Kitabı oku: «Fermenty», sayfa 8

Yazı tipi:

Janka się uspokoiła, bo jego myśli wydały się jej zupełnie logicznemi.

– Posłużę jeszcze czas jakiś, niech się przyzwyczają, niech zapomną, że żyli kiedyś inaczej, to już później beze mnie będą robić wszystko, samym ruchem porwani. To moja idea, że mało o tem kto wie i zdaje sobie sprawę; że mnie nie uznają, że nazywają mnie tyranem, że na moje projekty administracyjne odpowiadają często odmownie, to mnie chwilami boli, ale pomimo wszystkiego wytrwam, bo mam nagrodę w sobie, w sumieniu, w pewności, że tak robić powinienem!

Tak się rozgadał i ożywił, że opowiadał jej najrozmaitsze rzeczy, rozwijał teorję ekonomiczną; projekty uproszczonej administracji; przechodził na coraz szersze widnokręgi, zataczał coraz większe koła, porównywał ustroje państw, wykazywał wady panujących systemów wytwórczości, ich ścisły związek z moralnością, etyką, wyobrażeniami, liczbą urodzin i śmierci. Rzucał cyframi, które kreślił palcem w powietrzu, cytował z pamięci zdania autorów, studjowanych w tych obchodzących go kwestjach, zbijał niektóre twierdzenia, zapalał się, unosił, porywał sam siebie głosem i gestami, a chwilami przerywał, rzucał jakimś mętnym, zaniepokojonym wzrokiem dokoła, uśmiechał się blado do Janki, zdumionej tą powodzią słów i myśli, bo nigdy ojca takim nie widziała, ściskał oburącz głowę i snuł dalej marzenia, tylko ciszej i bezładniej, czasem wypowiadał tylko zarys myśli, jedno zdanie, jeden dźwięk i oglądał się za siebie z przestrachem i przez długą chwilę siedział w milczeniu, zatapiając twarz w wielkiej płachcie gazety, rozłożonej na stole. Wkońcu zerwał się i bez słowa poszedł do swojego pokoju.

Janka poszła także spać i pomimo trwóg i obaw o niego, usnęła zaraz, zmęczona tylu wrażeniami, ale po pewnym czasie obudził ją jakiś przytłumiony głos. Podniosła głowę i słuchała. Zaleska, jak zwykle o tej godzinie, grała niekończące się gamy, dźwięki lały się monotonnie, ale na ich tle drgały jakieś nieznane, bliższe szepty, to wykrzykniki, to słowa jakby próśb pokornych.

Poszła do saloniku, do pokoju ojca drzwi były uchylone.

Orłowski w kalesonach, ale w mundurze i czerwonej czapce, stał na środku pokoju; świeca, płonąca na stoliczku przy łóżku, obrzucała go mętnem, żółtawem światłem.

– Panie ekspedytorze, mówiłem: żadnych tłumaczeń, bo, przysięgam Bogu, nie uwzględnię. Dyrekcja skazała pana na trzy ruble kary, to pan zapłacisz i na przyszłość żadnych wykroczeń, żadnych, bo ja, naczelnik pański, nie pozwalam: słyszysz pan, nie pozwalam – mówił poważnie, rozwłócząc litery, nachylił się, jakby nad kimś znacznie niższym od siebie, pogroził palcem i odszedł, zrzucił mundur i czapkę, zaczął chodzić drobnemi krokami, obcierał spocone czoło i, garbiąc się i pochylając, szeptał zmienionym głosem i tak różnym, że Janka zajrzała lepiej, bo była narazie pewna, że tam jest ktoś drugi jeszcze. Orłowski chodził po jednej stronie pokoju, wprost drzwi uchylonych, któremi patrzyła, wyciągnął rękę do miejsca, gdzie stał przedtem.

– Panie naczelniku, daję słowo uczciwego człowieka, jak córkę kocham, że niesłusznie mnie karzą. Byłem rozdrażniony wtedy, byłem chory, byłem nieprzytomny, prawda. Żydzi się tłoczyli, krzyczeli, uderzyłem jednego, prawda. Podnieśli krzyk, kazałem ich wyrzucić, prawda… ale niech pan naczelnik pamięta, że wtedy córka była śmiertelnie chora, że ją dopiero co przywiozłem z Warszawy, że byłem bardzo nieszczęśliwy. Panie naczelniku! a gdyby tak panu jedyna córka odjechała z domu, poszła do teatru, nie pisała przez kilka miesięcy, gdyby tak pana, ojca, rzuciła jak stary łach, i gdybyś pan to dziecko tak kochał, jak ja kocham, i gdyby ci potem zachorowała śmiertelnie, czy miałbyś przytomność, czy miałbyś poza nią jaką służbę? O, co ja wycierpiałem, co ja przeszedłem! – jęczał, zakrył twarz rękoma i szeptał poprzez łkanie; łzy zaczęły mu przeciekać przez palce i spływać po zbladłych policzkach i taki ból, taki wściekły ból skręcał mu serce, że tracił chwilami przytomność, chwytał się poręczy krzeseł, żeby nie runąć, kręcił się wkółko, składał błagalnie ręce i szeptał jakieś niedosłyszalne, bolesne skargi, to milczał, długo, wpatrując się z pokorą w tę urojoną postać naczelnika, w to drugie swoje ja, które widział przed sobą najwyraźniej.

Jankę trząsł spazm trwogi, bo to spokojne, dziwne szaleństwo ojca przepełniało ją rozpaczą i wprowadzało także pierwiastek chaosu w jej myśli. Nie mogła się poruszyć z miejsca, brakło jej sił i odwagi. Pokój zaczął wirować, to blade światło świecy drgało przed nią, niby krwawa łuna, niby pożar olbrzymi, w którym kłębił się jakiś pęk ciał, wiły się jakieś ogniste i przerażające skręty myśli, ściskające jej głowę palącemi zwojami.

Orłowski usiadł na łóżku, tarł sobie czoło, napił się wody z syfonu, stojącego na stoliku, i widocznie ten syk i szum wytaczanej wody powróciły mu nieco przytomności, oderwały tym głosem zewnętrznego świata od mar chorego mózgu; targał brodę, przecierał oczy i długo szeroko otwartemi oczyma, pełnemi bezbrzeżnego strachu, patrzył w ciemną głąb pokoju. Uspokoił się widocznie, bo w oczach zaczynała błyskać świadomość, majak zniknął. Zgasił świecę.

Janka także oprzytomniała, słuchała pode drzwiami i wkrótce usłyszała równy, mocny oddech ojca; fortepian Zaleskiej coraz cichszemi dźwiękami śpiewał, aż zamilkł; cisza ogromna, mistyczna cisza nocy, pełna rozprzężonych drgań, pełna niewytłumaczonych szmerów i błysków, zalała mieszkanie.

Przejął ją dziwny, wstrząsający strach. Szła do swojego pokoju ze drżeniem, tłumiła oddech, przyciskała serce bijące głośno, bo się jej zdawało, że tutaj, obok niej, w tamtym ciemnym kącie pokoju, ktoś jest, ktoś idzie za nią, jakieś ręce wyciągają się do niej, jakieś oczy patrzą złowieszczo, jakiś powiew zimnem tchnieniem powiał na jej twarz i zlodowacił krew. Meble, niby czarne, bezkształtne potwory, czaiły się w mrokach i zdawały się zabiegać drogę; biaława klawjatura wyszczerzała na nią długie, ostre kły. Przebiegła szybko salonik, wpadła do swojego pokoju, zamknęła drzwi na klucz i rzuciła się na łóżko, okręcając się kołdrą.

Po długim czasie oprzytomniała zupełnie, zaczęła się ubierać, aby zejść nadół, podać depeszę do doktora, ale potrzeba było przejść stołowy, kuchnię, kurytarz długi – zatrzęsła się z trwogi i postanowiła zaczekać do rana.

Nie spała całą noc, co chwila zdawało się jej, że słyszy głos ojca, chowała głowę w poduszkach, ale długo nie mogła tak wyleżeć, bo prawie była pewna, że przez szyby, któremi wpływała czarna, bez gwiazd noc, zagląda twarz jakaś. Zrywała się i, nie zobaczywszy nic, kładła się, ale w coraz boleśniej dręczącem zdenerwowaniu.

Pociągi z hukiem przelatywały, czasem trąbki dróżnicze zagrały tak mocno, aż echa powtarzał las, i znowu się rozpościerała bezmierna, przytłaczająca cisza, jakby świat cały skonał.

Rano Orłowski wstał o zwykłej godzinie, wypił herbatę i poszedł do swoich zajęć, był tylko bledszy i oczy miał więcej przekrwione czerwonemi żyłkami, ale ani słowem nie wspominał o Dyrekcji, wydawał się w zupełnie normalnem usposobieniu. Janka śledziła go uważnie i, gdy wyszedł, przespała się dopiero, a później napisała list do doktora, prosząc go, aby pod jakim bądź pozorem i jak najśpieszniej przyjechał, objaśniając w krótkości o stanie ojca.

– Rochu, ten list oddacie na pierwszy towarowy, idący do Kielc. Macie tu rubla, dacie go z listem pakmajstrowi i poprosicie, żeby ze stacji natychmiast wyprawił. Co to wam jest? – zapytała, spostrzegłszy smutną i strapioną twarz Rocha.

– Co mi jest? mnie to ta nic nie jest, panienko, ale Rochowa już ino bokami robi, pewnikiem się chudziątku zamrze.

– Dawno chora? nic nie mówiliście.

– Nie mówiłem! a juści, panienko, żem i nie mówił, bo co to pomoże… a dawno, juści, że nie od wczoraj, ino od lata słabuje; robić z początku nie mogła, bo zaraz ją kolki spierały pod piersiami, potem to i jeść nie jadła. Chodziła i do dochtorów, smarowała się i tłustością, i okowitą, i zielami, i nic nie pomogło.

– Trzeba było wezwać kolejowego doktora, przecież wam pomoc lekarska się należy.

– Się należy! a juści, panienko, należy, ale… dochtory panów to uny tam likować umieją, ale chłopów to pewnikiem nie, bo przyjechał do Banasikowej, no i co? umarła, panienko. Może i nie przez jego porękę, bo jak kto ma zamrzeć, to mu żadne dochtory pomóc nie pomogą, chyba jeden Pan Jezus, ale zawdy…

– Co jest właściwie waszej żonie?

– Waszej żonie? a juści, że dokumentnie nie wiem, a kto to wie, panienko, kiej ból jeno jest we wnętrzu. Jeść ni może, robić ni może, wyschła, kiej wiór, no i leży, i leży a czeka zmiłowania Pańskiego, albo śmierci; gemba, to jej się zrobiła kiej piąstka. Wódki czasem kapkę sie napije, mięsa dziobnie pare razy łyżką i tyla.

– Oddajcie ten list, zrobimy jeszcze inaczej.

Napisała bilet do ojca, aby zatelegrafował po doktora do chorej Rochowej.

– Zanieście to panu. Za dwie, trzy godziny doktór tutaj będzie. – Tak, to się lepiej stało, nikt wiedzieć nie będzie, że ja wzywałam doktora – pomyślała.

Rzeczywiście, w kilka godzin później przyjechał doktór, przyszedł na górę, nie chciał się rozbierać ze swoich pledów, waterproofów, kaszlał więcej niż zwykle, cerę miał zielonawą, i respiratora nie zdejmował z ust zupełnie. Wszedłszy, natychmiast pozamykał drzwi i lufciki, obejrzał okna i, zobaczywszy, że nieopatrzone na zimę, pogroził Orłowskiemu, który z nim przyszedł.

– Żyjemy i tak jakoś zdrowo! – zaśmiał się zawiadowca.

– Ale z reumatyzmami, migrenami i newralgjami – napisał na marginesie gazety, leżącej na stole.

– Może po powrocie od Rochowej doktór mnie jeszcze obejrzy.

Popatrzył na nią, machnął ręką i znowu napisał:

– Pani jesteś zupełnie zdrowa – ale dopiero teraz spostrzegł, że patrzy na niego jakoś szczególnie. Skinął głową potakująco i chciał iść.

Janka szybko ubrała się do wyjścia.

– Pójdę do chorej z doktorem, bo już się od rana wybierałam.

– Poco? – krzyknął Orłowski. – Jeśli zdycha, to się tam obejdzie bez ciebie, choroba może zaraźliwa.

– Doktór pierw wejdzie i przekona się.

Wyszli zaraz.

Roch mieszkał o kilkadziesiąt kroków od stacji w małych koszarach, postawionych dla służby. Szli nad plantem, Janka ujęła doktora pod ramię i cicho zaczęła mu opowiadać o ojcu. Nie było to dla niego niespodzianką, ale, usłyszawszy tę nocną scenę, przystanął i powiedział jej smutnemi oczyma, że to bardzo źle.

– Musi doktór pod jakim pozorem obejrzeć ojca i poradzić, ja głowę tracę.

Skinął głową, i weszli do izby.

Izba była dosyć czysto utrzymana, ale przepełniona wyziewami spirytusu z tłuszczem, świeżo zakwaszonej kapusty, której kłódka stała pod piecem, przykryta poduszką. Jedyne łóżko stało pod oknem, na którem w blaszanych kwartach rosły anemiczne geranje i stała butelka z pijawkami, z obwiązaną gałgankiem brudnym szyjką. Rochowa, z rękoma czarnemi i wyschłemi na pierzynie, leżała bez ruchu; próbowała się unieść, ale jęknęła tylko cicho i blademi, wypłowiałemi oczyma patrzyła bezmyślnie; twarz miała tak suchą, żółtą, pomarszczoną, jak leśne, zasuszone jabłko. Doktór nawet jej nie oglądał, bo już była w agonji, z trudem szeptała niezrozumiałe słowa i goniła zdumionym wzrokiem za Janką.

– Co was boli?

– Umrę… umrę… – szeptała cicho, i ta jej twarz trupia miała ten sam ton, na tle kolorowej, w czerwone paski pościeli, co twarze świętych ascetów i męczenników, wiszących rzędem na ścianach, wychylające z czarniawej głębi tła, niby z niebytu, twarze bezkształtne, podobne do wizyj niezupełnie zmaterjalizowanych.

– Czemuście mnie pierwej nie wezwali?

– Nie wzywali… a juści, nie wzywali, ale myśleliśwa, że samo przejdzie, a potem tośwa widzieli, że już i wielmożny dochtór nie poradzi – tłumaczył się Roch, wyprężony przy drzwiach jak struna i salutujący całą dłonią.

– Jeździliście do znachorów, co?

– Juści, że do dochtorów jeździła i smarowała się wódką z tłustością, i piła ziele, i odczyniały ją kobiety, i na rosę boso chodziła, i pijawki przystawiała, i bańków trzy mendle suchych balwierz stawiał, i nic nie pomogło. Już widno na śmierć zachorzała, to nic nie pomoże – mówił ze spokojną rezygnacją, patrząc bezmyślnym, kamienno-obojętnym wzrokiem w chorą.

– Przyślę jeszcze dzisiaj lekarstwo. Chodźmy! – powiedział doktór do Janki, która cały czas z jakąś litością, pełną trwogi, patrzyła na chorą. Odwróciła się, aby wyjść, ale Rochowa wyciągnęła rękę i chudemi palcami chwyciła ją za suknię. Obejrzała się przestraszona.

– Panienko! panienko!.. – wołała głucho, zakrztusiła się i leżała chwilę z wysadzonemi z orbit oczyma, chwytając ciężko powietrze i drapiąc bezmyślnie pierzynę.

Janka poczuła łzy w oczach, poprawiła jej poduszek i pierzyny, ściągnęła jej żółtą, rozluźnioną chustkę, jaką miała okręconą głowę, pogłaskała ją po twarzy i, połykając łzy, wyszła z izby. Rochowa patrzyła za nią i w sztywniejących, zmąconych śmiercią oczach, zaszkliły się jeszcze ostatnie łzy wdzięczności, a sine, obwisłe, odsłaniające bezzębne szczęki – usta poruszały się jakby w modlitwie.

– A niechże!.. a niechże!.. a niechże!..

Snuło się jej po zamierającym mózgu, jak ostatni błysk światła, i spokojnie leżała, i bez trwogi patrzyła w jakąś dal nieznaną a straszną.

– Kobieta jeszcze dzisiaj umrze – powiedział doktór Rochowi przed domem i zaraz włożył respirator.

– Umrze… a juści, że umrze! Ta… to i zaraz póde po trumnę – rzekł apatycznie.

Jance zatrzęsło się serce z żalu, nie mogła nic mówić, tylko szła za doktorem i wpatrywała się w jesienne barwy lasu zamierającego, w szare stada chmur, co płynęły chyżo, niby ptactwo, w świat smutny i jakby obumarły.

Doktór w mieszkaniu się rozebrał i pokazał na migi, żeby mu dali jeść, i gdy Janka opowiedziała ojcu o stanie Rochowej, skinął na nią nieznacznie, aby wyszła.

Wyjął swój notes z ołówkiem na stół, usiadł, rzucił okiem na spacerującego po pokoju Orłowskiego i napisał:

– Jesteś niezdrów, widzę to.

– Ale gdzie tam, nigdy nie byłem zdrowszy.

– Masz w oczach napisane, że cię głowa boli, że źle sypiasz – napisał.

– To prawda, ale mam tyle kłopotów na służbie, że to dosyć naturalne.

Doktór obejrzał bez ceremonji oczy, obmacał grzbiet i głowę i siadł zpowrotem.

– Nic mnie nie boli, co ci się zdaje?..

Nie odpisał, zjadł śpiesznie obiad i poszedł pożegnać się z Janką.

– Jest tylko jedna rada: spokój, spokój, spokój – szepnął cicho – a druga, zresztą połowiczna, żeby Dyrekcja dała mu pomocnika do ekspedycji. Będę się o to starał pocichu.

– Doktorze, nie wypowiem nawet, ale doktór odczuje, co się we mnie dziać musi, jak się boję strasznie, ratuj go, nie krępuj się kosztami, rozporządzaj, wszystko zrobię, byle go ocalić.

– To nie o to idzie, mnie chodzi tylko o przedłużenie dzisiejszego stanu, o wyleczeniu niema mowy – szepnął szorstko, uścisnął jej gorąco rękę, pocałował ją w twarz, założył respirator i wyszedł.

Wieczorem przyjechał Grzesikiewicz z bukietem kwiatów. Janka przyjęła go z roztargnieniem, bo całą uwagę miała skupioną na ojcu. Po przyjeździe Andrzeja, Orłowski otrząsnął się z przygnębienia, śmiał się często i był tak rozpromieniony, że obawy jej zwolna się rozwiewały i milkły, a nawet później o nich zapomniała, bo tak poufale poklepywał Andrzeja po bokach i tak często go całował, że była trochę zirytowana, gniewały ją czułe spojrzenia i ton narzeczeństwa, z jakim Andrzej zwracał się do niej. Rozmawiali o stosunkach sąsiedzkich, gdy Orłowski zapytał:

– Czy Witowski gdzie wyjechał? Dawno go nie widziałem.

– Nie, przestał tylko jeździć przez Bukowiec.

– Dlaczego?

– Dziwaczy, jak zwykle, tłumaczył mi dlaczego: oto, że ten dąb, na którym się zimą powiesił nasz owczarz, pamiętają państwo, denerwuje go, nie może obok niego przejeżdżać.

– To dziwny człowiek jakiś!

– Niech pani powie dziwak. W sobotę, śpię w najlepsze, wtem budzi mnie ktoś; zerwałem się, zapalam zapałkę. Witowski siedzi na łóżku i wita się ze mną. Zdziwiłem się, ale myślałem, że ma jaki ważny interes; a on powiada, że nie mógł spać i koniecznie zapragnął mnie zobaczyć. Przyszedł pieszo, drzwi były pozamykane, więc od tarasu wybił szybę, otworzył okno i wszedł. Psy, jak zwykle, nie mówiły mu nic.

– Jakto, jak zwykle?

– Tak, faktycznie, widziałem kilka razy, że psy nie mówią mu nic, ale idą do niego i łaszą się.

– Na Boga! nie wiedziałam, że okolica ma taką nadzwyczajność.

– Może wkrótce pani go pozna. Bardzo bogaty, wykształcony i straszliwie przykry w stosunkach, ale że wielki pan, boją się go wszyscy i wywiera na całą okolicę dziwny wpływ. Chłopi nazywają go „antychrystem”. Jako gospodarz, nie jest świetny, ale majątkiem administruje znakomicie. Bardzo dobrze jesteśmy z sobą i już mi nieraz powiedział prosto w oczy: Grzesikiewicz, ty jesteś cham, ale cię kocham, i dlatego, że jesteś dopiero elementalem ludzkim, z twojej rodziny wyjdzie wielka dusza.

– Skąd on się wziął tutaj?

– Akurat rok temu okrągły sprowadził się prosto z Paryża. Stary Witowski z Witowa, stryj jego, zapisał mu Witów, aby majątek nie wyszedł z nazwiska, ale tyle pozostawił legatów filantropijnych, tyle zobowiązań moralnych a dziwacznych, że tylko szaleniec mógł przyjąć zapis, pomimo że to fortuna magnacka.

– Opowiadał mi pan Skulski dziwne rzeczy o tym Witowskim.

– No, już dosyć anegdot krąży po okolicy na jego conto.

– Chciałabym go poznać.

Grzesikiewicz zaczął się śmiać.

Janka wzdrygnęła się lekko.

– Śmieję się, bo powiedział mi kiedyś, że jeśli kto bądź mówi o nim, lub pragnie go widzieć, to on telepatycznie wie o tem i prędzej czy później da się poznać.

– Będę cierpliwie czekała.

– Pani wierzy w takie bajki, jak telepatyczne odczuwania, przeczucia i t. d.?

– Ani tak, ani nie, ja nie wiem, a przypuszczam możliwość wszystkiego. Rzeczywistość jest z tej samej przędzy, co i marzenia.

Grzesikiewicz nie odpowiedział, ale w oczach miał niedostrzegalny błysk ironji.

IX

Jance długo stał w pamięci Witowski. Zaciekawił ją ogromnie, działał już z oddalenia, bo czuła w nim jakąś niezwykłą, nieszablonową organizację. Przypominały się jej postacie calderonowskich dramatów – i pełna niejasnych, niesformułowanych myśli i marzeń poszła odwiedzić Rochową. Janowa za nią niosła buljon i wino.

Rocha nie było w izbie. Mała lampka kopciła nad okapem i zalewała izbę brudno-żółtem światłem. Przy kominie, na którym suche, świerkowe gałązki trzaskały wesoło, siedziało kilka kobiet, rozmawiały półgłosem i ze zdziwieniem podnosiły rozczerwienione od ognia twarze na wchodzącą. Chora otworzyła z trudem ciężkie powieki. Kobiety ją nieco uniosły na poduszki, a Janka wlała w zaciśnięte gardło trochę wina. Dyszała długo, w żółtych oczach zatlił się jakiś słaby błysk przytomności życia.

– Panienko! – szeptała bezdźwięcznie, starając się ująć kostniejącą ręką dłoń Janki – a niech ci Pan Jezus da… a niech ci Bóg Ojciec da… a niech ci Matka Boska da… a niech ci… a… – dokończyła rzężeniem, płomyk świadomości zagasł, jęczała cicho i w długim oddechu otwierała usta, oczy stawały jej kołem i wytrzeszczone świeciły, niby wielkie, szklane paciorki. Jedna z kobiet zapaliła gromnicę, bo myślała, że już kona, ale Rochowa po chwili uspokoiła się i spojrzała przytomniej.

Janka siedziała długo przy niej, poprawiała jej włosy, wymykające się z martwą bezwładnością z pod chustki, wlewała po kilka kropel wina, czasem gładziła ją po twarzy i zwolna sama zapadała w jakieś odrętwienie bezbolesne; kobiety znowu siedziały przy ognisku, jedna z nich ukryła głowę w poduszce, pokrywającej kłódkę, i spała, reszta mówiła cicho i trwożnie się oglądały na łóżko i na Jankę. Pociąg biegł z hukiem, aż cały domek dygotał i fajansowe talerze w serwantce brzęczały, i rozlewała się po izbie senna i tragiczna cisza; wiatr szamotał się z lasem i prześwistywał w kominie i ucichł, ale zaraz rozległo się jakieś żałosne beczenie kozłów w lesie, aż baby żegnały się pobożnie i przysuwały się coraz bliżej do siebie. Janka poruszyła się, spojrzała na izbę: kobiety milczały. Rochowa patrzyła na nią z jakiejś zawrotnej głębokości, a ten żółtawy blask spojrzenia przeniknął ją zimnem i trwogą: usunęła swoją rękę, bo chora dotykała jej końcem palców, nie mogąc ująć, jakby czepiała się z trwogą w tej przedostatniej chwili. Wstrząsnęła się i powstała do wyjścia.

– Pa… pa… pa… nienko… pa… – rzężała Rochowa, napróżno usiłując ją zatrzymać, i jakaś straszliwa rozpacz i ból wykrzywiły jej twarz suchą. Janka nie spojrzała już na nią więcej, nie chciała widzieć nic i, chociaż czuła tę niewypowiedzianą i głęboką prośbę w twarzy umierającej, wyszła.

Nie, nie mogła tam pozostać dłużej, bo czuła, że i w niej wszystko kona, że umiera. Dopiero w tej chwili poczuła całą zgrozę śmierci. Biegła tak prędko do domu, o ile jej tylko siły pozwoliły.

Noc całą widziała tę trupią twarz, pływającą w cieniach.

Rano Roch sprzątał w mieszkaniu, jak zwykle, tylko że dzisiaj co chwila stawał przy robocie, wytrzeszczał oczy, żegnał się i zaczynał ciągle nieskończony pacierz.

– Cóż, żonie nielepiej? – zapytała Janka po długiem wahaniu, bo odgadła po jego zachowaniu, że już wszystko skończone, ale chciała zaprzeczenia, pragnęła słyszeć, że Rochowa żyje, bo ją nurtować począł jakiś żal, że nie została tam, że nie usłuchała prośby chorej, dręczył ją wyrzut sumienia.

– Lepiej?… e… nielepiej panienko, bo akuratnie drugie kury piały, kiej się jej zmarło.

– Umarła!…

– Umarła! Juści, panienko, na śmierć umarła. Ino panienka odeszła, przyjechałem z dobrodziejem, włożył na nią święte oleje i zaraz umarła. Już ją tam kobiety oporządziły do pochowku.

– Umarła – mówił takim głosem, jakby się dziwił dźwiękom i nie rozumiał ich znaczenia, i nie mógł jeszcze uwierzyć, aby ta, z którą przeżył trzydzieści lat, mogła umrzeć. – Pojutrze pochowek! tak, panienko! Dobra kobieta była. Czasem to mnie juści i sprała, ale winowaty byłem, a jaka robotna! a jak harowała!

– Umarła!

Obejrzał się po pokoju.

– Juści, że umarła – dopowiedział.

– Dajcie pokój robocie, idźcie zająć się pogrzebem. Zaraz powiem ojcu, to napisze, żeby wam dyrekcja przysłała na pochowanie.

Pomyślał chwilę i, pochylając się do nóg, rzekł pokornym głosem:

– A to, panienko, chciałem podziękować, że to panienka taka pani, a nie wagowała się przyjść do nieboszki, a niechta Pan Jezus da najlepsze i ta Matka Częstochowska.

Widziała go, jak z czapką w ręku, którą ocierał sobie oczy, szedł ku domowi plantem.

– Umarła! – powtórzyła cicho Janka i wstrząsnęła się w długim, przejmującym dreszczu.

– Tak samo o mnie powiedzą: Umarła! – myślała.

Przez parę dni nie mogła się otrząsnąć z przygnębiającego wrażenia, jakie śmierć Rochowej na niej wywarła. Zaleska heljotropowym listem zaproponowała jazdę na pogrzeb. – „Czas taki piękny, przejedziemy się, odetchniem świeżem powietrzem i spełnimy dobry uczynek” – pisała. Przyszła wpół godziny po liście i z trudem namówiła Jankę. Świerkoski dawał konie i razem ze Stasiem mieli towarzyszyć.

Zaraz po południu pojechali, dogonili orszak i jechali wolno za wszystkimi. Orszak rozciągnął się długim pasem na wąskiej drożynce leśnej. Na przodzie niesiono czarny krzyż i wielką chorągiew, trzepocącą się niby czarny, olbrzymi ptak, przybity jednem skrzydłem do drzewca, z wymalowanym biało kościotrupem z kosą w ręku, potem jechał wóz, w jednego zaprzężony konia, proste deski, w których leżała biała, czysto oheblowana trumna, z czarnym krzyżem w pośrodku wieka. Roch szedł przy niej ze spuszczoną na piersi głową, trzymał się ręką wieka, czasem patrzył przed siebie, w tę szarość perłową, jaka spływała z przestrzeni na drogę, wijącą się jakby głębokim wykopem wskroś lasu, na śmierć na chorągwi, co zdawała mu się wychylać i zagarniać kosą brzozy, stojące z obu stron drogi, aż żółte liście leciały, niby łzy lasu, na trumnę, na odkryte, konopiaste włosy chłopów, na żółte i czerwone chusty kobiet, i opadała mu głowa bezwładnie, i szedł, jak martwy, wielką żałością przytłoczony, a za nim ciągnęły się sznury gromnic, kwitnących złotemi płomieniami, rozpylających zapach przypalonego żarem lipcowym pszeniczyska, gdy na nie deszcz krótki upadnie, i płynął głęboki, pełny uroczystości i namaszczenia śpiew:

 
Kto się w opiekę poda Panu swemu,
A całem sercem szczerze ufa Jemu.
 

Pieśń tak mocno brzmiała w ciszy powietrza, aż brzozy drżały, a stare dęby, co poskręcane dziwacznie, narosłe guzami gałęzie wznosiły, niby zaciśnięte pięści, wgórę, szumiały rudemi liśćmi; długie, zielone jemioły trzęsły się, a zżółkłe trawy, jałowce, kiście poskręcanych paproci, drobne leszczyny szemrały smutnie, i las cały, okryty bladawem złotem i purpurą jesieni, słuchał tej pieśni, zadumywał się, pił ją wszystkiemi porami i, jakby przepełniony żałością, co owiewała idących, zaczął wtórować swojemi głosami, rozbrzmiewać cichym pogwarem i hukaniami; kołysał się wolno, niby łan zbóż olbrzymich, przystawał na chwilę wyprostowany, i wtedy leciał głęboki tajemniczy pokrzyk, aż dzięcioły kuć przestawały, wrony zrywały się z wrzaskiem i krążyły nad lasem przestraszone, a pieśń przycichała na mgnienie, i wtedy rozległ się ostry stuk kół wozu o kamienie, i świst bata nad koniem, i ciężkie westchnienia modlitwy orszaku.

Jankę przepajał smutek spokojny, w milczeniu przypatrywała się twarzom idących i głowom – twarde były, kanciaste, a świeciły jakąś kamienną rezygnacją, podobne w tonie do tej szarej ziemi, po której szli i jak ona senni i spokojni, podobne były do tych dębów rosochatych ich mocne postacie, bo miały tę samą siłę i spokój roślinny. Błękitno-siwe ich oczy miały barwy kałuż wody, porozlewanej na drodze, i tego nieba, co jak nieobjętą szklaną taflą wisiało nad nimi. Janka myślała, że gdyby tak zaskrzepli w tym lesie, toby byli podobni grabom, dębom, że rozpłynęliby się na łonie tej pramatki swojej i zginęli bez śladu, tylko na wiosnę przybyłoby młodych pędów, i te pnie ludzkie zazieleniłyby się, i żyły dłużej, silniej i wolniej.

– Wszystko zpowrotem do ziemi! – myślała, patrząc na trumnę – tak, wszystko – i przypatrywała się ze szczególną uwagą Świerkoskiemu, który siedział na przedniem siedzeniu i, skulony, złamany we dwoje, z dłońmi w rękawach, patrzał ponuro; usta mu drżały nerwowo, co chwila wciągał nozdrzami powietrze, spoglądał jakiemś ostrem, nienawistnem spojrzeniem na trumnę i zginał się jeszcze bardziej, i słuchał z zabobonną trwogą pieśni, co się rozwłóczyła po lesie pasmem jakby białego fioletu, przesyconego perłami łez, próśb, ufności – tych robaków ludzkich, którzy kładli w te rytmy odwieczne proste swoje dusze.

– Amis! Amis! – zawołał cicho na psa, biegnącego obok bryczki. Pies wskoczył mu na kolana, zsunął się do nóg i zwinięty w kłębek leżał cicho. Przyciskał jego łeb do nóg, bo tak mu się pusto i smutno zrobiło w duszy, jakby umierał. Dźwięk jego głosu rozbił milczenie, jakie panowało pomiędzy nimi. Zaleska nachyliła się do Janki.

– Wie pani! tam, w lesie, zdaleka tylko, niechby szła orkiestra i grała szopenowskiego marsza, tylko cicho, a przejmująco. Co za tło! śpiew chłopów, trumna, chorągiew, las uschnięty, świece zapalone – szeptała cicho i sinawa od pudru twarz zarumieniła się, oczy strzeliły artystyczną ekstazą. – Byłby cudowny efekt, cudowny! prawda?

– Tak, operowy efekt! – odpowiedziała gniewnie Janka, bo ją rozdrażniło zapytanie; nie chciała mówić teraz, kiedy cisza i milczenie były dobroczynne, ten głos zabrzmiał przykrym dysonansem w tej harmonji.

– Operowy! tak. Trumnę zarzucić kwiatami, konia ubrać w czarną kapę i pióropusz, czarne płaszcze dać chłopom, przybledzić im twarze, cudownie, cudownie! – szeptała upojona i zaczęła pocichu nucić drugą część marsza żałobnego.

Janka odwróciła się od niej niechętnie, patrzyła na dziada, co ścieżynką, wijącą się nad drogą pomiędzy drzewami, utykał na kulach, śpiewał tylko ostatnie słowa i biegł tak szybko, aż wielkie torby, wiszące mu na plecach, obijały się o skurczoną na kuli nogę i o kije, któremi się podpierał, i dymiły obłokiem wstrząsanej mąki.

Przed karczmą, stojącą pomiędzy wsią a lasem, na rozdrożu, stało kilkadziesiąt wozów, naładowanych klocami drzewa, i kupa chłopów, którzy poodkrywali głowy i tępemi spojrzeniami spoglądali na żałobny orszak, a w progu karczmy, przy stoliku, siedział jakiś chłopak i pisał. Stary Grzesikiewicz z bryczki mu dyktował, a zobaczywszy Jankę, uśmiechnął się przyjaźnie i czapką przesłał jej ukłon, a za nim chłopi zaczęli się pochylać z uniżonością i szeptać między sobą.

Zmieszała się nieco temi objawami szacunku, Świerkoski rzucił na nią jakieś groźno-drwiące spojrzenie i pochylił głowę.

Przejeżdżali przez długą wieś o niskich ścianach bielonych, na których rozpłaszczały się słomiane, pokryte zielonym mchem, dachy. Ludzie stawali przed domami, żegnali się, psy wyły pod przyzbami i leciały za wozem, a dzieci w szarych koszulach, bose, w czerwonych rogatywkach na głowach, obsiadały płoty i przestraszonemi oczyma przeprowadzały orszak.

Kościół stał na końcu wsi, w wieńcu ogromnych dębów, i tuż za nim, na zboczu wzgórza piaszczystego, rozkładał się cmentarz, prosty chłopski cmentarz, okopany rowem, zarosły brzozami, złotakiem i akacjami.

Z boku drewnianej bramy, którą trzymały dwa murowane słupy, stał mały powozik, zaprzężony w przepyszne, kare konie.

Chłopi przed bramą trumnę wzięli na ramiona i ponieśli, a ksiądz, który szedł już z nimi od kościoła, zaintonował pieśń łacińską.

– Witowski! – szepnęła Zaleska, spostrzegłszy siedzącego mężczyznę w powozie. Janka spojrzała ciekawie, Witowski odwrócił twarz i spojrzenia ich zbiegły się na chwilę i utonęły w sobie. Fala krwi płomieniem zalała jej serce; przeszła szybciej do grobu, nad którym już postawiono trumnę i śpiewano.

Ceremonja się skończyła prędko, spuścili trumnę na sznurach do dołu i na białe wieko zaczęli zsypywać ziemię.

Jance zrobiło się zimno, strasznie zimno. Patrzyła przerażonemi oczyma w ten dół zasypywany. Roch, z zaciętemi ustami, zmarszczony, sypał ziemię z gorliwością, baby śpiewały jakąś rozpaczliwą, lamentującą pieśń, co gryzła wprost serce; Stasio odwrócił się i obcierał ukradkiem łzy, a Świerkoski, oparty o jakiś krzyż, przejmującym wzrokiem patrzył na świeży grób i drżał cały ze wzruszenia.

Wiatr szumiał po cmentarzu i zamiatał na świeżo oklepane, żółcące się piaskiem mogiły, poczerniałe liście; Amis skomlał krótko i boleśnie, a stado wron na dębach przy kościele wieszało się z wrzaskiem i łączyły swoje głosy z jękliwem zawodzeniem kawek, kołujących nad szpiczastym, czerwonym dachem dzwonnicy, a nad tem wszystkiem wyciągał czarne ramiona krzyż, stojący w środku cmentarza, z którego patrzyły miłosiernie przebaczające oczy Chrystusa.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
490 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 2 оценок
Metin
Средний рейтинг 4,5 на основе 6 оценок
Metin
Средний рейтинг 1 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 4 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок