«Ależ trzeba nieszczęścia! wszak mówiłem o tém, Żem niegdyś krzyż drewniany postawił nad błotem, Jak tarczę od szatana – ot niszczał leciuchno, Podgnił, upadł na ziemię, rozbił się na próchno, I już trawa zarosła na ubitéj drodze, Gdzie, bywało, wieczorem pomodlić się chodzę. Więc znowu Boże odpuść! byłem w sidłach diabła — Mój topor się potrzaskał – i ręka osłabła, Nie miałem sił na nowo odbudować krzyża, A już czułem jak starość, jak śmierć się przybliża, I zapragnąłem śmierci – nie sposób żyć dłużéj — Kiedy już drżąca ręka do pracy nie służy, Kiedy nie mam siekiery – ej, nie przeżyć wcale! Czém ja kłodę rozrąbię? czém źwierza powalę? Wszak już i głód dokucza – już niedźwiedź kudłaty, Co mi służył na odzież, podarł się na szmaty, Cóż począć? śmierć nadchodzi – ot, szepcąc pacierze W mojéj dębowéj klatce do śmierci przeleżę — Więc powlokłem kościska w wypróchniałą jamę; Lecz tu poczęły dręczyć okropności same, Tutaj czarna tęsknota do świata i ludzi, Tu pragnienie rozpali, tu się głód obudzi, Szatan po zgniciu krzyża ufny swéj potędze, Przeszkadzał mi modlitew i wyśmiewał nędzę, W oczy mi się naigrawał – to wychodzi z błota, To huczy w oczerecie, to dziko chychota66, To wejdzie mi do serca i tam ślad swój znaczy Ponuremi myślami grzechu i rozpaczy, — Gdy ja myślą o Bogu chcę pokrzepić ducha, On mi ogień sumienia pod sercem rozdmucha, I krew mi przypomina albo ryczy wściekle: »Żegnaj się, czy nie żegnaj, obaczym się w piekle!« Och! wtenczas, jaśne pany, ucierpiałem dosyć. »Nie! – rzekłem – niepodobna takich mąk przenosić, Czyż zniosłem tyle pokus i prac nadaremno, Aby w końcu duch czarny wziął górę nade mną? Nie zdołam mu się oprzeć, ratuj Matko święta! Bo w téj puszczy przed śmiercią szatan mię opęta I weźmie duszę moją. – Wyjdę z tej gęstwini67, Niech się już sądom ludzkim zadosyć uczyni. Może kiedy mię spotka zasłużona plaga68, Szatan się ułagodzi albo Bóg przebłaga«; — I wziąłem moją zgniłą, podartą sukmanę, Pożegnałem pasiekę i pszczółki kochane, I płacząc po mym lesie, i klnąc moją dolę, Poszedłem, by jakkolwiek wybłąkać się w pole». —
XII
«Błądziłem długo… aż jednego ranka, Las się przerzadził69 nad széroką rzeką, I zawidniała piasczysta70 polanka, A daléj wzgórek i wieś niedaleko. Wszedłem na wzgórek, las zniknął w oddali, Było mi straszno, gdy wyszedłem w pole… Drżałem z obawy, że mię wiatr obali, Że zbytnia jasność oczy mi wykole… Powiodłem okiem po błokitném niebie, Potém spojrzałem na ustroń wieśniaczą, Mży się w źrzenicach, widzę wkoło siebie Dęby i sosny na powietrzu skaczą — Wszedłem do wioski, strach ogarnął piersi, Lecz razem w piersiach tak słodko, tak rzewnie, Ludzie! – mój Boże – to bracia najszczersi! Ja wszystkich ludzi uściskałbym pewnie! Lecz wszyscy ludzie, na całéj ulicy, Z krzykiem, ze strachem, uciekli ode mnie, Dzieci i starsi, wszyscy bez różnicy — Wołam ich, płaczę, wszystko nadaremnie. — Czy to twarz moja zniszczona przez nędzę? Czy leśna postać straszyła z daleka? Czy krew błyszcząca na zgniłéj siermiędze? Czy ślady w oczach, że zabiłem człeka? Gorzko mi było, że ludzkie postacie Stronią71 ode mnie jakby od zarazy — Każdy mię z dala żegna po trzy razy, I bieży z krzykiem zamykać się w chacie. Piérwszy z ulicy stał domek schylony, Puknąłem w okno, zakrzyczano z chaty. Ja się oparłszy na mój kij sękaty, Rzekłem: – »Niech będzie Chrystus pochwalony!« Nikt się nie ozwał, ale drżące dziecko Kawałek chleba rzuciło mi w ręce — Oj pany! pany! nigdy tak zbójecko, Wilk nie poglądał na zwłoki jagnięce — Ani połykał tak żarłoczném gardłem, Krwawéj zdobyczy na wioskowej niwie — Jak ja na chléb ten patrzałem łapczywie I jak go żarłem… Z wioski do wioski błąkam się mizerny, Ludzie się lękli jak dzikiego gadu, Na koniec człowiek jakiś miłosierny Spytał się u mnie: »Kto ty jesteś, dziadu?« I wezwał na noc, i dał ciepłéj strawy72, Starą sukmanę dał mi na przykrycie, I gwarzył ze mną – o Boże łaskawy, Szczęść temu człeku73 całe jego życie! (Najlepszy datek – o wierzcie mi, wierzcie Kto swojém sercem biedaka obdarzy). On mi powiedział: że w tutejszém mieście Zasiadłeś książę, by sądzić zbrodniarzy, Więc tu przyszedłem. Jak zbrodniarze warci, Każ mię ukarać przykładnie a srodze, A ja ci za to sowicie nagrodzę, Weź moje pszczoły, – te trzy kopy barci! Jam je hodował na bezludnym borze, Strzegłem, czy letnia, czy zimowa pora; Dziś tego miejsca nie znalazłbym może, Lecz każ wyszukać, gdzieś koło jeziora. Las jakby wyspa – bagna idą w kółko, Przy jedném bagnie jest krzyża ułomek, A w środku wyspy nad samą rzeczułką, W spróchniałym dębie wydrążony domek. — Nie gardź podarkiem miłościwy książę! A mnie na gardle74 skaraj jak mordercę, Może się śmiercią sumienie rozwiąże, Może ciężaru pozbędzie się serce!!»
66.chychota – dziś popr.: chichocze. [przypis edytorski]
67.gęstwinia – dziś popr.: gęstwina. [przypis edytorski]