Kitabı oku: «Ziemia obiecana», sayfa 26
– Pan się śmiej, a ja się już roztapiam z gorąca i umieram z nudy.
– Czemuż nie pójdziesz pan spać.
– Ba! spałem całe trzydzieści godzin i w końcu znudziło mnie to. Nie mam się nawet z kim kłócić! Idziesz pan już? Poszlij195 mi pan kogo, dzisiaj nawet na Leona Cohna się zgodzę, a nawet czym większy parch, tym lepiej, bo może mnie prędzej zirytować.
– Do fabryki pan nie idziesz?
– Po co? pieniędzy mi jeszcze nie potrzeba, ani kredyt jeszcze niewyczerpany zupełnie, mogę poczekać! Chłopiec, daj no te szóste lody! – zawołał i gdy Karol wyszedł, opadł w krzesło i sennym wzrokiem przyglądał się przez bluszczowe ścianki werendy koniom dorożkarskim, oganiającym się energicznie przed muchami.
Borowiecki poszedł spiesznie do Helenowa.
W parku było bardzo cicho i chłodno.
Młode drzewka piły wszystkimi liściami196 słońce i okrywały ruchomymi cieniami białe stoły przy pawilonie restauracyjnym.
Trawniki lśniły się młodą zielenią, jak dywanem poplamionym klombami czerwonych i żółtych tulipanów i obramowanym żółtym szlakiem ścieżek i uliczek wyżwirowanych, nad którymi przelatywały jaskółki.
Wzdłuż klatek menażerii, w których drzemały zmęczone upałem zwierzęta, biegała gromada dzieci i z wybuchami wielkiego zadowolenia drażniła małpy w narożnej klatce, które wrzeszczały i rzucały się po klatkach jak szalone.
Wąskie alejki, oplecione dzikim winem, tryskały młodą, jasną zielenią i odbijały się w długiej sadzawce, której gładką, atłasową toń perłową darły w ciemne pręgi grzbiety ryb i kaleczyły ostre skrzydła jaskółek.
A w głębi wody pod perłową powierzchnią snuły się niby złote plamy, karpie całymi gromadami.
Karol wszedł w alejkę, aby obejść wodę i cieniem przejść do górnego parku i zobaczył Horna z Kamą, siedzących nad brzegiem wody i osłoniętych winem.
Karmili karpie.
Kama była bez kapelusza, z rozsypanymi po twarzy włosami, zarumieniona i wesoła jak szczygieł, rzucała kawałki bułek i śmiała się głośno, radosnym, dziecinnym śmiechem, krzyczała na ryby wysuwające z żarłocznością na powierzchnię okrągławe pyszczki, straszyła je długą wierzbową rózgą i co chwila zwracała rozradowaną twarzyczkę do Horna, który siedział trochę w głębi oparty plecami o kraty podtrzymujące wino i również wesoło i serdecznie bawił się rybami.
– Cacy dziateczki, cacy! – zawołał Karol, przystając za nimi.
– Ciociu, no! – zakrzyczała bezwiednie i zamilkła, chowając w dłonie zarumienioną twarz.
– Cóż, karpie jedzą?
– Bardzo! Za całe dziesięć kopiejek zjadły bułek! – zawołała żywo i jeszcze żywiej zaczęła opowiadać różne sceny z nimi.
Opowiadała bezładnie, bo nie mogła ukryć i stłumić pomieszania jakim ją przejął.
– Opowie mi to wszystko Kama przy cioci, dobrze? Bawcie się dalej, bo ja muszę iść – powiedział złośliwie, widząc jak Kama na wspomnienie cioci pobladła i nagłym ruchem głowy odrzuciła włosy z twarzy.
– Tak, pan myśli, że nie opowiem, otóż opowiem przy cioci wszystko, wszystko…
– Panie Horn, idź pan chociażby jutro do Szai, bo przyjechał i miejsce pan dostanie u niego. Mówił mi już o tym Müller.
– Dziękuję panu serdecznie, bardzo się cieszę…
Ale się nie ucieszył, bo był zakłopotany, że Borowiecki złapał go na takim dzieciństwie jak karmienie ryb.
– Snujcie dalej tę sielankę, nie przeszkadzam.
Poszedł, ale dopędziła go Kama, zastąpiła mu drogę i zdyszanym, niespokojnym głosem zaczęła prosić, poprawiając równocześnie pomiętą sukienkę.
– Panie Karolu… mój złoty panie Karolu… niech pan nic cioci nie mówi…
– A cóż miałbym powiedzieć, przecież ciocia pozwoliła iść Kamie na spacer.
– Tak, tak, bo widzi pan, Horn taki nieszczęśliwy… taki biedny… pogniewał się z ojcem, nie ma pieniędzy… więc ja chciałam, żeby się rozerwał trochę… Ciocia mi pozwoliła, ale… ale…
– Nie wiem, czego Kama chce? – udawał złośliwie.
– Bo ja nie chcę, żeby się ze mnie później śmiali, a jak pan powie, to wszystkie będą mnie prześladować i ja będę bardzo, ogromnie… strasznie.. nieszczęśliwa, tak jak Horn… bo on nie ma miejsca, nie ma pieniędzy i pogniewał się z ojcem.
Mówiła prędko, bezładnie i już łzy nabiegały jej do oczów, a usteczka coraz boleśniej się krzywiły i drgały. Karol czuł, że jeszcze chwilę, a Kama wybuchnie płaczem.
– A jak powiem, to co? – zapytał żartobliwie, odgarniając jej czarną czuprynę za uszy.
– To i ja powiem, że pan był w Helenowie na schadzce, aha! – zawołała radośnie i łzy obeschły natychmiast, a czupryna spadła na czoło.
Zaczęła poruszać różowymi chrapkami jak źrebiec, gdy ma wierzgnąć, oczy rozbłysły, a cała twarz zajaśniała figlarną przekornością.
– Z kimże to ja byłem na schadzce? – zapytał z uśmiechem.
– Nie wiem. Ale jeśli pan o takiej godzinie jest w Helenowie, to przecież nie dla świeżego powietrza.
Zaśmiała się wesoło.
– Kama jest dzieciak wesoły, to już nic cioci nie powiem, że przychodzi do Helenowa pocieszać bardzo nieszczęśliwego Horna.
– Dziękuję. Ja pana kocham, ja pana bardzo kocham! – wykrzyknęła rozradowana.
– Więcej niż Horna, co?
Ale już nic nie odpowiedziała i pobiegła do ryb.
Z drugiej strony stawu, z górnego parku widział jeszcze ich głowy pochylone nad wodą, a czasami dźwięczny śmiech wydzierał się z zielonej ściany wina i drżał nad jasną powierzchnią wód.
Lucy jeszcze nie było.
Zaczął spacerować po wąskich alejach, osłoniętych gąszczem drzew i krzewów, cienistych i pustych zupełnie.
Ptaki sennie ćwierkały w gęstwinach, sennie szemrały liście i senne głosy leciały od miasta.
Płaty czystego nieba widział nad sobą wiszące lub patrzył na wody błyskające pomiędzy drzewami, albo na czerwone sukienki dziewczynek migające wśród drzew, albo na chrabąszcze łażące z opuszczonymi skrzydłami po liściach.
Usiadł w głównej alei przy zejściu do stawów i przypatrywał się dzieciom, które dziwnie cicho bawiły się pod okiem bon drzemiących na ławkach.
Drzewa chwiały się nad nim sennie i rozsypywały krople światła migotliwego i barwiły w coraz inne desenie trawniki.
Głuche echa miasta dopływały czasami i nikły, rozlewając się w ciszy parku, czasem ryk zwierząt z menażerii rozdarł powietrze na chwilę, czasem jakieś głosy rozbitą gammą wpadały w zalane upałem aleje.
Ale rychło ucichało wszystko.
Tylko jaskółki niestrwożone przelatywały nad parkiem, przecinały aleje wężowymi skrętami, obiegały dzieci, wymijały ludzi i drzewa i wciąż przewijały się w kółko.
Karol ocknął się nagle z sennego rozmarzenia, bo suchy i ostry szelest sukni obudził jego uwagę, podniósł oczy i bezwiednie postąpił naprzód kilka kroków.
Na wprost niego szła Likiertowa.
Biało-fioletowa parasolka chwiała się nad nią i obrzucała ciepłym refleksem jej twarz smutną i szeroko otworzone oczy.
Spostrzegli się prawie równocześnie i bezwiednie wyciągnęli ku sobie ręce.
Jej blada twarz buchnęła radością, oczy strzeliły płomieniem szczęścia, usta zaszły krwią, rzuciła się naprzód, jakby chcąc mu paść w ramiona, ale nagle jakaś chmura przysłoniła słońce i jej cień rzucił na park szarość i pokrył ich dusze jakby brudnym łachmanem; drgnęła nerwowo, wyciągnięta do uścisku ręka opadła martwo, twarz jej zagasła, usta pobladły i zacięły się w bólu, oczy cofnęły się w głąb i rzuciły ponury ton, spojrzała na niego zimno i przeszła szybko, schodząc powoli ze schodów ku stawom.
Postąpił za nią automatycznie kilka kroków z jakimś uczuciem, które go przenikało dziwnym wzruszeniem.
Odwróciła się na mgnienie i obrzuciła go surowym jeszcze, a pełnym już łzawych blasków spojrzeniem i poszła dalej.
Usiadł i bezmyślnie patrzył w to miejsce, skąd przed chwilą świeciły jej oczy, przesunął palcami po powiekach ociężałych nagle i piekących, wstrząsnął się cały, bo te oczy przejęły go strasznym zimnem i nie wiedząc dlaczego, stanął znowu przy schodach i długo patrzył na jej wysmukłą figurę, opłyniętą powietrzem, od której długi cień wlókł się po szybie stawu.
Usiadł znowu i siedział bez ruchu i bez myśli, patrzył w głąb własnego serca i coraz boleśniejszy blask wydobywał mu się spod przymkniętych powiek.
Cień zsunął się ze słońca niby płaszcz nieprzytrzymywany i światło znowu zalało park, w gęstwinach ptaki zawrzały kipiącym gwarem, dzieci zaczęły z krzykiem gonić się po alejach, a drzewa szemrały sennie i jakby dla igraszki rzucały liście, które falistą, miękką linią leciały na trawniki i kładły się cicho na puszystych trawach, a czasem potężne echa miasta wpadały niby kanonada daleka.
Karol patrzył w smugę słońca drżącą na żółtym żwirze, pełną drgań i skrzeń.
– To się nazywa – pogarda! – myślał, widząc jeszcze oczy Emmy i przypominając sobie jej opadnięcie ręki i ten gwałtowny ruch oprzytomnienia.
Chciał się roześmiać, ale ten uśmiech nie wydobył się na zewnątrz i rozlał się w nim goryczą i jakimś nagłym, ciężkim znużeniem.
Podniósł się i ociężale poszedł do groty.
Lucy już tam czekała i zobaczywszy go przy sobie, rzuciła mu się na szyję, na nic nie zważając.
– Ostrożnie! pełno ludzi! może kto zobaczyć! – syknął ze złością, oglądając się na wszystkie strony.
– Przepraszam! bardzo przepraszam. Czy dawno czekasz? – zapytała bardzo pokornie.
– Od godziny i miałem już iść, bo nie mam czasu.
– Chodźmy na oranżerie, pod jabłonie, tam nigdy nie ma nikogo! – prosiła bardzo cicho.
Dał się prowadzić.
Ujęli się głęboko pod ramiona i szli tak przyciśnięci do siebie, że obcierali się biodrami.
Lucy co chwila zaglądała mu w oczy, przyciskała się jeszcze mocniej i uśmiechała się słodko, nasiąkłymi pragnieniem pocałunków ustami, dyszała żarem południowego słońca i namiętnością spragnionej rozkoszy.
Była dzisiaj kusząco piękną; jakiś lekki denerwujący miękkością fałdów i chrzęstem jedwab bordo obciągał figurę i uwydatniał wspaniałe ramiona, mocno rozwinięte piersi i biodra cudowne.
Z wielkiego kołnierza à la Medicis, obrzeżonego koronkami, wychylała się twarz o gorącym tonie oliwkowym, jaśniejąca pięknością, zdrowiem i młodością, a fiołkowe, cudowne oczy z tła czarnych rzęs i brwi, paliły się takim blaskiem i siłą, że Karol czuł ślady tych spojrzeń namiętnych na twarzy, przejmowały go żarem i zmiękczały te silne postanowienia zerwania; żal mu było stracić nabrzmiałe rozkoszą usta, które tak paliły pocałunkami, żal mu było spojrzeń i oddechów gorących, które mu paliły twarz i tych szeptów namiętnych i uścisków, tej rozkoszy niewyczerpanej jeszcze do dna.
W nagłym porywie namiętności, pod wpływem jeszcze tej goryczy, jaką mu wlało w duszę spotkanie z Likiertową, zaczął ją całować z uniesieniem.
Oddawała mu pocałunki tak długo, mocno i namiętnie, że zbladła śmiertelnie i na pół omdlała obsunęła mu się w ramiona.
– Karl, umieram, umieram! – wyszeptała posiniałymi wargami, na których jeszcze jaśniał cały ogrom uniesienia miłosnego.
Oplotła go sobą i po dłuższej chwili odpoczynku szepnęła, rozchylając oczy i oddychając chciwie:
– Kocham cię! Nie całuj mnie, jest mi tak niedobrze, tak niedobrze! – skarżyła się cicho.
I gdy się znaleźli za oranżerią, osłonięci od oczów ciekawych nisko zwieszającymi się gałęziami drzew, usiadła na taczkach, stojących pod murem, oparła głowę o jego ramię, bo siadł przy niej i długo milczała.
Trzymał ją wpół i gładził jej twarz pobladłą i kładł lekkie pocałunki na ciężkie, przymknięte powieki spod których zaczęły się wydobywać łzy.
– Co ci jest? dlaczego płaczesz?
– Nie wiem, nie wiem – odpowiedziała i te łzy coraz obficiej sypały się po twarzy i coraz głębsze łkanie wstrząsało jej piersiami.
Obcierał jej oczy, całował, uspokajał, ale nic nie pomagało, płakała jak dziecko rozżalone i nie mogła się uspokoić.
Chwilami już się uśmiechała, ale nowa fala łez przyciemniała jej fiołkowe oczy i zalewała uśmiech.
Karol zaczął się niepokoić, a później niecierpliwić.
Jego namiętne wzruszenie zginęło bez śladu pod tymi łzami, siedział już zimny i zakłopotany do najwyższego stopnia tym atakiem histerii, czy zdenerwowania zwykłego.
Na próżno się wypytywał, co jej jest.
Nic nie odpowiadała, tylko ukryła twarz na jego piersiach, objęła go ramionami i płakała spazmatycznie.
Wiatr prześlizgiwał się pomiędzy jabłoniami i otrząsał z nich resztę powiędłych, sczerniałych kwiatów, które rdzawymi płatkami leciały na głowy siedzących i na trawniki, chwiał gałęziami nad ich głowami, szemrał coś tajemniczo w gęstwinie i poleciał dalej, zostawiając za sobą wielką ciszę i pustkę wśród drzew, których czuby kołysały się ostatnimi ruchami w słońcu.
Wróble zaczęły krzyczeć na dachu oranżerii, a od miasta zerwał się chór ostrych i wrzaskliwych świstów fabrycznych, głoszących podwieczorek i zalał park dziką kanonadą.
Lucy przestała płakać, obtarła twarz z łez, przejrzała się w maleńkim kieszonkowym zwierciadełku, poprawiła kapelusz i ozwała się cicho, patrząc na jego twarz schmurzoną:
– Gniewasz się na mnie, Karl?
– Nie, cóż znowu, tylko mnie zaniepokoił twój płacz.
– Daruj mi, widzisz, nie mogłam wytrzymać, nie mogłam… Tyle dni czekałam na ciebie, tyle dni myślałam o tej chwili spotkania się z tobą, tak się cieszyłam… bo mnie jest źle, Karl, mnie jest bardzo źle w domu… Zabierz mnie stamtąd, zabij mnie jeśli chcesz, a nie pozwól mi wracać do nich! – wykrzyknęła silnie, chwytając go za ręce ruchem rozpaczy i wpiła się oczami w jego oczy, żebrząc zmiłowania i ratunku.
– Uspokój się, Lucy, jesteś rozdrażniona, zdenerwowana i nawet nie wiesz, czego żądasz.
– Wiem, Karl, wiem, ja chcę ciebie. Ja tam z nimi nie wytrzymam dłużej, nie wytrzymam! – zawołała namiętnie.
– Cóż ja na to poradzę? – rzekł dosyć niecierpliwie i twardy cień gniewu zamigotał w jego szarych oczach.
Porwała się na te słowa z miejsca i jakby przepaść ujrzała przed sobą, patrzyła długo na niego jakimś wzrokiem osłupienia i trwogi.
– Karl, ty mnie nie kochasz! tyś mnie nigdy nie kochał! – wykrztusiła cicho, trzęsącymi się ustami i czekała z zamarłym sercem jego słów.
Ale on, pomimo, że już miał na ustach straszną dla niej odpowiedź, powstrzymał się jakby pod wpływem litości i uśmiechając się objął ją wpół i zaczął całować te przerażone, pełne łez oczy, które biły powiekami niby skrzydła motyla konającego i usta drgające w strachu.
– Jesteś dzisiaj bardzo zdenerwowana, bardzo rozdrażniona. Trzeba się uspokoić, Lucy, i nie trzeba takich rzeczy mówić, ani myśleć o nich, bo mnie one bardzo bolą, dobrze Lucy? – szeptał, siląc się na pieszczotliwość głosu.
– Dobrze, Karl, dobrze! Przebacz mi! Ja cię tak strasznie kocham i tak się boję o ciebie, że nie mogłam wytrzymać, chciałam się przekonać.
– A teraz wierzysz mi już i jesteś spokojną, nieprawdaż?
– Wierzę ci, Karl, bo komuż ja będę wierzyć, jeśli nie tobie! – zawołała szczerze i głęboko.
– Czy w domu spotkała cię jaka przykrość?
– Czy jedna! Mam ich tysiąc codziennie, ale dzisiaj przyjechała ciotka z Częstochowy i cały czas tylko wyrzekała, że nie mamy dzieci! Słyszysz, Karl? Cała rodzina się tym martwi i ciągle mi wymawiają, ciągle… On powiedział, że się ze mną rozwiedzie, bo mu wstyd przed swoimi za mnie. Dzisiaj uradzili, że ciotka ma mnie zawieść do Brodów, do jakiegoś cadyka, który ma na to poradzić…
– Zgodziłaś się?
– Oni mogą mnie zmusić!… Nie mogę się przecież opierać, bo się nikt za mną nie ujmie… Muszę… – szeptała cicho, zaciskając zęby w odczuwanej silnie bezbronności i patrzyła w niego błagalnymi oczami, jakby żądając ratunku, ale Karol poruszył się niespokojnie i oglądał zegarek.
– Wiesz, zagrozili mi, że jeśli się nie zgodzę, to dadzą mi rozwód i wywiozą do małego miasteczka! Słyszysz, wywiozą daleko od ciebie i już bym cię nigdy… nigdy nie zobaczyła…
I jakby w strachu nagłym, oślepiającym, że może go stracić na zawsze, rzuciła mu się w ramiona, oplątywała go sobą, przyciskała go silnie i pełna jakiegoś lęku i miłości pochwyciła jego ręce i okrywała pocałunkami.
– Musimy już iść, bo muzyka w parku grać zaczyna, ludzi będzie więcej i mogliby nas zobaczyć.
– Niech zobaczą, ja cię kocham Karl i przed całym światem mogę śmiało wołać, że kocham. Co mi tam ludzie, gdy ty jesteś przy mnie!
– Musimy jednak zachowywać pozory.
– A cobyś zrobił, gdybym tak pewnego dnia przyszła do ciebie i została na zawsze? – zapytała żywo, przyciskając się do niego miłośnie i twarz jej rozjaśnił potężny płomień szczęścia. – I bylibyśmy razem zawsze, zawsze… zawsze… – powtarzała pieszczotliwie, przeplatając słowa gorącymi pocałunkami.
– Dzieciak jesteś, nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz… a to są szalone myśli…
– A czy miłość nie jest także szaleństwem, Karl?
– Jest, jest, ale musimy się już rozejść – mówił prędko, nasłuchując dalekich odgłosów muzyki, przesączającej się przez gęstwinę i mrok opadający.
– Ty mnie nie kochasz Karl? – zagadnęła żartobliwie, a równocześnie wysunęła usta, aby zaprzeczył pocałunkami.
Ale on spojrzał na nią zimno i ostro i takim ostrym głosem odpowiedział,że zadrżała, puściła jego ramię i szła obok zmieszana, zaniepokojona i smutnym wzrokiem wodziła po gąszczach, w których czaiły się smugi mroku, podarte przez ostre, miedziane połyski zachodzącego słońca.
I chociaż zapewniał ją o swojej miłości, głosem jak mógł najłagodniejszym, chociaż całował na pożegnanie bardzo serdecznie, odeszła strwożona i smutne spojrzenia rzucała z oddali na stojącego pod drzewami.
Muzyka grała jakiegoś melancholijnego walca, który po wielkim obszarze parku rozlewał się słodkim szmerem i poruszał obwisłe w przedzachodniej chwili drzewa i zamykające się kielichy kwiatów.
Alejami snuły się tłumy ludzi, gwar rozmów, śmiechy, chrzęst żwiru pod nogami, jasne stroje kobiet. Sznury drzew, stojących w wielkiej ciszy, owiewały opalone mroki pełne drgań melodyjnych i smug krwawo zachodzącego słońca, które zsuwało się za lasy i pryskało strumieniami miedzianego światła na Łódź pełną dymów i czarnych sylwetek kominów, na puste pola, roztaczające się za parkiem, pełne drzew samotnych, cegielń, domków niskich, dróżek piaszczystych i zielonych zbóż, co jak fale kołysały się i biły w miasto z bezsilnym uporem.
Karol poszedł górną aleją poza menażerię, aby się nie spotkać ze znajomymi, ale zwolnił kroku, bo zobaczył przed sobą Horna z Kamą; szli trzymając się za ręce i cicho nucili jakąś piosenkę, kołysząc w takt głowami, Kama kapelusz trzymała w ręku, włosy wichrzyły się jej na głowie i przeświecały promieniami słońca niby złotymi szpilkami, bo szli pod zachód i stanąwszy na szczycie wzgórza przypatrywali się miastu.
Karol wyminął ich boczną uliczką i spiesznie pojechał do miasta.
IV
– Niech pan wstąpi na herbatę, bo ciocia będzie się gniewać, że puściłam pana – prosiła Kama, gdy ją odprowadził na Spacerową.
– Nie mam czasu, muszę teraz iść szukać Malinowskiego, trzy dni już nie był w domu, jestem o niego bardzo niespokojny.
– No, dobrze, a jak go pan znajdzie, to przyjdźcie obaj na herbatę.
– Dobrze!
Uścisnęli sobie ręce po przyjacielsku i rozeszli się.
– Panie Horn! – zawołała za nim Kama z bramy.
Odwrócił się i czekał, co powie.
– Ale się pan teraz lepiej czuje, co? Nie jest pan już nieszczęśliwy, co?
– Lepiej, znacznie lepiej i dziękuję za ten spacer całym sercem.
– Trzeba być zdrowym, trzeba nie być nieszczęśliwym i trzeba iść jutro do Szai, dobrze? – mówiła cicho i jakimś matczynym ruchem pogłaskała go po twarzy.
Pocałował ją w końce palców i poszedł do domu, ale szedł wolno i apatycznie, pomimo że szczerze niepokoiła go długa nieobecność Malinowskiego, z którym mieszkał i z którym zżył się mocno przez te kilka miesięcy oczekiwania na posadę.
Malinowskiego w domu nie było, mieszkanie wionęło pustką i znać było na każdym kroku, że tędy przeszła bieda, a przeszła nie mała, bo Horn pogniewał się z ojcem, który mu wstrzymał pensję, chcąc tym sposobem zmusić upartego do powrotu.
Ale nie zmusił, bo Horn się zaciął i postanowił iść dalej o własnych siłach, a tymczasem żył pożyczkami, kredytem i sprzedażą stopniowo mebli i sprzętów, oraz miłością jaką czuł do Kamy, miłością, która owiewała całą jego przyrodę słodkim tumanem, jak ten wieczór czerwcowy, zapadający na miasto, pełny ciszy głębokiej i gwiazd skrzących się w głębiach strasznych, niby marzeń-błysków, drżących na fali powietrznej jak ona wiecznej i jak ona nigdy nieuchwytnej.
Przestał myśleć o sobie, bo postanowił iść na miasto i odszukać przyjaciela.
Malinowski urządzał nieraz takie tajemnicze zniknięcia, po których wracał blady i zdenerwowany, nie mówiąc gdzie był, ale nigdy nie bawił tak długo jak obecnie.
Horn obszedł znajomych, gdzie spodziewał się czegoś dowiedzieć, ale nikt Malinowskiego nie widział od dni kilku; u jego rodziców się nie dowiadywał, bo nie chciał ich niepokoić, a zresztą pozostawiał to na ostatek.
Przyszło mu na myśl dowiedzieć się u Jaskólskich, do których Malinowski bardzo często zaglądał. Jaskólscy mieszkali teraz na jednej z nowo powstających uliczek, pomiędzy linią drogi żelaznej, lasem i fabrykami Scheiblera.
Uliczka była jeszcze na wpół polem, pół śmietnikiem, a pół miastem, bo ciągnęła się porwaną linią wśród zbóż zielonych, wzgórz usypanych z wywożonych z miasta rumowisk i olbrzymich dołów, z których czerpano piasek.
Czteropiętrowe domy z nietynkowanej cegły, ordynarne, ledwie sklejone, czerwieniły się obok małych domków drewnianych i prostych bud skleconych z desek na składy.
U stóp lekkiego wzniesienia, na którym ciągnęła się uliczka, wlókł się kolorowy strumień, zanieczyszczony odpływami z fabryk i zarażający dookoła powietrze strasznymi wyziewami. Stanowił on granicę pomiędzy właściwym miastem a polami i obmywał krętymi liniami długie parkany i kupy wywożonych z miasta śmieci.
Jaskólscy mieszkali pod samym lasem, w drewnianej ruderze o kilkunastu oknach frontu i pełnej przystawek i facjat na skrzywionym piętrze. Teraz mieli się znacznie lepiej, bo on zarabiał pięć rubli tygodniowo przy budowie fabryki Borowieckiego, ona zaś prowadziła sklepik z wiktuałami na rachunek piekarza, za co miała mieszkanie i dziesięć rubli miesięcznie.
Przed sklepikiem Jaskólskich siedział poobwijany w kołdry Antoś i rozmarzonym, tęsknym wzrokiem przypatrywał się sierpowi księżyca, który wyłaniał się zza chmur i osrebrzał blaszane, wilgotne od rosy dachy i kominy miasta.
– Józio jest w domu? – zapytał Horn, ściskając mu wyschniętą, suchotniczą rękę.
– Jest… jest… – szeptał z trudem chory, nie puszczając jego ręki.
– Lepiej ci teraz niż zimą?
– Czy tam się nikt nie dostanie? – zapytał, wskazując rozszerzonymi oczami księżyc.
– Chyba po śmierci… – rzucił Horn, prędko wchodząc do sklepiku.
– Ja czuję… jak tam jest strasznie cicho… – szeptał chory, wzdrygając się całym ciałem i uśmiech okrutnej, nieprzepartej, bolesnej tęsknoty rozjaśnił jego twarz wychudłą.
Zamilkł, opuścił ręce bezwładnie jak łachmany, oparł głowę o drzwi, przy których siedział i utonął całą duszą w tych przerażających głębiach, po których ślizgał się srebrny sierp księżyca.
Józio siedział za sklepem, w małej, ciasnej izdebce, pełnej łóżek i gratów i tak dusznej, że otworzone drzwi i okna niewiele odświeżały rozpalone powietrze.
– Dawno widziałeś Malinowskiego?
– Ze dwa tygodnie nie był u nas, a nie widziałem go od niedzieli.
– A Zośka dawno była u was?
– Zośka już do nas nie przychodzi. Mama się na nią pogniewała… Maryśka, bo wybijesz szyby! – krzyknął przez okno do małego ogródka, w którym majaczyła się jakaś postać kobieca.
– Co ona tam robi? – zapytał patrząc na ciemną ścianę lasu stojącego o kilkadziesiąt kroków od domu, tak, że blask lampy, padający przez okno długim złotym pasem, połyskiwał na pniach sosen.
– Kopie ziemię, to Maryśka, weberka197, pochodzi z naszych stron. Mama odstąpiła jej nasz ogródek i ona zawsze po fabryce przychodzi tutaj gospodarować. Taka głupia, zdaje się jej przez to, że jest na wsi.
Horn nie słuchał, myślał gdzie znaleźć Adama, obleciał bezwiednie oczami pokój i sklepik pełen błyszczących blaszanek od mleka, odetchnął kilka razy dusznym, przesyconym kurzem, dymem i zapachem chleba powietrzem i żegnając się zapytał żartobliwie:
– Cóż, nie dostałeś znowu jakiego miłosnego listu?
– Dostałem… tak…
Zaczerwienił się gwałtownie.
– Bądź zdrów…
– To i ja pójdę.
– Może na schadzkę, co? – zapytał żartobliwie.
– Tak, tak… Ale niech pan tak głośno nie mówi, jeszcze mama usłyszy.
Ubrał się spiesznie i wyszedł na ciemną ulicę.
Ciepły wieczór czerwcowy wyciągnął ludzi z domów i z nor mieszkalnych, siedzieli w czarnych sieniach, na progach, przed domami, w piasku drogi lub w otwartych oknach, przez które widać było niskie, ciasne izby pełne tapczanów i łóżek, huczące rojem ludzkim jak ule.
Uliczka nie miała latarń, oświetlał ją księżyc i smugi świateł bijących od okien i od pootwieranych szynków i sklepików.
Na środku drogi tarzały się z krzykiem gromady dzieci, a od jednego z dalszych szynków buchał chór pijackiej piosenki i łączył się z dźwiękami harmonijki, rozlewającej z jakiegoś poddasza skoczne tony krakowiaka i z hukiem pociągów, przelatujących niedaleko.
– Gdzież masz to rendez-vous? – zapytał Horn, gdy wyszli na uliczkę i szli ścieżką biegnącą w poprzek szerokiego pola kartofli do miasta.
– Niedaleko, przy kościele.
– Życzę ci powodzenia!
Horn poszedł do rodziców Adama, żeby się dowiedzieć o niego i trafił na wielką burzę.
Matka stała na środku pokoju i krzyczała na cały głos, Zośka płakała spazmatycznie pod piecem, a Adam siedział przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach; stojąca na komodzie lampa oświetlała całą scenę.
Horn wszedł, ale natychmiast się cofnął zmieszany.
Adam wybiegł za nim.
– Mój drogi, poczekaj na mnie kilka minut w bramie, proszę cię o to bardzo – szepnął gorączkowo i wrócił do mieszkania.
Matka krzyczała ostrym, podniesionym głosem:
– Ja raz jeszcze pytam, gdzieś była przez te trzy dni?
– Mówiłam już mamie, byłam na wsi pod Piotrkowem u znajomej.
– Zośka, nie kłam! – rzucił krótko Adam i jego zielone, słodkie oczy zapaliły się gniewem. – Ja, wiem, gdzieś była! – dodał ciszej.
– No, gdzie? – zawołała dziewczyna z niepokojem, podnosząc nań zapłakane oczy.
– U Kesslera! – szepnął cicho, ale z taką mocą bólu, że matka rozkrzyżowała ręce, a Zośka zerwała się z krzesła, stała czas jakiś na środku pokoju, wodząc hardym, buntowniczym wzrokiem do koła.
– A więc tak, byłam u Kesslera! jestem jego kochanką, a więc tak! – zawołała ostro i z taką determinacją w głosie, że matka cofnęła się pod okno, a Adam zerwał się z krzesła, a ona stała chwilę w milczeniu, patrząc na nich hardym wzrokiem, ale po chwili fala zdenerwowania zatrzęsła nią tak silnie, że nogi się pod nią ugięły, upadła na dawne miejsce i wybuchnęła wstrząsającym płaczem.
Matka oprzytomniała, skoczyła do niej, pochwyciła za ręce i przyciągając do lampy zaczęła prędko, gorączkowo mówić:
– Ty jesteś kochanką Kesslera? Ty, moja córka?
Chwyciła się za głowę i zaczęła biegać po pokoju z rykiem strasznego bólu.
– Jezus, Maria! – wołała, załamując ręce w rozpaczy.
Przypadła znowu i trzęsąc nią z całych sił, szeptała ochrypłym, zduszonym przez wzruszenie głosem:
– Więc te wyjazdy do ciotki, te spacery, te chodzenia z przyjaciółkami do teatru, te stroje – to wszystko. A, rozumiem teraz, rozumiem! I ja na wszystko pozwalałam, byłam tak ślepa! Jezus, Maria! A nie karz mnie, Boże przedwieczny za ślepotę, a nie karz mnie, Panie miłosierny za dzieci moich winy, bom ich niewinna! – błagała nieprzytomnym głosem, padając w wielkiej skrusze przed obrazem Matki Boskiej oświeconym oliwną lampką.
Cisza zapadła na chwilę.
Adam ponuro patrzył w lampę, a Zośka stała pod ścianą skulona, złamana, nieszczęśliwa, łzy wielkimi perłami sypały się z jej oczów i zalewały twarz całą, drgała ustawicznie, wstrząsana łkaniem, włosy się jej rozsypały na ramiona i na czoło, odgarniała je automatycznym ruchem i nie widziała nic już, co się działo dokoła.
Matka podniosła się z kolan, twarz jej blada i obrzękła pełna była surowości nieubłaganej i grozy.
– Zdejm zaraz te aksamity! – zawołała.
A gdy Zośka zawahała się, nie rozumiejąc, matka zaczęła zrywać z niej aksamitny stanik i darła go w kawały.
– To twoja hańba, ty ulicznico! – krzyczała i wpadła w szał niszczycielki, zerwała z niej całą garderobę i porwała ją w strzępy, podeptała z nienawiścią i rzuciła się do komody i wyrzuciła z niej i darła wszystko, co należało do Zośki, która ogłupiałym wzrokiem przypatrywała się zniszczeniu i szeptała urywanymi słowami:
– On mnie kocha… on obiecał się ze mną ożenić… ja nie mogłam już wytrzymać w fabryce… ja nie chcę umierać w przędzalni… ja nie chcę być weberką całe życie… Mamusiu droga, matuchno moja jedyna przebacz mi, mamusiu miej litość nade mną! – krzyknęła gwałtownie, rzucając się do nóg matki. Zerwała się w niej resztka świadomości i mocy panowania nad sobą.
– Możesz iść sobie teraz do Kesslera, ja już córki nie mam – szepnęła matka sucho, otwierając drzwi szeroko i wyrywając się z jej objęć.
Zośka zalana nagłym, oślepiającym strachem, jaki wionął ze słów matczynych i tej czarnej gardzieli korytarza, jaki ujrzała przed sobą, cofnęła się w tył i runęła do nóg matki z nieludzkim okrzykiem trwogi strasznej; czepiała się jej rąk, jej sukni, jej kolan, czołgała się za nią na kolanach i żebrała nieprzytomnym, przełzawionym głosem litości i przebaczenia.
– Zabij mnie, a nie wypędzaj! Zabijcie mnie ludzie, bo już nie wytrzymam! Adam, bracie mój. Ojcze mój, miejcie litość nade mną.
– Wynoś się natychmiast i nie pokazuj się nigdy tutaj, bo cię jak psa wypędzę i oddam policji! – syczała matka nieubłaganie, skamieniała w gniewie, bo wszystko w niej nagle z wielkiego bólu zamarło, nawet litość.
Adam również nieporuszony słuchał i patrzał, tylko jego zielone oczy straciły ostry połysk gniewu i mroczyły się łzami.
– Precz mi! – krzyknęła ostro raz jeszcze matka.
Wtedy Zośka przystanęła na mgnienie na środku pokoju i rzuciła się z obłąkanym krzykiem w korytarz, aż sąsiedzi zaczęli drzwi otwierać i wychylać głowy, przebiegła cały dom familijny, zbiegła na dół, na podwórze i wcisnęła się w ciemny kąt pod akacje kwitnące i zemdlała z dzikiego, zwierzęcego strachu.
Adam wybiegł za nią, a przywróciwszy do przytomności, szepnął miękkim, braterskim głosem.
– Zośka, chodź do mnie! Ja cię nie opuszczę.
Nic nie odpowiedziała, tylko chciała mu się wyrwać z rąk i uciekać w świat.
Z trudem ją uspokoił, okręcił w jakąś chustkę, którą przyniósł z domu, bo dziewczyna cała była w strzępach, ujął mocno pod rękę i poprowadził do dorożki.
Horn, który czekał w bramie, przyłączył się do nich.
– Tak się stało, że Zośka chwilowo będzie mieszkać u mnie, nie moglibyście sobie poszukać mieszkania na kilka dni.
– Dobrze. Pójdę do Wilczka, on ma duże mieszkanie.