żonie gębę i brał chłopca ku pomocy w pole… I dziś – od rana chodzą po zagonie tam i napowrót, bez ustanku, wciąż. Tysiące uszli stóp, nogi same rozchodziły się i znieczuliły, jak drewno.

Od rana nic w ustach nie mieli, a już spory kawałek z południa.

Kiedy nadeszło „przypołudnie”, ojciec wyprzągł woły z jarzma i dał im po wiązce słomy, mięszanej z polannem sianem. Sam zaś wyciągnął kości na rozścielonym płaszczu i zaczął „przemowę” do syna, który żałośnie pozierał po chałupie.

– Nie patrz, Jasiu, nie. Nic nie wypatrzysz… Wiesz przecie, że mama poszła pod kościół, po ziarno do Marka. Nie przyjdzie aż ku wieczoru. Na wytrzymaniu zależy, moje dziecko… Dziś póst, dzień święty, wielgi piątek… nie wiesz to?

– Dzień święty, a my robimy! – zauważył chłopiec.

Ojciec wyminął odpowiedź.

– Też za to święty, że da robić… Bo jakby lało, to się nie rusz z chałupy i świętuj z musu. Dziś ludzie na całym świecie nic nie jedzą – starał się wmówić w wygłodniałego chłopca. – Nie krzywdź se, bo nie masz o co. Wiesz, bydlęta jeść muszą, boby ustały.

– I ja ustanę! – wyjąkał ze łzami chłopak.

– Ho! ho! ho! – zaśmiał się chłop, a żal tajony zadrgał mu na ustach. – Czyś to może nie chłop?! Jasiek! Dyćby się śmieli z ciebie, żeś taki wygryzina!..

Starał się wywołać w chłopcu ambicję, którą głód wygnał pod ostatnią podeszwę skórną.

– Zresztą – dodał na uspokojenie – jak przyjedziemy do chałupy, to se upieczesz okrawków i bedzie. Pojesz na czas, a teraz zaprzęgaj!

I zaprzęgli nanowo i dalej łazić poczęli, stawiając chwiejnie stopy. Bo i ojca wnętrzności gryzły. Oscymał synowi, a sam pozierał od czasu do czasu na wijącą się w dole ścieżkę, czy baby nie zobaczy przypadkiem, bo się cnie. Tak od świtu bez niczego!…

– Poszła – mruczy chwilami do siebie – i nie widać jej i nie… O, o, cóż to takiego?

Drapie się po głowie i nawraca po drugą skibę. A tu czas powoli się wlecze, i słońce jakoś dłużej świeci, jakby chciało w nieskończoność przewlekać ten utrapiony póst…

Już był śródwieczerz, kiedy oracz dojrzał idących pustymi ugorami ludzi. Zatrzymał woły i, przysłoniwszy dłonią zamrużone oczy, patrzał na ścieżkę. Przechodził okiem zgłodniałego ptaka wszystkie postacie.

– Nie idzie mama! – szepnął chłopak.

– A nie! – potwierdził ojciec – ona zawdy musi na ostatku!

Popluł w łapy i krzyknął na woły. Już się nie oglądnął ani razu. „Jak przyjdzie, to będzie. Jeszczebych też oczy tracił po próżnicy!” – myśli w duchu i stąpa po roli; a za nim wrona kroczy, mrużąc jedno oko filozoficznie z wyższością, że sama, nie poniewoli, chodzi se za pługiem…

Już przeszło obok sporo ludzi, a chłop zaciął się i nie zapytał o babę. Pochwalili Boga, dali szczęścia i poszli dalej… Paru zatrzymało się przy nim. Mieli chętkę pogwarzyć i odpocząć choć na jeden moment.

– Dobrze się wam orze?

– E! tak ta. Skale i skale, nic więcej.

– A wasza kany?

– Poszła ku kościołu.

Już nie mógł wytrzymać, żeby się nie spytać.

– Idzie ta? nie widzieliście?

– A dyć idzie za nami, hań, koło potoka – ozwał się jeden z nadchodzących.

Chłop spojrzał.

– W samy rzecy!… – rozwidniła mu się twarz. Synek się roześmiał.

– Cóż ta dźwigacie?

– Kukurzycę.

– A wy?

– Ja wziął pół ćwierci pszenice i pół jęczmienia. Zmiesza się, i baba ta skutwasi co na święta, jaką placynę…

– Po kieloż?

– O, dyć drogo, bo na bórg. Żyd nie opuści. A płacić nima czem.

Wszyscy kiwnęli głowami.

– Nima czem…

– Dużo ta ludu u kościoła? – spytał oracz.

– Dyć niemało. Każdy też, niewyczytajęcy, przyjdzie pokłonić się Paniezusowi. Ale największy ścisk, to u Marka. Docisnąć się trudno. Bierą: kukurzycę, jęczmień, orkisz, a mąki, to już niemało worków poszło.

– A to wszystko na bórg?

– Ba, juści! O centa we wsi trudno, a każdy chciałby też na Święta cosi gdziesi, bo się wymorzył cały póst, że brzucha nie dopatrzy…

Mimowoli oracz spojrzał na dół i kiwnął głową.

– Nie dopatrzy – powtórzył.

I przechodzili tak po jednemu, po dwóch, i znikali razem ze ścieżką w jałowcach, stadem przysiadłych na stromej uboczy.

Chłopu się orać odechciało. Usiadł na pługu. Chłopiec podbiegł przed matkę, która już była niedaleko.

– Jasiu, nie lećże tak! – zawołała zdala ku rozpędzonemu synkowi.

– Przecie wam ciężko, mamusiu, to poniesę za was choć chwilę… – krzyczy, dobiegając zdyszany i gwałtem chce zdjąć tłómok z ramienia matki.

Ojciec siedzi na pługu i patrzy. Dwie łzy, jak szklisty groch, stoczyły się po zoranej bruzdami twarzy.

– Biedactwo! – szepnął – ledwie łazi, a pragnie matce dospomódz…

Przez łzy patrzał ku nim, jak szli pod górę. Za ich nadejściem otarł je rękawem.

– Szczęść Boże! – ozwała się kobieta, rozjaśniając uśmiechem młodą, ale zbiedniałą twarz. – Jakże ci się tu orze? Bartuś!

– Dyć widzisz – wyjąkał sucho, usiłując zakryć poprzednie rozczulenie.

Zrzuciła tłómok, siadła przy nim i pogłaskała go po szorstkiej twarzy. Chwilkę zabłysły oczy jego tkliwością, przechodząc zwolna w powszednie zobojętnienie…

Jaś począł „majstrować” koło zawiniątka z pełnem przeświadczeniem, że przecie „coś” znajdzie, że żyd musiał cosi przyrzucić do ziarna. I nie zawiodło go przypuszczenie. Aż mu się oczy zaiskrzyły, skoro dojrzał w odwiniętym troku płachty koniec rogu plecionej kukiełki. Ułamał bez pytania i począł łakomie targać zębami.

Matka tymczasem rozpowiadała ojcu o całem podkościelu, o wielkiej procesji ludu, który zwłóczy żywność, skąd może i jak może… Potem o sobie mówiła, jak się wypłakała przed obrazem Ukrzyżowanego, jak targowała ziarno, wiele jej żyd zacenił, a wiele ona obiecała, i tak dalej…

– Wzięłach garść pszenicy, bo z jęczmienia suchy placek. Nie wiem, jak ci się ona uda…

Odwróciła się po tłómok, leżący za jej plecami. Chłopiec odskoczył przestraszony; ręce mu opadły, a w zębach trzymał, nie mogąc przełknąć, ostatni kawałek ułamanego różka. Zaczerwienił się po szyję. Matka spojrzała nań z boleścią, i łzy rzuciły się jej do ócz.

– Jasiu! Dyć się nie bój! Przecie to la ciebie, nie la kogo…

Zawstydził się chłopiec i ucałował rękę matczyną, która głaskała go łagodnie po zarumienionem licu. Rozłamała kukiełkę i podała chłopu.

– Ukąś-że i ty, boś głodny.

– A cóż będziesz święcić?

– Nie turbuj się, Bartuś! Upiekę chleb, zaniesę i będzie…

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
90 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 2,5, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,5, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 3, 1 oylamaya göre