Kitabı oku: «Fermenty», sayfa 9

Yazı tipi:

Na krańcach, ponad lasami, co otaczały wieś kołem zamkniętem, na seledynowych przestrzeniach, zaczęły wykwitać różowe blaski zachodu i rozpurpurzać całą jedną stronę nieba. Mrok już się słaniał zaledwie dostrzegalny po gąszczach, co stanęły, niby w miedzianych blaskach ognisk, w łunach zachodu.

Janka opuściła towarzystwo i poszła w głąb cmentarza, ku grobowcowi w formie piramidy Cestjusza, co się bielił przez wysmukłe, niby cyprysy, drzewa jałowców. Drzwi do grobowca były uchylone, stał w nich lokaj czarno ubrany. Nade drzwiami złocił się napis: „Grób rodziny Witowskich z Witowa”, a z boku drzwi, na marmurowej tablicy, świecił szereg imion i dat śmierci, cala litanja istnień dawno rozproszonych we wszechświecie.

Janka uklękła i zaczęła się modlić, bo imię „Anna”, wyryte na samym końcu tablicy, przypomniało jej matkę, którą straciła w dzieciństwie i pamiętała bardzo słabo, niby jakiś dźwięk, słyszany w przelocie, jakby przez ścianę, i którego w zupełności nigdy sobie przypomnieć nie mogła.

Z kaplicy wyszła młoda kobieta w czarnym stroju, lokaj ujął ją pod rękę i ostrożnie sprowadzał po schodkach. Janka podniosła się i ze zdumieniem patrzyła na nieznajomą, bo tak pięknej, tak dziwnie pięknej twarzy nie widziała przedtem. Była to olśniewająca twarz blondynki najjaśniejszej o najczystszym tonie włosów, jakby ze lnu, owal przecudny, dziewczęcy prawie, nos rzymski i usta wprost arcydzieło, jako rysunek, oczy szafirowe ogromne i promienne, o długich i wypukłych powiekach, oprawione w zupełnie czarne, długie rzęsy, świeciły jakoś ostro. Nieznajoma szła wolno, z automatycznością stawiając kroki, i utkwiła oczy w Jance z uporem krótkowidzów. Cała jej twarz była tak jasna, uduchowiona i ześrodkowana w oczach, jak postacie Rossettiego.

Jankę porwało to spojrzenie. Nieznajoma przeszła, a ona wciąż patrzyła w te oczy, które jej zapadły w pamięć, i aż się cofała, jakby przed głębią.

– To Witowska, siostra tego, co siedzi w powozie – informowała Zaleska, która jej szukała, bo mieli zaraz odjeżdżać. – Prawda, jaka piękna, a tak dziwnie patrzy, tak dziwnie, że uklękłabym przed nią, nie wiem sama dlaczego.

W bramie cmentarza spotkały Witowskiego, obrzucił Jankę wzrokiem i podprowadził siostrę do powozu; poczuła na swojej twarzy jakby lodowaty cień.

– Kobiety tak piękne są niepotrzebne na świecie – powiedział Świerkoski, gdy już siadali na bryczce.

Chłopi obstąpili ich, i Roch, a za nim Walek, stary gospodarz, zaczęli dziękować za honor, jaki zrobili, biorąc udział w pogrzebie.

– Panienko! panienko dobra, że i rodzona lepszaby nie była! żeby Jagna mogła, toby pewnie z kontentnością sama podziękowała za dobroć i za honor – mówił Roch z rozrzewnieniem.

– Prawda, jak i to prawda, że tam jej duszyczka trzepie się z ukontentowania, kiej te ptaszki! – dokończył Walek poważnie, wskazując kawki, kołujące nad dzwonnicą.

– Zostańcie z Bogiem – żegnała ich wzruszona Janka.

– Panu Bogu oddajem i dziękujem – rozległ się chór głosów, i wszystkie głowy się pochyliły.

Odjechali prędko, bo wieczór nadchodził.

Gromada ludzi ruszyła od cmentarza, Roch szedł naprzód z Walkiem, drapał się kłopotliwie po głowie, gdy przystanęli przed karczmą, ale ozwał się dość energicznie:

– Ludzie krześcjańskie, gospodarze i te wszystkie, co z Bukowca, wstąpcie ano na rozgrzywkę.

– Dobrem sercem prosimy, co Bóg dał, to se zjemy i wypijemy – dodał Walek i ruszył pierwszy do karczmy.

Roch przyniósł z wozu węzełek z chlebem i serkami. W karczmie znalazł się przetak jeden i drugi, a stara Krakalina, która na wszystkich pogrzebach, weselach i chrzcinach prym trzymała, bo umiała zaśpiewać piosnkę nabożną, albo i wesołą, i wiedziała, co robić przy każdej uroczystości, jak okowitę przygotować ze smalcem, zajęła się krajaniem chleba i serów, a poczęści i ugaszczaniem.

Obsiedli długi stół na krzyżakach, i Walek, z butelką w garści, zaczął przepijać do bratów.

– Ludzie krześcjańskie, Polaki kochane, na wypominek ś. p. Jagny – zaczął uroczyście, odlewając wódki w kąt.

– A światłość wiekuista niechaj jej świeci na wieki wieków amen! – odpowiedział poważny chór głosów i wszystkie głowy się pochyliły, i kilkadziesiąt pięści grzmotnęło się w piersi, i kilkadziesiąt głębokich, ciężkich westchnień uderzyło w Rocha, co siedział ze spuszczoną głową i zamedytował się o swojej doli sierocej, podniósł głowę, przetarł kułakiem oczy i ryknął płaczem:

– Nima już Jagny, nima! O biedny ja sierota, biedny! – Oparł głowę o stół i płakał.

Głosy zaczęły się podnosić, bo butelka krążyła wciąż wkółko; zrzucali z siebie żałość, przygnębienie, smutek i zaczęli się wyżalać jedni przed drugimi i przepijać do siebie, przegryzając łzy, pocałunki i wspominania chlebem i serem.

Przy wielkim kominie, na którym, staroświeckim obyczajem, paliły się szczapy drzewa i rzucały krwawe blaski na ciemną izbę, siedział dziad i głosem drżącym i płaczliwym odmawiał nieskończone pacierze za umarłą.

Za drewnianemi kratami stojący szynkwas rozjaśnił się nagle zapaloną lampką, w świetle wyjrzały z cieniów wielkie beczki z wódką, rzędy flaszeczek „słodkiej” na półkach i zwoje kiełbas, wiszących na drążku.

– Pijcie, braty, pijcie! – zapraszał wciąż Walek i do wszystkich razem, i do każdego zosobna przepijał, łamał chleb, maczał go w soli rozsypanej na stole, zjadał i znowu zapraszał. Krakalina zachęcała kobiety, co się wstydliwie odwracały, przysłaniały zapaskami i piły okowitę. Gwar coraz żywszy przepełniał karczmę.

– Napij się, Rochu! Pan Bóg dał, Pan Bóg wziął, co poradzić, bracie, co? Miałeś ty kobietę, mieli ją ludzie, miał ją świat, a teraz ma ją święta ziemia, bo i dla niej trza.

Napij się, Rochu, bo już tak być musi, kiej jest.

– Pij, Rochu! żałość to kiej mróz, ino gorącością wypędzisz – dogadywała Krakalina.

– Gorącością! juści, że ino gorącością – szepnął Roch i wypił, przegryzł chlebem i wyciągnął rękę po drugi kieliszek. – Gorącością, juści, że ino gorącością.

– Co poradzić! ani pieniędzmi, ani grontem, ani płakaniem się nie wyprosisz od śmierci, oho! Kostucha przychodzi kiej złodziej, i kiej złodziej z obory bydlaka, tak ci ona pocichu grzeszną duszyczkę z człowieka wyprowadzi! Nalejcie no, Walek.

– Wyprowadzi! juści, że wyprowadzi – powtarzał płaczliwie Roch i pił znowu; przypomniał sobie, że piętnaście lat temu ukradli im krowę, której zapomnieć i odżałować nie mogli. – Wyprowadził ścierwa! I zamek był, i pies zły był, i myśma z nieboszczką w chałupie były, a ścierwa wyprowadził – żalił się na starą krzywdę. – Trzysta złotych, jak nic, była warta. A cośma się naszukali, nieboszczka i na mszę dawała, i do policji chodziła, i kiej kamień we wodę. Jagna to ta dokumentniej wie… – Obejrzał się, jakby u żony szukając potwierdzenia, ale Jagny nie było, i taka go żałość przejęła, że z całą pasją bólu, co go gryzł, jak pies, zaczął rwać sobie włosy i tłuc głową o ścianę, i krzyczeć o swojem sieroctwie, o krowie, o trzystu złotych.

Odciągał go Walek, otoczyli go kołem i pocieszali, jak kto mógł, brali go w ramiona, całowali.

– Nie płacz, nie pomstuj! nie skarż się, sieroto Rochu! – pocieszała Krakalina – już ja ci żonkę wyswatam taką, co i krowę mieć będzie, i szmat, i grontu, abo spłatę gospodarską, że się pocieszysz, sieroto. – Napiła się do niego wódki i poszła z jednym kieliszkiem do dziada, co coraz głośniej i żałośliwiej mówił pacierze.

– Pijcie i wy, dziaduniu, a mówcie za duszę ś. p. Jagny i wszystkie duszyczki w czyszczu zostające.

– Bóg zapłać! Pani gospodyni, jeszcze kusztyczek, bom zziąbł kiej pies i pacierza w zębach utrzymać nie mogę.

– Naści, robaku, pij!

– Rochu, mówię ci, nie płacz, nie narzekaj, bo grzech – zaczął wolno Walek, nalewając kieliszek pod światło bijące z komina. – Robotna była kobieta, z jednego zrobiła dwa, abo pieńć, a że cię ta kiej nie kiej sprała kijaszkiem, abo i czem miętkiem, a że ta pomstowała o bele co, prawda, ale to była ino kobieta, człowieku krześcijański! Napij się, robaku, i odpuść wszystkie krzywdy, bo już na Boskim sądzie ona, z janiołami teraz ona, we weselu teraz ona, i siedzi se, jak ta największa dziedziczka, ino na złocie, ino na srybrze, a niech jej Pan Jezus da wieczne odpocznienie. Napij się, robaku.

– Krześcijański pogrzeb miała, gospodyni na włóce nie miałaby lepszego, dobryście chłop, Rochu.

– Nie miałaby lepszego! juści, że nie miałaby lepszego – powtarzał sennie Roch, oparł się o stół, bo wódka taką gorącością biła mu do głowy, że karczma zaczynała się z nim chwiać, i bał się, że skoro się puści stołu, to wpadnie w komin.

– Niech będzie pochwalony! – powiedział stary Grzesikiewicz, wychodząc z alkierza, gdzie kończył rachunki z pisarzem leśnym; karczma należała do niego, i zaraz za nią cięto w lesie poręby.

– Na wieki! – odpowiedzieli chórem i kłaniali mu się do nóg, a kobiety całowały go w zatłuszczony rękaw.

– Co to, pochowałeś żonę, Rochu?

– Pochowałem, jaśnie Pietrze, dziedzicu – szepnął Roch i chciał mu się w pas ukłonić, ale szybko uchwycił się stołu, żeby nie runąć na ziemię.

– Na każdego mizeracja przyjdzie, abo dopust Boży – rzekł uroczyście Walek.

– Prawda! Pijta gorzałkę, a ulży wam. Matka! garniec okowity dla gospodarzy – krzyknął do karczmarki i oglądał się za stołkiem. Karczmarz przyniósł mu drewniany fotel z alkierza, wysłany pierzyną, i przysunął go do komina. Grzesikiewicz prawie się w nim położył, nogi wsparł o łupkę drzewa, leżącą przy ognisku, i tak się rozgrzewał. Chłopi stanęli kupą i nieśmiało pili w jego ręce; nie odmawiał, jego czerwona twarz apoplektyka po kilku kieliszkach zrobiła się sina, oczy zaszły mu mgłą, ale się rozochocił ogromnie.

– No mówta, a co to gęby wam pozamarzały? – zawołał, bo milkli onieśmieleni jego obecnością i odsuwali się nieco w ciemny kąt karczmy.

– Jaśnie Pietrze, dziedzicu, naród się waguje trochę, bo jakże to! jaśnie Pietr, dziedzic, i my proste chłopy, to cosik nie pasuje – szeptał chytrze Walek.

– Głupiś. Pijcie do mnie, Krakalina. Albom to nie wasz, czy co, abo mi to ty, Franek – zwrócił się do chłopa, stojącego trochę w cieniu – tydzień temu nie zapłacił piętnaście rubli kary za dąbka, he! Widzisz go! jucha chłop, kupił ściółki, a uciął sobie dąbka.

– Na rozworę, ino na rozworę, jaśnie Pietrze, dziedzicu – tłumaczył się dosyć markotno Franek i splunął z żałości za piętnastu rublami.

– Na rozworę! a obrobiłeś go jucho na przyciesie, co? Już się nie tłumacz. Mówię wam ciągle: zboża brakuje, przyjdź, jucho, dam, pożyczę, ale odlasu wara! Potrzeba ci drzewa, zapłać! A ukradniesz, to do sądu i ostatnią krowę wezmę, kożuch ci sprzedam, a swojego nie daruję. Tniesz mi las, to jakbyś mnie po łbie siekierą ciął. Matka! pół garnca gorzałki dla chłopów! jak Boga tego kocham, dla sąsiadów!

Chłopi wypili, ale zmroziła ich wesołość ta przemowa, zaczęli się po jednemu wynosić, bo każdy miał coś na sumieniu i niejeden już siedział w kozie przez niego i płacił kary za las, przy którym wszyscy mieszkali, a Grzesikiewicz nikomu nie przebaczał. Las był jego czułą struną i chociaż i poił ich nieraz, i ugaszczał chętnie, obawiali się go i nienawidzili, i pocichu odgrażali się, że mu połamią kości; drwił z tego, bo zawsze jeździł z rewolwerem i parobkiem, który sam jeden mógł poturbować z dziesięciu.

– Co, wszyscy poszli? Juchy chłopy – szeptał sennie, bo go ogień rozprażał, wódka biła mu do głowy. – Juchy! żebym za łeb nie trzymał, to miałbym wróbla… albo patyk złamany… Pochowałeś żonę, Rochu? – zapytał Rocha, drzemiącego pod ścianą.

– Pochowałem, jaśnie Pietrze, dziedzicu, juści, że pochowałem.

– Pij gorzałkę, a ulży ci. Matka! nalej kieliszki.

– Pochowałem! – ciągnął dalej Roch sennym, nieprzytomnym głosem – jakom ino na wyrobku, ale gospodarski pochowek sprawiłem; i ksiądz był, i chorągiew była, i bractwo ze świecami było, i państwo ze stacji było; i wódka, i chleb, i ser, i wszyćko, wszyćko! – a jakem biedny sierota! Niema cię, Jagna, niema! – zaczął płakać cicho i kiwał się na wszystkie strony.

– Panienka była?

– Była, jaśnie Pietrze, dziedzicu, była. Jak to słońce – wskazał na ogień w kominie – tak i ona dobra jest dusza, u nieboszczki przede śmiercią była, doktora sprowadziła, wina słodziuśkiego sama przyniesła.

– Pij gorzałkę, pij, chłopaku, ulży ci – wołał ukontentowany Grzesikiewicz.

Roch wypił, chociaż już był zupełnie nieprzytomny. Kołysał się na środku karczmy i wytrzeszczonemi, zamglonemi oczyma to patrzył w ogień, to na dziada, co się wyciągnął pod ścianą i z głową na torbach spał. Chciał mówić jeszcze o Jance, ale mu znowu na język wrócił pogrzeb.

– I jakom tylko na wyrobku, ale gospodarski pochowek sprawiłem, jak się patrzy. Trumna to była z całe pół łokcia za duża. Prawdę rzekłem, jaśnie Pietrze, dziedzicu, prawdę, całe pół łokcia za duża, ale niech tam ta nieboszczka kochana ma domowinę galantą, po gospodarsku. Bidowała całe życie, to niechta teraz ma wygodę swoją i kontentność swoją, niech tam…

– Pochowałeś żonę, Rochu? – pytał wkółko Grzesikiewicz i drzemał dalej.

– Pochowałem, jaśnie Pietrze. „Jakoś rzekł, Panie! Ty obrona moja!” – zaśpiewał nagle jękliwie, bo mu się przywidziało, że idzie za trumną, i tak jak stał z czapką w garści i wyciągniętą ręką, jakby podtrzymywał trumnę, wyszedł z karczmy i szedł ku stacji tą samą dróżką, co kilka godzin temu.

– Pochowałeś żonę, Rochu? Matka, nalej gorzałki sąsiadom – zawołał przez sen Grzesikiewicz, ale cisza orzeźwiła go nieco, obejrzał się po izbie. – Walek! do domu.

Parobek z pomocą karczmarza wciągnął go na bryczkę. Grzesikiewicz, pomimo że zupełnie był pijany, siedział sztywno na siedzeniu i tylko na wybojach kiwał się; jechali tą samą drogą, co i Roch szedł, bo słychać go było, jak rozpłakanym, sennym głosem śpiewał:

 
„O ostry kamień nie ugodzisz nogą”
 

Grzesikiewicz przejechał obok niego, nie widząc nic, bo spał.

Roch zataczał się, uderzał o przydrożne drzewa, a szedł coraz prędzej, bo w jego sennym, bezprzytomnym mózgu tliła się myśl, że musi wracać na służbę. Czapkę wciąż trzymał w ręku, przystawał, przewracał się o kamienie i wyboje, podnosił i szedł.

Blady księżyc świecił nad lasem i zalewał głęboki wyręb, jaki tworzyła droga, lśnił zielonawem światłem na żółtych liściach brzóz i rozlewał po lesie senność wielką i ciszę, bo ani wiatr, ani ptactwo, ani żaden szelest nie mącił uroczystego milczenia, tylko Roch mruczał:

– Prawda, we weselu teraz ona, i jako największa dziedziczka ino na złocie, ino na srybrze se siedzi i z janiołami! – powtarzał zdumionym głosem Walkową przemową. – Jaśnie Pietrze, dziedzicu, Bóg zapłać, Bóg zapłać!… – schylał się, jakby chciał kogo objąć za nogi. – Gospodarski pochowek! pół łokcia trumna za duża… dwadzieścia cztery i złotych dwa, i groszy dwadzieścia, i cztery chleby, i sześć serków, i trzy garnce gorzałki! Gospodarski pochowek – gadał nieustannie, jakoś instynktownie trafił do stacji i zaraz na korytarzu dworca przewrócił się pod ścianą, i zasnął.

X

– Panie Świerkoski, poślij pan przez swojego robotnika list do Osieckiej, bo piszą, że pilny, a mój Roch po wczorajszym pogrzebie jeszcze nieprzytomny.

– Sam go zabiorą, bo tam z panem Babińskim idziemy wieczorem. Panie Stanisławie, prędko pan będzie gotów?

– O szóstej schodzę ze służby, to jest za godzinę. Wstąp pan do mnie do mieszkania.

Świerkoski poszedł do domu, rzucił się na łóżko w tym swoim pustym pokoju i zawołał:

– Franek!

Wbiegł chłopak, który był jego lokajem, kucharzem, praczką i stangretem.

– Herbaty! zdejm mi buty i naszykuj ubranie na wizytę.

– Trzeba dzisiaj stanowczo pomyśleć: Zosia czy Orłowska? – myślał, leżąc. – Osiecka mówiła, że trzy tysiące w dzień ślubu. Trzy tysiące! ogromnie mało. Policzmy. – Wyjął notes i ołówek i zaczął stawiać różne cyfry, obliczać. – Ogromnie mało – splunął pogardliwie. – Nie, nic z Zosi, niema co myśleć… nędza. Pomyśl, Hipciu! Podoba ci się, co? Hi! hi! hi! – śmiał się cicho i urągliwie, że zadał sobie takie głupie pytanie. Nie cierpiał kobiet, bo dla niego kobieta była synonimem rozrzutności i słabości. – A Orłowska? – snuł dalej. – Bogata, podobno trzydzieści tysięcy! Śliczna cyfra! – Pisał kilkakrotnie tę cyfrę, lubował się szeregami zer, kreślił je z miłością. – Idjota, który niedługo zdechnie, albo zwarjuje! – pomyślał pod adresem Orłowskiego. – Cham przeszkodą – szepnął nienawistnie i splunął, jakby w twarz Grzesikiewiczowi. – Będziesz, Hipciu, całe życie parobkiem, bo chamy ci zabiorą tysiące! – Zerwał się z łóżka, usiadł przy oknie, pił herbatę i rozmyślał długo.

– Od dzisiaj zacznę się starać o Orłowską! Zacznę robić czułe miny! Hi! hi! hi!.. – Przejrzał się w lusterku, pogładził włosy i śmiał się długo i głośno, aż Amis zaczął skakać mu do piersi i szczekać; kopnął go, pies zawył z bólu i skrył się pod łóżko. Świerkoski się uspokoił i przebrał się bardzo prędko.

– Kamienie dobrze idą, zarobię dosyć. Wygram choćby jedną główną, ożenię się z Orłowską, zsumujmy razem. – Policzył i zapatrzył się w cyfry. Zatarł radośnie ręce. – Piękna cyfra. Hipciu, postaw na niej. Tak, ona może wygrać. – Zapisał ją sobie w notesie i poszedł do Stasia, do małego domku przy stacji.

– No, chodź pan, a to niby panna, tak się pan stroisz.

– Nie panna, ale do panny. Jeszcze zdążymy. Ubierać się powinno wolno i z namysłem.

Staś z całą systematyczną powolnością rozebrał się z watowanego szlafroka; mył, wycierał, zlewał perfumami i oglądał każdą część garderoby po kilka razy, zanim ją włożył na siebie. Ustawił lustra tak, aby się mógł w nich obejrzeć ze wszystkich stron, przymierzał z tuzin krawatów, bardzo starannie ułożonych w pudełkach. Próbował kołnierzyków różnych fasonów, później cały rząd butów, aż wreszcie skończył się ubierać.

– Herbatki z araczkiem napijecie się, prawda? – zaproponował, wycierając sobie brwi i włosy perfumami.

– Spóźnimy się i zajdziemy na dziesiątą.

– Jeszcze czas, wypijemy herbatki. Mama mówi, żeby zawsze przed wyjściem na powietrze zimne pić gorącą herbatę, bo to ociepla żołądek, zabezpiecza od przeziębień. Wiesz pan, możeby wziąć żakiet zamiast surduta, co? – zapytał, przeglądając się w lustrach.

– Jak Boga kocham, nie wiedziałem, że w tem jest jaka różnica.

– Ha! ha! nie wiedziałeś pan, to zabawne. Chyba pójdę w surducie, bo to wieczorna wizyta; tak, surdut dystyngowaniej wygląda, ale jakiego koloru rękawiczki?

Wyciągnął całe pudełko z rękawiczkami, przewracał, oglądał i nie mógł się zdecydować.

– Amis! chodźmy sami, bo ja muszę wcześnie wrócić, żeby się wyspać.

– Zaraz będę. Jedziesz pan gdzie rano? – Wciągał jasno-perłowe rękawiczki.

– Tak, jadę do Krosnowy, namawiać chłopów do wożenia kamieni.

– Dobrze idzie interesik, co? – zmienił perłowe na żółte.

– I… niech psy biorą takie interesy a nie ludzie.

– Orłowski mówił, że to świetny interes.

– Idjota! co on tam wie? Widzi zarobki, a nie widzi strat.

– Powiadał, że gdyby nie odradzała mu córka, to wziąłby tę dostawę sam.

– Ugryzłby! a jakże! – syknął ze złością – zresztą co może wiedzieć taka gęś!..

– Panna Janina gęś! Panie Świerkoski, to jest wcale niestosowne określenie panny Janiny – mówił Staś poważnie i zmienił rękawiczki żółte na czerwone. – Bardzo nawet niewłaściwe, bo takiej rozumnej i pięknej kobiety nie można nazywać gęsią…

Świerkoski przekrzywił twarz i drwiąco patrzył na Stasia.

– Rozumne, dobre, piękne, anioły, ideały i tak dalej! Amis! ty, piesku, jesteś lepszym i rozumniejszym od wszystkich panien na świecie! – szeptał, głaszcząc psa.

Staś oburzył się, ale dobrawszy rękawiczki, pozamykał szafy, kufry, walizy, pozasuwał szuflady, pochował i poukładał wszystko na swojem miejscu, i dopiero wyszli.

– Grzegorzu! – mówił do dróżnika przejazdowego, stojącego przed domem. – Powiedzcie żonie, aby naszykowała ciepłej wody, jak powrócę.

– Co panu po ciepłej wodzie?

– Wycieram się zawsze przed spaniem wodą i kamforą, albo lekki masaż sobie robię, to mi bardzo służy.

– A może pan polecisz wygrzać sobie łóżko i pantofle.

– No teraz ja powiem: chodźmy! – zawołał energicznie Stasio, który zwykle długo się wahał, namyślał, szykował, ale gdy już coś postanowił, to szedł naprzód niepowstrzymanie.

Staś milczał, podkręcał wąsów i układał w myśli jutrzejszy list do mamy.

– Podoba się panu panna Janina? – zapytał Świerkoski.

– Podoba mi się bardzo, ale… widzi pan, nie rozumiem, jak mogła panna z naszej sfery wstąpić do teatru. Grzesikiewicz miał się z nią żenić, stary ma pieniądze, nic nie rozumiem.

– Ma bzika, przecież córka swojego ojca.

– Wuj Felcio to samo mówił, chociaż i ci Grzesikiewiczowie to zupełne prostactwo.

– To są chamy, najczystsze chamy, dorobkiewicze, hołota, ot, co oni są, panie Babiński.

W milczeniu już doszli do Zacisza, bo Stasia zraził ostry, nienawistny ton Świerkoskiego.

W przedpokoju Stasio się rozebrał, obciągnął, przejrzał w lusterku, przyczesał włosów, zapiął rękawiczki, ruszył się kilka razy, próbując, czy grzbiet dobrze się wygina w ukłonach, i dopiero weszli do stołowego, bo tam się świeciło.

Osiecka, Zosia i jakaś pani siedziały przy herbacie.

Świerkoski przywitał się i usiadł, a Staś kłaniał się, nie śmiejąc postąpić kroku, aż go Osiecka przyprowadziła przed nieznajomą i zarekomendowała:

– Pan Babiński, moja siostrzenica, Tola!

– Zosiu! nalej herbaty panom. Mieliście panowie śliczny pomysł, przychodząc do nas, będzie nam, biednym samotnicom, weselej trochę, bo teraz takie długie wieczory, że wprost końca nie mają. Jakże zdrowie, panie Stanisławie?…

– Dziękuję pani dobrodziejce, dzisiaj jestem zupełnie zdrów. – Porwał się, aby odebrać z rąk Zosi filiżankę, i w tym ruchu ręce ich się spotkały, zarumienili się oboje.

Staś usiadł, pił herbatę i patrzył na nią z rozkoszą, jak się przesuwała cichutko i z niezrównanym wdziękiem. Świerkoski przysiadł się przy Osieckiej, która po przeczytaniu listu, przezeń przyniesionego, zbliżyła się do niego i dosyć tajemniczo zaczęła rozmawiać.

– Może zagracie sobie państwo w warcaby? – zwróciła się do Stasia i Zosi.

– Pan u nas dopiero piąty raz, prawda? – pytała cicho Zosia, rozstawiając warcabnicę na maleńkim stoliczku.

– Dopiero, ale ileż razy więcej się wybierałem przyjść! – zarumienił się po same białka.

– I czemu pan nie przychodził?

– Obawiałem się być natrętnym, to znowu…

– Natrętnym! pan! panie Stanisławie? Ciocia tak często wspominała o panu. – Spuściła oczy, przygryzła usta i rozstawiała po polach kamienie.

– Doprawdy nie zasłużyłem. Pani wychodzi?

– To trzeba się zasłużyć. Nie, pan zaczyna grę – dodała prędko, podnosząc na niego błękitne oczy i bardzo ładną twarzyczkę, o stanowczych i nieco za wąskich ustach. Koralowy fartuszek okręcał jej wysmukłą, gibką kibić.

– A pani mi pomoże się zasłużyć? – zapytał, nieśmiało spoglądając.

– Biję odrazu dwa kamienie panu; ach, jaki pan nieuważny, jaki nieuważny! Umyślnie podstawiłam i złapałam pana.

– Skoro pani jest tak podstępna, będę się teraz strzegł i miał na baczności.

– Nie ustrzeże się pan! Otóż i mam znowu: miał pan do bicia, nie bił, biorę chuch! – zaczęła się śmiać serdecznie, ale tak cichutko, żeby Osiecka nie zwróciła uwagi.

– Widzę, że z panią przegram.

– Trzeba się bronić.

– No, kiedy już nie widzę wyjścia.

– Trzeba się nie dać, bronić do upadłego, walczyć.

– Zosiu! nalej mi herbaty! – zagrzmiała Osiecka, uderzając pięścią w stół.

– Gramy dalej, posuwałam ostatnia, teraz na pana kolej – powiedziała Zosia, podawszy herbatę.

– Kuzynka chora, prawda? – zapytał Staś, ze współczuciem patrząc na Tolę, która bladą, schorzałą twarz oparła na poręczy krzesła i drzemała.

– O, to bardzo nieszczęśliwa, bardzo nieszczęśliwa! – szepnęła Zosia i pochyliła się nad warcabami, aby ukryć łzy; musnęła włosami czoło Stasia. Cofnął się, zmieszany i drżący. Grali w milczeniu. Amis siedział przy nich i rozumnemi oczyma wpatrywał się w Zosię, która co chwila głaskała go i dawała po sucharku.

Zegar cykał monotonnie, i w okna uderzał wiatr, a chwilami z obór i z chlewów dochodziły głosy stad i żórawie u studzien skrzypiały przeraźliwie. Cisza senna i nuda panowały w mieszkaniu.

Osiecka wykręciła się bokiem do lampy, oparła o stół, aż trzeszczał, i pochylona nieco nad skręconym we dwoje Świerkoskim, któremu tylko oczy błyskały dziwną żółtością, opowiadała ciągle; musiała wspominać ś. p. męża, bo po kilka razy wyciągała chustkę z rękawa, aby obetrzeć oczy, ale zapominała i mówiła znowu.

– U pani Zaleskiej będzie pani w niedzielę?

– Mówiła ciocia, że pojedziemy na preferansa, tak, przypominam sobie, że mówiła.

– To przyjść można? Aha, nareszcie, zabieram pani trzy jednem biciem.

– Mogę przyjść do Zaleskich w niedzielę? – zapytał prosząco, a ciszej.

– Skądże ja mogę dawać panu pozwolenie! Bywa pan tam codziennie, tylko u nas raz na miesiąc – powiedziała jakby z wyrzutem.

– A mógłbym tutaj bywać codziennie?

Zosia się zarumieniła, przymknęła oczy, aby ukryć radość, i, posuwając kamień, odpowiedziała:

– Chce pan, naprawdę?

– Bardzo! bardzo! – powtórzył, chcąc wziąć ją za rękę.

– A zrobi pan to wszystko, o co poproszę?..

– Wszystko, pod warunkiem, że teraz pani zrobi to, o co poproszę.

– Dobrze.

– Proszę mi podać rączkę.

Podała mu nieśmiało, wziął ją delikatnie i gorąco ucałował.

– Panie Stachu! bo się pogniewam, tak nie można – broniła się surowo.

Puścił jej rękę nieco zaambarasowany, czuł, że się posunął za daleko.

– Pani mi daruje, ale przysięgam, że się to nigdy nie powtórzy – prosił pokornie, głęboko zmartwiony, bo Zosia, z namarszczoną brwią, odsunęła się nieco dalej.

– Nigdy!… – powiedziała przeciągle ze zdumieniem.

– Słowo daję, nigdy – przyrzekał poważnie. Zapiął dwa guziki, odpięte od surduta, musnął wąsiki, wyprostował się na krześle i grał w milczeniu, ale w tem wyprostowaniu czuł, że mu się jakiś guzik oberwał, sponsowiał i bał się ruszyć z miejsca. Zosia była i zdziwiona, i zła na jego naiwność, grała niedbale, pozwalając mu wygrywać, chociaż coraz bardziej fuszerował, bo go niepokoił ten oberwany guzik coraz bardziej.

Skończyli partję. Zosia odsunęła stolik, posprzątała ze stołu nakrycia, wzięła swoją nieśmiertelną kanwę z kwiatami i zaczęła wyszywać, nie spoglądając nawet na Stasia, który, sztywny, onieśmielony, z rozpaczą prawie, że ją obraził, zaaferowany tym guzikiem, siedział nieruchomy i myślał, jakby tu zawiązać przerwaną rozmowę i odwrócić uwagę od siebie. Przysunął się nieco, rozpiął surdut, nachylił się ku Zosi, ale nie śmiał się odezwać, tylko błagającemi spojrzeniami obrzucał jej twarz pochyloną nad kanwą. Zosia udawała, że nic nie spostrzega, a uśmiechała się złośliwie. Siedzieli w tem kłopotliwem milczeniu dosyć długo, aż Staś, zrozpaczony, że nie mógł rozpocząć rozmowy i że szelki wpijały mu się coraz głębiej w ramię, powstał i zaczął się żegnać. Podniósł się i Świerkoski, zamienił jakieś tajemne słowa z Osiecką i wyszli.

W milczeniu powracali. Staś czuł się oczarowanym i zgnębionym, nietyle Zosią, która mu się podobała bardzo, ile własną dzisiejszą wymową i śmiałością. Rozpiął palto, bo mu gorąco było, wyprostował się dumnie i rzucał rozpalone, miłosne spojrzenie w noc i w rzadko płonące na linji światła przejazdów.

– Śliczna dziewczyna, muszę napisać o tem mamie. A jakie to musi być dobre! Panie Stachu! Panie Stachu! – powtarzał z rozkoszą i tak się rozmarzał, że nie pamiętał, czy przy rozstaniu pożegnał się ze Świerkoskim, który prędko szedł, pogrążony w rozpamiętywaniu tego, co słyszał od Osieckiej pod uroczystym sekretem.

Na stacji pusto było, w oknach Orłowskich płonęło światło, a z poza heljotropowych zasłon buduaru Zaleskiej płynął potok dźwięków.

Świerkoski, zaszedłszy do siebie, zbudził Franka, kazał mu gotować herbatę i, nie przebierając się, poszedł do saloniku swojego. Porozpalał świece i wielką lampę, stojącą w rogu na kolumnie, pod czerwonym, niby krew, abażurem. Usiadł na pluszowym, wykwintnym foteliku i zaczynał się rozkoszować komfortem, jaki go otaczał. Franek wkrótce postawił mu herbatę na małym, złoconym stoliczku. Świerkoski ze skrytki, misternie ukrytej w biurku, wyjął dobre cygaro, zapalił, otoczył się kłębem wonnego dymu, popijał herbatę, przyglądał się salonowi i jakby się rozkoszował przedsmakiem przyszłości.

– Hipciu! ożenisz się z Orłowską! Tak, z pewnością. – Jakiś zły uśmiech wykrzywił jego trójkątną twarz, aż mu białe, długie zęby błyskały z pod wąsów i szczękały z zadowolenia. – Śliczna panna! Hi! hi! hi!… kochany robaczek, ślicznieńki, niewinnieńki! hi hi! hi!… – wydobywało mu się z zaciśniętego radością gardła, niby bulgotanie indycze, a twarz mu promieniała dziką, zwierzęcą radością. – Hipciu! będziesz panem, umiej tylko czekać – szeptał, splatając na kolanach długie, jak u szympansa, ręce. – Tak, ożeni się, rzuci służbę, wyprowadzi się do Warszawy, puści się w wielkie interesa, powygrywa na loterji i – miljony! miljony! miljony! – szeptał z upojeniem i przeciągał się ociężale z rozkoszy, dziwnie drażniącej.

– Hipciu, ostrożnie! – ostrzegał sam siebie. – Ach, to ona miała kochanków! Skąd ta Osiecka się dowiedziała? Grzesik się ucieszy, skoro się dowie o tem! A chamie jeden, łajdaku, dobrze ci tak, masz już dosyć! – śmiał się cicho, chodząc po pokoju. Miał teraz w sobie, w tej trójkątnej, bronzowej twarzy, w żółto płonących oczkach, coś wilczego; zataczał koła tak samo jak wilk, z wyciągniętą szyją, z wygiętym grzbietem, miał postawę węszącego żer, co dwa kroki podrzucał się nerwowo, przysiadał na krzesłach i fotelikach, gładził aksamity i jedwabie i szeptał: – Twoje, Hipciu! twoje! – Amis! chodź, synku! – Pies rzucił się do niego. – Spokojnie, spokojnie, dobry piesek, dobry! – głaskał go, a pies lizał mu rękę i twarz. Świerkoski szybko wydobył z kieszeni rzemień i uderzył go z całej siły przez grzbiet. Amis zwinął się w kłębek i upadł na dywan. – Widzisz, synku, bez poufałości.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
490 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 2 оценок
Metin
Средний рейтинг 4,5 на основе 6 оценок
Metin
Средний рейтинг 1 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 4 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок