Kitabı oku: «Ziemia obiecana», sayfa 27
Jechali w milczeniu, tylko przejeżdżając obok pałacu Kesslera, Zośka przycisnęła się silniej do brata i zaczęła cicho płakać.
– Nie płacz, to się wszystko da załagodzić! Nie płacz, matka da się przeprosić, z ojcem sam się rozmówię! – pocieszał ją i całował po zapłakanych oczach i gładził jej włosy roztargane.
Tak odczuła te pocieszania i jego miłość, że objęła go ramionami, ukryła mu twarz na piersiach i jak dziecko skarżyła się cichym, urywanym szeptem na swoją dolę nieszczęśliwą, nie zważając na obecność Horna.
Urządzili jej zaraz mieszkanie z pokoju brata który się przeniósł do pokoju Horna, zamknęła się w nim i nie chciała wyjść na herbatę, jaką zagotował Horn.
Adam sam jej zaniósł.
Wypiła trochę; rzuciła się na łóżko i zasnęła natychmiast.
Adam zaglądał do niej co chwila, pookrywał ją czym mógł, wytarł chusteczką jej twarz, bo łzy pomimo snu płynęły spod zamkniętych powiek, potem powrócił i szepnął cichym głosem:
– Domyślacie się, co się stało?
– Nie, nie i proszę was bardzo, nie mówcie mi, bo widzę, jak was to boli. Ja zaraz wychodzę.
– Zostańcie jeszcze chwilę. Słyszeliście, musieliście słyszeć co mówili o Zośce?
– Na plotki nigdy nie zwracam uwagi, nigdy ich słuchać nie chcę – rzekł Horn wymijająco.
– To nie plotki, to prawda! – rzekł ostro, wstając z miejsca.
– Więc cóż poczniecie? – zapytał z wielkim współczuciem.
– Idę w tej chwili do Kesslerów! – szepnął twardo i zielone oczy błysnęły mu takim tonem jak szmelcowana198 lufa rewolweru, który schował do kieszeni.
– To na nic się nie przyda, z bydlęciem nie można spraw ludzkich załatwiać.
– Spróbuję, a jak mi się nie uda, to…
– To co? – podchwycił spiesznie Horn, przestraszony akcentem groźby, jaki brzmiał w jego głosie.
– To pomówimy inaczej… to się pokaże…
Horn chciał mu tłumaczyć, ale Adam nie chciał słuchać, tylko gdy się rozstawali przed bramą, uścisnął mu silnie rękę i pobiegł do pałacu Kesslera.
Nie zastał i nikt nie umiał go objaśnić, gdzie w tej chwili może być młody Kessler.
Popatrzył z całą nienawiścią na wspaniałe mury pałacu, na błyszczące przy księżycu jego wieżyczki i złocone balkony, na zasłonięte białymi storami okna i poszedł do fabryki do ojca.
Stary Malinowski, jak zwykle, niby żuraw niestrudzony obchodził to olbrzymie koło rozpędowe, które jak ptak potworny rzucało się w mrocznej, roztrzęsionej ruchem wieży, zapadało się w ziemię, wybiegało z cieniów połyskiwało roziskrzonym, zimnym tumanem stali i okręcało się dookoła z taką szaloną szybkością, że żadnego konturu nie można było pochwycić.
Taki szalony krzyk maszyny huczał w wieży, że stary szeptem zapytał syna:
– Znalazłeś Zośkę?
– Przywiozłem ją dzisiaj wieczorem.
Stary popatrzył nań długo i poszedł znowu obejść maszynę, naoliwił niektóre części, przyglądał się manometrowi, wytarł tłoki, które z sykiem pracowały ociekając oliwą, krzyknął przez tubę do maszynistów pracujących niżej i powróciwszy do syna powiedział zaciśniętym gardłem:
– Kessler!
Zęby mu się wyszczerzyły jakby do kąsania.
– Tak, ale on mój! Niech mu ojciec da spokój – zaczął gorąco Adam.
– Głupiś! Mam z nim ważne sprawy, ani mi się waż go tknąć, słyszysz?
– Słyszę, ale swojego nie odstąpię.
– Ani mi się waż! – zawarczał stary, podnosząc czarne, olbrzymie pięście, jakby do uderzenia. – Gdzie ona teraz?
– Matka ją wypędziła z domu.
Syknął przez zaciśnięte zęby i bure oczy zapadły mu głęboko pod brwi krzaczaste i rzucały tylko cień groźny na twarz szarą i suchą.
Zgarbił się i obchodził powoli to koło, które śpiewało rykiem szalony hymn siły uwięzionej, targającej się z wściekłością pomiędzy trzęsącymi się murami.
Przez małe zakurzone okienka budynku lał się srebrny księżycowy kurz, w którym niby sine widmo, tańczyło z krzykiem bydlę olbrzymie.
Adam nie mogąc się doczekać więcej słów od ojca, powstał i zmierzał do wyjścia.
Stary wysunął się za nim i już za progiem szepnął:
– Zajmij się tą… przecież to nasza krew…
– Wziąłem ją do siebie.
Pochwycił go i żelaznymi ramionami przycisnął do serca.
Zielone, słodkie oczy syna wpiły się z wielką miłością w bure, rozłzawione oczy ojca, patrzyli w siebie do głębi, na wskroś i rozeszli się bez słowa.
Stary spiesznie obchodził maszynę i zaoliwionymi palcami wycierał oczy.
V
– Interes prosty, czyste złoto powiadam wam. Kupiłem plac, który musi, uważacie, musi odkupić ode mnie Grünspan za taką cenę, jaką wziąć zechcę – tłumaczył nazajutrz rano Stach Wilczek Hornowi, który spał u niego.
– Dlaczego musi? – zapytał zaspanym głosem Horn.
– Bo mój plac otacza fabrykę jego z dwóch stron; z boku i z tyłu, z drugiego boku leżą place Szai Mendelsohna, a od frontu ulica. Grünspan chce powiększyć fabrykę, a nie ma u siebie miejsca. Ma być dzisiaj u mnie, zobaczycie, jaką ma minę. On ten plac targował przez trzy lata i przez trzy lata postępował dotychczasowemu właścicielowi po sto rubli na rok, chciał kupić tanio, czekał, nie spieszyło mu się. Cudem się dowiedziałem, dostąpiłem chłopu grubo i po cichutku kupiłem, teraz ja będę czekał, teraz mnie się nie spieszy… ha, ha, ha! – śmiał się wesoło, zacierając ręce, oblizywał wywinięte wargi i mrugał oczami.
– Ileż macie tego placu?
– Całe cztery morgi! Pięćdziesiąt tysięcy rubli jakbym już miał w kieszeni.
– Jeśli się łudzić, to już mocno! – zaśmiał się Horn, nieco dotknięty tą cyfrą.
– Ja się nigdy w interesach nie mylę. Grünspan ma stawiać dwa pawilony, razem około dwóch tysięcy ludzi i pomyśleć, że gdyby je musiał stawiać w innym miejscu, choćby o kilkaset kroków dalej, to koszta budowy, urządzeń i administracji podniosą mu się w dwójnasób. Pijecie jeszcze herbatę?
– A proszę, jeśli jest gorąca, ale jak na przyszłego milionera, macie diablo wygryzione filiżanki! – zwrócił uwagę, dzwoniąc łyżeczką w wyszczerbione fajansowe filiżanki.
– To głupstwo, będzie się jeszcze pijało na sewrskich199 – odpowiedział lekceważąco, – Zostawię was samych na parę minut – rzekł, patrząc przez okno i wyszedł do sieni, bo kilka kobiet starych, wynędzniałych, z koszykami na ręku, okazało się pomiędzy wiśniami na pół uschłymi, jakie stały przed domem.
Horn tymczasem obejrzał się po pokoju, stanowiącym mieszkanie przyszłego milionera.
Była to prosta chłopska izba o wykrzywionych ścianach, wybielonych wapnem; gliniany ubity tok, stanowiący podłogę, pokrywały kawały dywanu barchanowego w jaskrawe czerwone kwiaty; krzywe, małe okienko, przysłonięte brudną firanką, wpuszczało tak mało światła, że cała izba i nędzne, zbierane jakby ze śmietników graty, tonęły w mroku, w którym tylko błyszczał jaskrawo wielki samowar, stojący na zwykłym chłopskim kominie, pod wielkim okapem.
Kilkanaście książek leżało na stole wśród kawałków starego żelastwa, rzemieni i cewek z próbkami różnokolorowej przędzy bawełnianej.
Horn zaczął przeglądać książki, ale że doszedł go przez szyby rozpłakany głos kobiecy, odłożył i słuchał:
– Pan mi pożyczy dziesięć rubli! Pan wie, że Ruchla Wassermanowa jest uczciwa, jest biedna kobieta. Jak ja dzisiaj nie będę miała pieniędzy, to nie zrobię interesu i nie będę miała z czego żyć cały tydzień.
– Pieniędzy bez fantu200 nie dam.
– Panie Wilczek, ja oddam, ja panu przysięgnę na wszystkie świętości, że oddam… My jeść nie mamy; moje małe dzieci, mój mąż, moja matka… uny czekają, żeby ja im przyniosła kawałek chleba! A jak pan mi nie pożyczy, to skąd ja im wezmę…
– Niech zdechną, co mnie to szkodzi!
– Takie słowo, takie niedobre słowo pan powiedział – jęczała Żydówka.
Wilczek usiadł na ławce pod oknem i zaczął przeliczać pieniądze, jakie mu drugie kobiety oddawały.
Po rublu, po dwa, najwyżej po pięć, kładły przed nim miedziakami, po dziesiątce, wyciąganej z węzłów i skrytek.
Liczył uważnie i co chwila wyrzucał jakąś sztukę.
– Gitla, ta dziesiątka na nic, dawać inną!
– Na moje suminie, to dobry piniądz. Ja ją mam od jednej obywatelki, co una zawsze kupuje ode mnie pomarańcz! Nu, dlaczego ma być niedobry! un się świeci! – wołała, śliniąc dziesiątkę i wycierając ją fartuchem.
– Dawać prędko inną, bo nie mam czasu!
– Panie Wilczek, pan jest szlachetna osoba, pan mi pożyczy… – prosiła Wassermanowa.
– Pani Stein brakuje 15 kopiejek! – zawołał, zwracając się do małej, starej Żydówki z trzęsącą się głową, ubraną w zatłuszczony czepek.
– Brakuje! to nie może być! tam jest całe pięć rubli, ja dobrze liczyłam.
– Dołożyć i basta! Szteinowa zawsze tak mówi i zawsze brakuje, znamy się dobrze.
Szteinowa zaczęła dowodzić, że nie brakuje, co tak zirytowało Wilczka, że zgarnął pieniądze i rzucił je w piasek pod jej nogi.
Szteinowa z wielkim lamentem zbierała je z piasku i układała z powrotem na ławce.
Wassermanowa przysunęła się znowu do Wilczka i dotykając jego łokcia końcami palców, prosiła cichym, rozpłakanym głosem:
– Ja czekam!… ja wiem, co pańska osoba będzie litościwa…
– Bez zastawu nie dam ani rubla – rzekł. – Niech Wassermanowa pożyczy sobie od zięcia!…
– Co pan wspomina tego łajdaka! Pan wie, ja jemu dałam za córką, na stół, żywych pieniędzy całe czterdzieści rubli, to ten gałgan w niecałe pół roku wszystko wydał! Pan słyszy, wszystko wydał! Na co un wydał taki kapitał!
Wilczek nie słuchał narzekań, odbierał należności z procentami za tydzień ubiegły i pożyczał na następny, wpisując nazwiska i cyfry z wielką dokładnością w notes.
Obojętnie słuchał narzekań i z nieukrywaną wcale pogardą traktował ten tłum kobiet wynędzniałych.
Nie wzruszały go ich oczy zaczerwienione, wypalone przez słońce i mrozy; te postacie w łachmanach; te twarze o wyrazie wiecznej troski i głodu, wychylające się spod peruk i brudnych chustek, ani ten cały chór nędzy, który lamentował w ostrym słońcu, wpośród drzew schnących, zmurszałych, gdzieniegdzie tylko zieleniejących, na trawnikach porosłych chwastem, z którego dziewanny wysmukłe i wielkie łopiany wysuwały bladozielone liście.
Zaraz za drogą miasto rozlewało się morzem czerwonych domów, kominów i dachów, po których grało słońce blaskami; huki, turkoty, świsty, napełniały ogródek ciągłą wrzawą i trzęsły drewnianymi, pokrzywionymi ścianami domu Wilczkowego.
Horn ze zdumieniem pełnym żywego współczucia przypatrując się szeregom tej nędzy, stojącej przed domem i ze wzrastającym oburzeniem słuchał i wtajemniczał się w interesy Wilczka.
Nie mógł już dalej wytrzymać i gdy Wilczek, załatwiwszy ostatnią sprawę, powrócił do izby, Horn w milczeniu wziął kapelusz i skierował się do wyjścia.
– Nie chodźcie jeszcze.
– Muszę iść do Szai, a przy tym powiem prawdę, że to, co słyszałem i widziałem tutaj przed chwilą, przejęło mnie głęboką odrazą do pana, panie Wilczek… Zechce mnie pan uważać, a ze mną i całe nasze towarzystwo, za zupełnie sobie obce i nieznajome – powiedział ostrym głosem i obrzucając go pogardliwym spojrzeniem, chciał wyjść.
– Nie wypuszczę pana, musi pan wysłuchać tego, co powiem! – zawołał Wilczek spiesznie zagradzając mu sobą drzwi, spąsowiał od gniewu, ale mówił spokojnie.
Horn popatrzył mu prosto w oczy i nie zdejmując kapelusza, usiadł i rzekł sucho:
– Słucham pana.
– Chcę pana tylko objaśnić. Nie jestem lichwiarzem, o co mnie pan prawdopodobnie posądził, a nie jestem dlatego, że ja pracuję u Grosglicka i operuję na jego korzyść i na jego odpowiedzialność. Mówię to panu pierwszemu, bo nigdy przedtem nie potrzebowałem się usprawiedliwiać, ani tłumaczyć z moich czynności.
– Czemuż to pan robi teraz? – nic pana przecież nie zmusza! – nie jestem sędzią śledczym!
– Dlatego to robię, aby nie być sądzonym fałszywie. Możecie mnie liczyć do swoich znajomych lub nie liczyć – to kwestia uboczna, ale nie chciałbym, aby mnie miano za lichwiarza.
– Możesz pan być pewnym, że się nim zajmować nie będziemy.
– Jak ja w tej chwili pogardą pana, którą słyszę w głosie.
– Więc po cóż mnie pan zatrzymuje?
– Zatrzymywałem! – rzekł z naciskiem. – Powiedziałem na usprawiedliwienie, że jestem tylko człowiekiem Grosglicka i operuję jego pieniędzmi i na jego korzyść! Juści, że nie robię tego za darmo.
– Żaden za największą pensję nie przyjąłby funkcji obdzierania nędzarzy.
– To się tak powiada w salonikach i przy pannach, bo taki frazes brzmi ładnie i do niczego nie obowiązuje.
– To jest zwykła ludzka uczciwość, a nie frazes, panie Wilczek.
– Można to i tak nazywać, nie będę się sprzeczał o dźwięki. Pan uważa mnie za łajdaka, że pomagam Grosglickowi do obdzierania nędzarzów, tak? Otóż ja pana przekonam, że ten łajdak robi więcej dla tej nędzy sam niż wy wszyscy razem inteligenci i różne resztki szlacheckie. Proszę, spojrzyj pan w tę książkę, jest to całoroczny rachunek sum wypożyczanych i procentów, jakie przyniosły za rok ubiegły. Książkę prowadził mój poprzednik, a tutaj jest moja książka, prowadzona od nowego roku. Porównaj pan cyfry pożyczek i dochodów.
Horn bezwiednie prawie rzucił okiem i zobaczył, że suma dochodów w drugiej książce była o połowę mniejsza niż w pierwszej.
– Cóż to znaczy, dlaczego?
– Znaczy to, że o sto pięćdziesiąt procent biorę mniej niż mój poprzednik. Znaczy to, że jak rachunki mówią, daję z własnej kieszeni nędzarzom od stu do dwustu rubli miesięcznie, bo właśnie te sto pięćdziesiąt procent stanowiły moje wynagrodzenie dodatkowe. Zrzekłem się go i nie szukam w tym chluby.
– Darowuje pan im ich pieniądze, wielka łaska, istotnie!
– Mówisz pan jak człowiek, nie mający pojęcia o interesach.
– Nie, tylko jak człowiek, który nie uważa za bohaterstwo branie zamiast trzystu procent, sto pięćdziesiąt.
– Dobrze, nie mówmy o tym! – zawołał Wilczek i zniechęconym ruchem rzucił książki w głąb kasy ogniotrwałej, stojącej w kącie i zaczął bębnić w stół i patrzał na wiśnie kołyszące się za oknem.
Był bardzo ponury, bo się obawiał, że przez niego ta wieść o operacjach lichwiarskich rozleje się po Łodzi i zamknie mu drzwi w „kolonii” i w kilku innych znajomych domach.
Horn przypatrywał się uważnie i zapomniał o odejściu, oburzenie ustąpiło miejsca ciekawości z jaką słuchał Wilczka, przedstawił mu się teraz zupełnie inaczej, biła od niego jakaś siła potężna, której dotychczas nie zauważył, gdyż, co prawda, nigdy na niego nie zwracał szczególniejszej uwagi.
– Ach, ogląda mnie pan, jak człowieka pierwszy raz widzianego.
– Przyznaję się, że pierwszy raz przyglądam się panu uważnie.
– Zadziwiający okaz, co? Cham o brudnych instynktach, zwykły parobek żydowski do wszystkiego; brzydki, marny i niegodziwy! Cóż robić, panie, nie urodziłem się w pałacu, a tylko w zwykłej chałupie; nie jestem piękny, nie jestem przyjemny, nie jestem wasz i dlatego nawet moje cnoty, jeśli je mam, są występkami, no ale i dlatego pożyczacie pieniędzy ode mnie dodał ze śmiechem i jego małe oczki zamigotały ironią.
– Panie, a to Wassermanowa przyszła! – zawołał chłopak przez drzwi.
– Wojtek, niech już wyjeżdżają na kolej, daj ten fracht201 Antkowi, za pół godziny będę na stacji. Każ Wassermanowej przyjść.
Wassermanowa przyniosła świeczniki szabasowe i wielki bursztynowy garnitur202 na zastaw dziesięciu rubli, jakie jej natychmiast wypłacił Wilczek, obliczając z góry rubla procentu za tydzień.
– Pan powie, że to lichwa, co? A gdybym nie dał jej tych pieniędzy, umarłaby z głodu. A takich kobiet, żyjących z wypożyczonych od nas pieniędzy, jest kilkadziesiąt w Łodzi, każda z nich ma dzieci, matki mężów, którzy się modlą lub są niedołęgami.
– Czyli, że społeczeństwo powinno wam być wdzięczne za tak niestrudzoną dobroczynność.
– Mogłoby dać nam spokój, kiedy je uszczęśliwiamy bezinteresownie.
Roześmiał się serdecznie i bardzo cynicznie.
– Panie, ten Żyd Grünspan idą! – zawołał chłopak przez drzwi.
– Może pan zostanie jeszcze na chwilę, aby być świadkiem bardzo wesołej sceny.
Horn nie miał czasu protestować, bo w tej chwili wszedł Grünspan.
– Dzień dobry, panie Wilczek, pan ma gości, ja może przeszkadzam! – wołał już od progu, nie wyjmując cygara z ust i wyciągając rękę do powitania.
– Bardzo proszę, mój przyjaciel, pan Horn – przedstawiał.
Grünspan szybko wyjął cygaro z ust i przenikliwym spojrzeniem obrzucił Horna.
– Pan pracował u Bucholca? – zapytał dosyć wyniośle. – Pan syn Horn et Weber w Warszawie? – zapytał po raz drugi, nie otrzymawszy odpowiedzi na pierwsze.
– Tak.
– Bardzo mi przyjemnie. My z ojcem pańskim robimy interesy.
Wyciągnął rękę i bardzo łaskawie dotknął się końcami palców ręki Horna.
– A ja do pana, panie Wilczek, przyszedłem na spacer, po sąsiedzku.
– Bardzo przyjemne powietrze dzisiaj. Niechże pan siada – zapraszał gorąco Wilczek, nie mogąc ukryć radości, jaką mu sprawiła wizyta Grünspana.
Grünspan odgarnął delikatnie poły długiego chałata i usiadł, wyciągnął na izbę nogi obute w długie do kolan buty i podniósł chytrą, wypasioną twarz, świecącą tłuszczem.
Maleńkie czarne oczki biegały mu ustawicznie po izbie i wybiegały za okno w ogródek, czepiały się czerwonych murów fabryki, stojących tuż z boku i powracały, badając twarze Horna pobieżnie i Wilczka bardzo niespokojnie.
Okrywał się gęstymi kłębami dymu, chrząkał, poprawiał się na krześle i nie wiedział, od czego zacząć.
Wilczek również milczał, spacerował po izbie, uśmiechnął się, oblizywał łakomie wywinięte wargi i rzucał porozumiewające spojrzenia na Horna, który siedział nachmurzony i rozważał słowa i postępowanie Wilczka.
– Przyjemny chłód jest w pańskim domu – zaczął fabrykant, wycierając kraciastą chustką spoconą twarz.
– Okna przysłonięte przez ogród nie puszczają słońca. Pan widział mój ogród, panie Grünspan?
– Nie miałem czasu. Kiedy ja miałem oglądać? Człowiek przy tylu interesach jest uwiązany jak ten kuń do wozu.
– A jeśli panowie zechcą, to może byśmy wyszli na powietrze. Pokazałbym panom swoje pole i ogród, dobrze?
– Dobrze, bardzo dobrze! – zawołał żywo Grünspan i poszedł przodem.
Obeszli ciasne podwórze, pełne dołów zapełnionych gnojówką, kup nawozu, starych bali i desek i stosów starego żelastwa, blach i starych garnków, które dwóch ludzi ładowało na wielkie wozy.
Z jednej strony podwórza były nędzne szopy kryte słomą i zbite ze zmurszałych desek, w których stały beczki z cementem, a z drugiej również nędzne stajnie ciągnęły się pod murem fabryki Grünspana.
– Nie wyścigowe! – zawołał ze śmiechem Wilczek, widząc, że Horn z przykrością patrzy do stajni na nędzne, okaleczałe wywłoki końskie, stojące ze zwieszonymi łbami przy żłobach.
– Tu nie jest przyjemny zapach – zauważył fabrykant, pociągając delikatnym nosem powietrze.
Oglądali następnie kawał pustego pola, szczerego piasku, z którego wiatry wywiały wszystką roślinną ziemię, że żółcił się jak posypany ochrą.
Wielkie sterty śmieci wywożonych z miasta, po których grzebały wynędzniałe psy, rozwalały się wzdłuż fabrycznego muru, jaki się ciągnął do połowy długości pola.
– Złoto nie ziemia! Cebula rośnie tutaj jak łzy kocie! – zauważył Wilczek ironicznie się uśmiechając.
– No i bardzo ładny krajobraz stąd widać – powiedział Horn, wskazując na linię lasów miejskich, całą w niebieskawo-opalowych mgłach słońca i na płowe fale przeganiające się po żytach, spośród których wychylały się czerwone szyje kominów fabrycznych.
– Co pan mówi, jaki krajobraz! To są place do sprzedania! – zawołał Grünspan żywo, zirytowany ironią Wilczka.
– Ma pan rację, ale mój plac jest jeszcze fajniejszy, bo leży tuż przy pańskiej fabryce i prawie w mieście można by założyć na nim śliczny park…
– Załóż pan, to moi robotnicy będą mieli gdzie odpoczywać w święto…
Powrócili przed dom i usiedli na ławce.
Horn pożegnał ich i poszedł, a oni siedzieli jakiś czas w milczeniu i udawali przed sobą, że się rozkoszują powietrzem przesyconym zapachem dymów i wyziewami głębokich rowów, pełnych gryzących odpływów fabrycznych.
Drogą ciągnęły nieprzerwanym łańcuchem wozy z cegłą i podnosiły duszący czerwonawy kurz, który osiadał na liściach wiśni i na trawach, a od fabryki Grünspana biły ustawicznie kłęby czarnych dymów i tłukły się pomiędzy drzewami ogródka i rozpościerały nad nim brudny, szary baldachim, przez który z trudem przesączało się słońce.
– Miałem do pana mały interes – zaczął pierwszy Grünspan.
– Wiem nawet jaki, wspominał mi o tym mój przyjaciel, Moryc Welt.
– Kiedy pan wiesz, to mówmy krótko i prędko – zawołał fabrykant z lekceważeniem.
– Dobrze. Ile pan dajesz za ten plac, który jest panu tak bardzo potrzebny.
– On mi nie jest potrzeby! Ja bym go kupił tylko dlatego, żeby tę brzydką chałupę zwalić i te drzewa wyciąć, mnie to przeszkadza, bo ja przez nie z mojego mieszkania nie widzę lasu. Ja bardzo lubię las.
– Ha, ha, ha!
– Pan się bardzo przyjemnie śmieje, dobry śmiech to ładny kawałek zdrowia – zauważył Grünspan, hamując niecierpliwość. – Ale ja nie mam czasu, panie Wilczek – dodał, powstając z ławki.
– I ja również czasu nie mam, bo muszę iść na kolej.
– Więc nasz interes?
– No – ileż pan dajesz?
– Ja lubię prędko załatwiać sprawy, dam panu dwa razy tyle za ten śmietnik, coś pan chłopu zapłacił – zawołał prędko, wyciągając rękę do zgody.
– Ja nie mam czasu, panie Grünspan, a pan żartuje sobie ze mnie.
– Dam panu pięć tysięcy rubli, no, gotowe?
– Bardzo panu dziękuję za sąsiedzkie odwiedziny, ale na prawdę jest mi pilno, bo moje wozy pojechały już dosyć dawno na stację i czekają na mnie.
– Ja panu powiem ostatnie słowo: dziesięć tysięcy rubli, zaraz, na stół, no jakże, będzie zgoda.
Pochwycił jego rękę i uderzył w nią na zgodę.
– Nie będzie zgody, bo nie mam czasu na zabawę.
– Panie Wilczek, to jest złodziejstwo! – wykrzyknął namiętnie, odskakując parę kroków.
– Panie Grünspan, pan nie jesteś zupełnie zdrowy!
– Bądź pan zdrów.
– Do widzenia! – rzucił Wilczek i z uśmiechem zadowolenia patrzył na fabrykanta, który rozwścieklony rzucił cygaro o ziemię i spiesznie szedł przez ogród, aż mu poły chałata fruwały jak skrzydła i biły o drzewa i zaczepiały się o krzewy agrestu, rosnące przy ścieżce.
– Wrócisz ty jeszcze! – szepnął za nim ironicznie i zatarł z radości ręce.
Wypił herbatę, pochował stosy drobnej monety do kasy, przebrał się w elegancki garnitur, uperfumował, wycisnął sobie przed odrapanym lusterkiem kilka wągrów z twarzy i elegancki, jaśniejący radością poszedł na kolej.