Kitabı oku: «Wycieczki po Litwie w promieniach od Wilna, tom II», sayfa 3
Dodatek do tego, co się rzekło o Tatarach litewskich
Królowie Polscy śmiało ufali wierności Tatarów zamieszkałych w Litwie, podczas krwawych najazdów hord ich współbraci; owszem uzbrajali całe ich chorągwie do walki. Z materiałów, które ogłosił uczony profesor Mochliński („Teka Wileńska”, t. VI. s. 142 i 143), widzimy, że Zygmunt I posyłał uniwersały we wrześniu 1533 do chorążych i marszałków wojennych, zawiadamiając o otrzymanych wiadomościach, iż Tatarowie perekopscy pod wodzą Sap-gereja wyruszyli z Krymu i są już o 13 mil od zamku Czerkasow, wzywa ich, aby konno i zbrojno stawili się na oznaczony czas i miejsce, „aby się nie stała szkoda państwu naszemu od tych nieprzyjacielskich ludzi z powodu czyjegoś niepośpiechu lub zaniedbania”.
Uzbrajać całe chorągwie na odpór współplemieńców i współwyznawców jednej wiary i być pewnym, że te chorągwie nie zdradzą i nie połączą się z wrogiem – zaprawdę, piękny przykład zaufania, na które Tatarowie litewscy musieli przez swoją poprzednią wierność zasłużyć.
Inny jeszcze w téj chwili widzimy dowód zaufania królewskiego względem Tatarów litewskich.
Wiemy, że Achmet szach zawołżańskich Tatarów, utraciwszy swe państwo, szukał ucieczki w Polsce, gdzie go w Trokach wpół gościem, wpół więźniem trzymano. Usiłował raz uciec, lecz mu się to nie powiodło. Herberstein w 1517 widział go w Trokach, Bielski twierdzi, że był więziony w Kownie, gdzie miał umrzeć. Ale słusznie domyśla się uczony M. Baliński, że go Zygmunt I musiał z więzienia wyswobodzić (Starożytna Polska, t. III, s. 314), bo go wyswobodził rzeczywiście i odesłał aż do granic jego państwa, pod strażą czy honorową eskortą litewskich Tatarów.
Mamy na to dowód w uprzejmie nam udzielonym ekstrakcie pewnych funduszów kościoła radoszkowickiego (pod Mińskiem), którego oryginał ma się znajdować w archiwum kapituły wileńskiej. Tatarowie litewscy (Szczepan, Pietrasz, Adam i Waśko Bultykowiczowie, Andrzéj i Aksak Mackiewiczowie oraz Horam Bohdanowicz) odprowadzający zawołgskiego szacha z ziem litewskich aż za Kijów, nie mając na drogę pieniędzy, sprzedali plebanowi radoszkowickiemu, a raczéj podstawionemu przezeń kościelnemu, Michałowi Puńce, za osiemdziesiąt pięć kop groszy litewskich swoje posiadłości: Biemaszowszczyznę, Austuncowszczyznę, Zankowszczyznę, Ihnatowszczyznę oraz pustosze po swych poddanych w Lewonowszczyźnie, Itaszowszczyznie i Syrokwaszy. Zygmunt August w r. 1554 potwierdził tę wyprzedaż. Wyraźnie wspomina w konfirmacyjnym przywileju, iż chana zawołgskiego wyprowadzili Tatarowie z Polski aż za Kijów66, że to uczynili dla posługi królewskiej67. Zdaje się z brzmienia przywileju, że jeszcze wtedy Tatarowie nie mieli prawa dowolnie się rozporządzać nadanemi sobie posiadłościami, bo przywiléj Zygmunta Augusta mówi: „Lubo zdawna w Litewskiém państwie naszém nigdy się nie praktykuje aby Tatarowie, nieposiadający żadnych swobod, mieli komu bądź odprzedawać swych ludzi i ziemię, wszakże bacząc, że ci Tatarowie nasi potrzebując pieniędzy w swym niedostatku, zwłaszcza w głodne czasy, jadąc na naszą służbę, za sł. pani. Ojca naszego, Króla J. M. przy Carze Zawołgskim te swoje ziemi sprzedali itd. zatwierdzony (w sposobie wyjątku)” odno z osobliwojej łaski naszojej68
Ten przywilej potwierdził Władysław IV dnia 2 stycznia 1644 r.
W późniejszym czasie wyjątki zamieniły się w prawidło. Tatarom wolno było przedawać nadane sobie ziemie, a zubożenie przyprawiło ich o konieczność takowych przedaży. W okolicach Niemieża była z kilku folwarkow złożona posiadłość tatarska Kiena, która niegdyś wystawiała siedmiu żołnierzy. Lecz w r. 1631 jedna główna scheda była już w rękach wileńskiego mieszczanina Korsaka Wołkoroba (dziś Wołkorabiszki), druga w rękach Konstantyna księcia Ostrogskiego, trzecia dostała się Władysławowi Moniwidowi (obacz cytowany artykuł prof. Mochińskiego); dziś tam jest tylko jedna posiadłość tatarska, ze czterema chatami poddanych.
I
Wyjazd – Przedmieście Snipiszki – Góra Szeszkinia – Karczmy – Wspomnienia pijarów – Suderwa – Dwór i kościół – Słówko o ludu wiejskim – Jeziora – Dukszty – Kościół – Ks. Dębiński i historia założenia i budowy kościoła – Konsekracja – Wieś Ojrany – Glejsiszki – Europa – Źródło téj nazwy.
Zawsze od Wilna zapuszczając promienie naszych wycieczek, – mamy kolejno zwiedzić jeszcze jedną niegdyś stolicę Litwy, i to najstarszą, bo przedgedyminowy Kiernów, miasto (jeżeli wierzyć kronikarzom) od 800 lat istniejące, gdzie monarchów Litwy podnoszono na ich dostojność, gdzie mieszkała Pojata córka Kiernusa, gdzie za Jagiełły ostatni Krywe Krywejta Litwy, schronił się z ostatnią czcią swych bogów – słowem Kiernów okryty mityczną mgłą litewskiej przeszłości, która dla nas posiada tak wiele niewypowiedzianego uroku.
I to wszystko nie daléj jak o sześć mil od Wilna – tylko o jeden dzień drogi dla pieszego pielgrzyma! Nie zazdroszcząc przeto tylu naszym ziomkom, którzy w téj chwili gonią wiatry po bulwarach Paryża lub górach włoskich, idźmy je gonić na rodzinnych polach. Jeżeli z téj pogoni nie odniesiemy rzeczywistych naukowych korzyści, to przynajmniej nakarmimy do syta chciwą złudnych marzeń wyobraźnię, wylejemy łezkę na cześć przeszłości – a od takiéj łezki zawsze zdrowiej na sercu.
Kiernów leży od Wilna w kierunku zachodnio-północnym, tak jak płynie Wilia, od któréj brzegów droga nasza mało co się oddala, chociaż w ciągu całéj wycieczki tylko w Wilnie i w Kiernowie z nią się spotykamy. Góry i lasy po lewéj ręce podróżnego zasłaniają całkiem „strumieni naszych rodzicę” od naszych oczu; tylko chłodek w powietrzu, tylko sina mgła, czepiająca się niekiedy nad lasami, każą się domyślać, że tu gdzieś w pobliżu większa rzeka przepływać musi.
Mając jechać kawał drogi traktem wiodącym z Wilna do Wiłkomierza, przebywamy Zielony Most w Wilnie, a skręciwszy się na lewo, mimo cudownéj kolumny Pana Jezusa i kościoła św. Rafała (niegdyś pojezuickiego), wyjeżdżamy na przedmieście Snipiszki.
Liche to przedmieście, w jedną ulicę na pół mili rozciągnięte, złożone z drewnianych domków i kramików żydowskich, oraz z mieszkań strycharzy, czyli wypalaczy cegieł i kafli – z początku niczém się nie odznacza. Wnet za rogatką widzimy na lewo świéżo wymurowaną synagogę żydowską, na drugim planie wygląda spomiędzy dachów meczet tatarski – położony nad Wilią w końcu przedmieścia Łukiszek – mignęły wieże kościoła świętego Jakuba będącego na témże przedmieściu, – i znowu zakryły nam widok niepoczesne po większéj części, drewniane mieściny. Ale od połowy Snipiszek spomiędzy lichych domków poczyna na lewo przeglądać jeden z tych widoków, które stanowią prawdziwą ozdobę, bogatego w ozdobne widoki Wilna. Kościół św. Jakuba, zwierciadlana Wilia ze swemi żółtemi i zielonemi brzegami, daléj ciemny las sosnowy sinawą mgłą obleczony, stare, nędzne, ale w malowniczym bezładzie rozrzucone chatki rybaków – dają widok, który się ciągle rozwijając, towarzyszy nam z lewéj strony aż do wyjazdu z miasta, a jeszcze się wzbogaca kilku z daleka widzianemi wieżami, kiedy wezbrawszy się na górę Szeszkinię, rzucamy na gród litewski pożegnalne spojrzenie. Tu jeszcze przybywa nam widok posiadłości w lesie nad Wilią położonéj, zwanéj Zwierzyńcem, będącej rezydencją dzisiejszego wileńskiego jenerał-gubernatora, którą przecudnie ozdobił.
Ale opis okolic Wilna, wchodzi tylko ubocznie w zakres naszéj pracy. Góra zakryła nam miasto, od którego o 4 wiorsty podjeżdżamy pod karczmę Widłówkę, a zostawiwszy trakt pocztowy na prawéj stronie, udajemy się szeroką drogą na lewo. Przy drodze, w dolinie, murowana, zniszczona karczma, opodal zniszczony dworek Lewandowszczyzna (obok którego w brzozowym gaiku spoczywają zwłoki dziedzica tych miejsc), są przypomnieniem jakichś lepszych czasów. Murowane, ale dzisiaj zniszczone słupy parkanowe w ogrodzie, takież słupy strzegące ogrodzenia mogiły dziedzica, świadczą, że tu kiedyś starano się o ozdobę miejscowości. I warto było – bo miejscowość prześliczna: wzgórki to zbożem, to gaikami, to liściową zaroślą pokryte, uśmiechają się każdy inaczéj; spomiędzy nich przegląda jeszcze trochę miasta, świecą się białe wieże monasteru św. Ducha oraz kościołów p.p. wizytek i św. Stefana, najdalsze stąd świątynie, a jednak najbliższe dla oka, bo miasto zapadło w dolinę.
Przejechawszy las sosnowy i po ciągle falujących się wzgórkach, mijamy karczmy Bujwidziszki, Biegankę, Pustołówkę i należące do nich dwory i dworki. Ujechaliśmy blisko półtory mili wciąż górzystym i pięknym krajem; ale tu na odmalowanie każdego wzgórka, każdej włościańskiéj lub szlacheckiéj osady potrzeba by pędzla, a nie pióra, potrzeba by znajomości litewskiéj mowy dla wytłumaczenia wam nazwisk miejsc, tak dziko brzmiących dla ucha tych wszystkich, którzy tej mowy nie rozumieją, potrzeba by na koniec długich miejscowych studiów, których przelotny wędrowiec czynić nie może, przypuściwszy, że te ciche okolice, mają coś w sobie godnego do studiowania.
Podarta karczma, uboga wioska, grusza na polu – wszystko takie same jak wszędzie, z dodatkiem chyba trochę smutnych obłoków, jakie wiszą nad wszystkiemi naszemi krajobrazami. Karczma Bieganka, o którejśmy wspomnieli, należy do niedaleko położonego folwarku Ginejciszek, który wespół z Duksztami należał dawniéj do pijarów wileńskich z zapisu Doroty Dowborowéj. Włościanie pamiętają jeszcze pijarskie czasy; wspominają ze czcią imiona kilku rektorów, imiona, które w historii nauk zajęły znakomite miejsce. Za laskiem liściowym, nieopodal od folwarku Bukiniszek, widnieje z góry majestatyczna rotunda kościoła w Suderwic; a przejechawszy jeszcze parę wzgórków mimo wsi Widowciszek i Grykieni, jesteśmy na koniec w samém miasteczku.
Kilkanaście chat od wjazdu, niczém nieróżnych od zwyczajnéj wioski, kościół na górze, pięknej doryckiéj architektury, ładny pałacyk dziedziców, obszerny cienisty ogród, jezioro poza dworem, wszystko oblane jakąś miłą atmosferą, – oto fizjonomia Suderwy – fizjonomia dobrze nam pamiętna, dla wielu miłych chwil, któreśmy we dworze tutejszym spędzili, gdzieśmy po raz piérwszy w życiu, byli na przedstawieniu naszej Chatki w lesie przez miłe a życzliwe grono amatorów. Ale to wszystko rzeczy dotyczące się naszych osobistych wspomnień, cóż wam do nich, czytelnicy? Życzliwą cześć dla mieszkańców Suderwy zostawmy raczéj we własném sercu niż na kartach drukowanéj książki; trwalsze tam będą niż na druku, który za rok, za drugi, mole potoczą, zapomnienie przykryje.
Nazwisko Suderwy wywodzą z etymologii litewskiej, od wyrazów su przyimek z, i darwie: trzaska, błonka smolna. Mogła ta nazwa wziąć swój pierwiastek od rybaków ze smolném łuczywem w nocy łowiących rybę albo może od jakiego religijnego dawnych Litwinów obrzędu, odbywanego ze smolną pochodnią lub łuczywem. Cóżkolwiek bądź, nazwa Suderwy spotyka się w kilku innych miejscowościach w okolicach Wilna. Tę samą nazwę nosi rzeczka, – a Zameczek, dwór o milę od Wilna położony, nosił w XVI wieku i później nazwę Suderwy Wirszyłłowskiéj69.
Kościół suderwiański, wspaniały, jakich niewiele po wsiach i miasteczkach naszych spotykać można, po utworzeniu tutaj przez biskupa Massalskiego parafii w r. 1782, fundowany został przez Walentego Wołczackiego biskupa tomaseńskiego, który po Łopotach nabywszy Suderwę, był razem tu dziedzicem i pierwszym proboszczem. Wymurowano go, z dołożeniem znacznych pomocy księżnéj Teodory Sapieżynéj, podług planu, który skreślił Wawrzyniec Gucewicz, nasz znany architekt: wzniósł się w stylu doryckim, bez wież, z kopułą, blachą żelazną pokrytą, z frontem ozdobnym w krużgankach w kształcie półkola, o sześciu kolumnach murowanych, które wspierają facjatę, a pomiędzy któremi pomieszczone są nisze na posągi. Plan ten piękny na oko, dobrze przypominający styl Gucewicza, okazał się w skutku niepraktycznym; kościół bowiem na górze, z płaskim dachem, wystawiony jest na szkodliwe działanie słot i deszczów, które coroczną i kosztowną naprawę czynią niezbędną. W niszach stoją kolosalne gipsowe posągi, czterech ewangelistów oraz św. apostołów Piotra i Pawła, wykonane około r. 1820 przez snycerza Pulmana. Wewnątrz posiada ładną galerię około rotundy, parę niezłych obrazów, cztery obrazy ornamentowane gipsaturą i sklepy fundatorów. Cmentarz otaczający dokoła świątynię, łączy się ze starym i cienistym ogrodem pałacowym. Co za cudny, co za daleki widok stąd na okolicę, zwłaszcza przy pogodnym dniu letnim!
Kościół ten rozpoczęto budować w r. 1803; do 1812, za życia jeszcze fundatora wzniesiono ściany; po zgonie zaś biskupa, spadkobierca jego, prezydent Hipolit Wołk-Łaniewski, hojnym nakładem dokończył świątynię, która w 1822 została poświęconą, a w 1834 konsekrowaną praez J. B. Kłągiewicza biskupa chryzopolitańskiego, później wileńskiego. Oprócz Suderwy, biskup wołczacki, a raczéj brat jego kanonik wileński i proboszcz suderwiański odbudował we wsi Szyłanach kościół filialny, do którego niejaki Ancuta przywiązał był pewne fundusze. Kościółek ten, istniejący od połowy XVII w., zostawał pod zarządem kapituły wileńskiéj, należąc do parafii kalwaryjskiéj. Do kościoła suderwiańskiego należała wieś Sanguniszki, a parafia jego składała się z półtrzecia tysiąca mieszkańców, płci obojéj.
Wszyscy kmiotkowie mówią tu jeszcze po polsku; jest to jeszcze czysta Ruś litewska, ale kmiotek podmiastowy, z każdéj wyprawy do miasta więcéj złego niż dobrego przywozi. Obyczaje tutaj są czyste jak w całéj Litwie, lubo nie ręczymy czy niedbalstwo i nałóg pijaństwa, te niby powszednie, a jednak ciężkie grzechy naszego ludu, i tutaj nie mają miejsca. Mężczyźni, już po większéj części nie zatrzymali staroświeckiego kroju sukman i uszatych czapek swych praojców. Noszą się jakoś surdutowo, nieestetycznie, w naiwném przeświadczeniu, że to szlachetniéj wygląda. U niewiast całe ogrody fałszywych kwiatów na głowie, kramne chustki zarzucone przez plecy w jakiś sposób niby dystynkcyjny, kolorowe spódniczki, zajęły miejsce lnianéj odzieży i skromnych polowych kwiatków na głowie, jakie dawne Litwinki nosiły. Tak przynajmniéj widzieliśmy ustrojoną populację wiejską, przejeżdżając témi stronami, w dzień świąteczny. Bolało to nas niezmiernie, że Litwa tak waży sobie lekce swój starodawny ubiór; ale w kilka miesięcy późniéj, przejechawszy znaczną część Królestwa Polskiego, a nawet Krakowskie, gdzie w ubiorze miejscowym tak pięknym i malowniczym, tak już rzadko spotkać włościanina nawet w dzień powszedni przy pracy, – pogodziliśmy się z tym koniecznym wynikiem postępu i powiedzieliśmy sobie:
– To stara historia Wąsów i peruki, tylko powtórzona w kilkadziesiąt lat późniéj i na mniejszą skalę próżności.
Brzydkim być musiał strój starej Polski i starej Litwy, kiedy postęp kazał go odrzucić.
Czy zaś strój postępowy piękniejszy i wygodniejszy od dawnego?
Nie chcemy rozwiązywać zadania, bo nie chcemy wkraczać w prawa filozofów, estetyków i krawców.
Wyjeżdżamy z Suderwy, skręcając się wokoło dworu, mimo rzeczki i pięknego jeziora z wyspą, nazwanego Wilnoje (którego nazwa ma pochodzić z języka litewskiego falowania), a które na prawą naszą rękę, dalekiém, błękitném pasmem rozesłało się pomiędzy lasami. Tutaj równie jak i po drugiej stronie Wilii czyli w powiecie Trockim jest wiele jezior dosyć rybnych. Zapamiętaliśmy nazwę niektórych z prawéj strony Wilii. – I tak: w posiadłościach Suderwy, oprócz jeziora Wilnoje, są jeszcze dwa inne: Kowszelis i Rzesza, w okolicach Kiernowa: Dundulis (od bąblowania), Dełna od dłoni, które w kształcie ręki rozgałęża się, na koniec Pospere pamiętne tém, że wedle tradycji tu zostały utopione z urną popioły książęcia litewskiego Sperasa.
Mój Boże! jak my mało jeszcze umiemy historię naszych ojców. Dlaczego urnę z popiołami Sperasa utopiono w jeziorze Pospere? czy to była jakaś chwilowa konieczność, czy wynik religii albo zwyczaju – nie wiemy. Podanie przecież o tém mówi – a podanie musi mieć słuszność.
Wezbraliśmy się na górę, i około pół mili ujechawszy równiną do wsi Purwiszek, potém znowu około pół mili pięknym liściowym lasem, który po obu stronach drogi to się zwęża, to rozszerza, dając miejsce małym dworkom i wioszczynom, stajemy w Duksztach, wiosce przez grzeczność nazwanéj miasteczkiem.
Nim przed obrzydliwą karczmą konie wypoczną po trzymilowej podróży, obejrzyjmy miejscowość.
Pierwszą tu uwagę zwraca piękny gotycki kościół, panujący nad okolicą; ale nim się pod jego święte ściany zbliżymy, rzućmy okiem na topografię i fizjonomię punktu, gdzie jesteśmy.
Dukszty jest to mała mieścina, leżąca pod 22° 37' 3” dług. wsch. a 54° 91' 4” szer. półn. Wyprowadza swą nazwę od rzeczki tegoż nazwiska, które ma pochodzić od litewskiego wyrazu duksta, (wytycha) albo od słowa duksauju (mam żądzę), do czego usadowiła się w dosyć malowniczym położeniu. Wokoło ciągną się góry, poprzerzynane w rozmaitych kierunkach wąwozami. Dębowe i sosnowe gaiki, porozrzucane dokoła, dają widok cudowny. Rzeki Wilia i Dukszta zbiegają się z sobą w stronie zachodniéj o ćwierć mili od miasteczka.
A miasteczko liche, z kilku chat złożone, świeci dranicznemi i słomianemi dachy, na starych berwionach domkow, stodoł i jednéj karczmy. Dwa włościańskie magazyny zbożowe, kancelaria włościańskiego skarbowego zarządu i dwór stary, niegdyś, do ks.ks. pijarów należący – oto cała ubogich Dukszt ozdoba.
To wszystko jakże dziwną stanowi sprzeczność z kościołem majestatycznym, okazałym, pięknym i bogatym.
Skąd się, spytacie, w tej ubogiéj mieścinie wziął ten cudny gotyk, błagalnie wznoszący ku niebu kilka miniaturowych wieżyc, błyszczący kilku krzyżami – gotyk, który mógłby świetnieć w najpierwszej stolicy Europy? kiedy i kto fundował te wspaniałe a jeszcze tak świeże mury?
O! to ciekawa historia! Zmówmy pacierz, wrzućmy kilka groszy do kościelnéj karbony; a ja wam tę historię opowiém.
Nie jeden człowiek, ale cała ludność okoliczna, bogaci i ubodzy, są tego gmachu fundatorami. Tylko starania około budowy położył jeden człowiek; – środkiem jego jedynym, była Wiara.
W połowie siedmnastego wieku, w 1647 r. Dorota Dowborowa, z domu księżniczka Giedroyciówna, fundowała w Duksztach kaplicę z pruskiego muru, jako altarię mającą należeć do Kiernowa. Pijarowie wileńscy, których własnością następnie zostały Dukszty, częścią z pruskiego muru, częścią z drzewa, w r. 1772, za rektorstwa ks. Michała Frąckiewicza, wznieśli tu kościół, który za staraniem i wyrokiem biskupa Massalskiego, zamieniony został na parafialny, z przeniesieniem tu funduszów altarii kiernowskiej, wynoszących 12 000 zł. polskich, opartych naprzód na folwarku Soboliszkach, późniéj na Ginejciszkach. Rektor ks.ks. pijarów wileńskich był proboszczem Dukszt, utrzymując tu substytuta. Tutaj mieli wypoczynek po pracach naukowych zasłużeni mężowie zasłużonego zakonu; tu złożyło głowę kilku znakomitych ludzi70.
Biegły lata, zmieniały się okoliczności! kościół duksztański ostatecznie niszczał, lepianka z pruskiego muru rozsypywała się na szczęty, drzewo próchniało, zakon pijarów skasowano w Wilnie; zostali tylko stróżami parafii, ks.ks. Bonawentura Pietkiewicz, były administrator duksztański, dotąd z ramienia rektora zarządzający owczarnią około 2 000 dusz liczącą, oraz jako jego pomocnik, były prowincjał i rektor, zasłużony w zakonie, a znany w literaturze, Joachim Dębiński, tłumacz Filozofii życia przez Szlegla (Wilno 1840) i autor innych pism filozoficzno-chrześcijańskich.
Potrzeba było radzić nad odbudowaniem świątyni, właśnie gdy jak najmniej było ku temu środków. Ksiądz Dębiński podjął się ochoczo pracować w tej mierze; a natchniony godłem, które obrał przyszłemu dziełu, „Ku chwale miłemu Bogu i ku naszemu odrodzeniu się w drogach Pańskich”, śmiało przystąpił do pracy. Począł od wystarania się o wspaniały plan architektoniczny, który bezpłatnie wykonał Szacht budowniczy. Plan ten poprawiony później, przez budowniczego Tomasza Tyszeckiego, mógł się wydawać zuchwałym, zważywszy małe, żadne niemal środki do jego wykonania. Była to piękna zuchwałość wiary.
Dwa lata upłynęło, nim plan pozyskał utwierdzenie władz wyższych w r. 1850, a w tym przeciągu czasu przybyły najmniej spodziewane początkowe fundusze, w sumie… zgadnijcie?… tylko rs. 482. Były to zaległe procenta od kapitałów ks.ks. pijarów wileńskich „Zrozumieliśmy z księdzem proboszczem (pisze ks. Dębiński w swoim rzewnym pamiętniku), że Bóg błogosławić będzie przedsięwziętemu dziełu i do końca je szczęśliwie doprowadzić”. Poczęto się zaopatrywać w materiał, kupiono 120 sążni kubicznych kamieni i stosowną ilość wapna, postawiono cegielnię; a gdy plan uzyskał potwierdzenie, architekt Tomasz Tyszecki ofiarował się nie tylko z bezpłatną dyrekcją budowy, ale przywziąwszy się do niej jak ojciec do dziecka, co mógł, ze swych funduszów dla niej poświęcał.
Kamień węgielny położono dnia 19 czerwca 1850 roku. Przewodniczący uroczystości prałat wileński, ks. Jan Markiewicz w obszernéj mowie, zachęcał obecnych chrześcijan, aby przychodzili w pomoc wznoszącéj się świątyni. Niepłonne było wezwanie! Fundamenta wyprowadzono przed zimą; ale następny rok, dla rozmaitych przeszkód, upłynął na samem przygotowaniu materiałów. Daléj robota szła bez przerwy, tak że w r. 1854 stanął mur skończony i dach blachą pokryty; a w roku następnym ukończono tynk, zrobiono organ nowy i dokonano w większéj części ważniejsze urządzenia wewnętrzne.
Ale koszta? – pytacie – skąd się tu wzięły pieniądze na budowę? – Dał je Bóg, zjednała wiara, zgromadziła nieustanna troskliwość jednego człowieka. Rząd krajowy przyszedł w pomoc: została wydana z konsystorza księga do zapisywania dobrowolnych ofiar; z tą księgą gorliwy ks. Dębiński objeżdżał domy szlacheckie, wsi, zjazdy obywatelskie, a budząc współczucie dla przedsięwziętego dzieła i cześć dla siebie, zjednywał niemałe kwoty. Wciągu lat sześciu, przeszło 15 000 r.s. zebrano ze składek. Nie tylko katolicy, lecz ludzie innych wyznań, nawet żydzi, z pośpiechem i uprzejmością ofiarowali, co mogli. Mniej zamożni nie dali się wyprzedzić bogatym w niesieniu na ołtarz wdowiego grosza.
Nie widzimy powodu tajenia imion tych, co się, pomimo szczupłych własnych zarobów, znacznie przyłożyli do dobrego dzieła. I tak: nasz ulubiony kompozytor Stanisław Moniuszko, przyczynił swém staraniem blisko 600 rubli srebrem; ksiądz Józafat Woyszwiłło pijar, dał oblig na 1000 rubli srebrem; który najniespodziewaniej został wypłacony i ofiarował corocznie, aż do ukończenia budowy, po 132 rubli srebrem; kanonik Krasiński (dziś biskup wileński) rubli srebrem 170; Hipolit Antuszewicz, niebogaty dzierżawca, rubli 600; inne osoby, które nie chciały, aby ich imiona zapisywano, składały nie mniej znaczne kwoty.
Sąsiedni obywatele dostarczali materiał budowlowy i żywność dla robotników.
A ileż to razy, w chwili najkrytyczniejszéj, kiedy brakło grosza na posuwające się wciąż mury, zaufany w Opatrzności przedsiębiorca, zamiast ustawania w robotach; rozpoczynał je na większą skalę, kiedy mu czyniono uwagę, „że tak ufać jest to kusić Boga”, przybywał najmniej spodziewany zasiłek. Co tu za rzewne sceny w pamiętniku ks. Dębińskiego (z którego czerpiemy naszą relację) jak się każdy cisnął, aby „przyłożyć swój kamyk do budowy duksztańskiego kościoła”! Przytoczmy jeden z tych wypadków według relacji czcigodnego pracownika. „W przeciągu trwania fabryki, bywały różne wstrząsające nas największą niespokojnością zdarzenia. I tak jednéj jesieni, przy zamknięciu fabryki; po rozpłaceniu się z mularzami, kasa została zupełnie wypróżnioną – wtém przybywa strycharz, o którym byliśmy zapomnieli przy powyższéj rozpłatce, powiadając, że mu się należy 75 rs, za sto tysięcy cegły surowéj, tego lata wyrobionej. – Odprawiwszy go, składając nań winę, że z rana nie przyszedł, kiedy wszystkie pieniądze nie były jeszcze oddane mularzom, powstaje płacz i narzekanie ze strony kilkunastu strycharzów, że całe lato pracowali, a teraz w tak drogim roku muszą z żonami i dziećmi z głodu umierać. – Pocieszam ich, jak mogę, i czując ich gwałtowną potrzebę, przyrzekam dnia jutrzejszego udać się do Wilna, gdzie może mię Bóg czem opatrzy – oni wprawdzie uspokojeni odeszli, ale ja za to w największéj niespokojności musiałem długo się pasować i zdobywać na ufność w Bogu, nim się uspokoiłem i mogłem zabrać się do pacierzy. Zaledwie otworzyłem brewiarz, zachodzi pod ganek parokonna bryczka, wchodzi młody człowiek, rekomenduje się, że jest Szelking; że matka jego przysyła 150 rs., a tak dzięki Bogu, w jednéj chwili zostałem wyrwany z największej potrzeby”.
Organ budował i urządził p. Stanisław Dłużewski, organista z Królestwa Polskiego; ołtarze w ślicznym gotyckim stylu, odpowiednim stylowi kościoła, zbudowane i oświetlone kolorowemi oknami, mają wcale niezłe obrazy, malowane nie przez artystów ex professo, lecz przez amatorów, którzy ochoczo nieśli do świątyni płody swojego pędzla. I tak Św. Annę malował hr. Stanisław Kossakowski; św. Bartłomieja panna Jadwiga Kleniewiczówna; św. apostołów Szymona i Judę p. Adamwa z Romerów Chrapowicka; św. Józefa Kalasantego Marian hr. Czapski; św. Józefa hrabina Czapska; Niepokalane poczęcie, p. Skirmuntowa; św. Antoniego panna Wolska; insze obrazy, jako św. Kazimierza Joachima, pędzla p. Steckiewicza, ofiarował Stanisław Moniuszko. W ołtarzu przy ścianie jest obraz Matki Boskiéj przysłany z Paryża, który był własnością wieszcza Litwy Adama Mickiewicza, przed którym on nieraz bez wątpienia wznosił rzewne modły do Dziewicy Marii71.
Obok kościoła, zbudowano jeszcze kaplicę na cmentarzu na tymczasowe nabożeństwo i szpital dla ubogich z sześcią pokojami.
Spytajmy raz jeszcze; kto dźwignął na ustroniu niezamożnej Litwy, tę ogromną, bo 200 kub. sążni kamieni i 400000 cegieł mieszczącą, świątynię? Ten, czyim ta budowa jest przybytkiem, Ten, o którym wyrzekł psalmista, że „jeśli nie zbuduję domu, na próżno nad nim pracuje rzemieślnik”. Opatrzność jest autorem tego zdumiewającego dzieła; ale Opatrzność za narzędzie swej woli wyborne w księdzu Dębińskim obrała narzędzie.
Gorliwość o wiarę, skromność, podziwialiśmy w tym kapłanie, widząc go pracującego w swojém piękném posłannictwie wprzód jeszcze, nim mieliśmy zręczność zdumiewać się nad rezultatem jego starań. Świadek i narzędzie cudu, z jakąż prostotą skreśla w małym pamiętniku o Duksztach, swoje olbrzymie prace! z jaką skromnością Bogu wszystko przypisując, dodaje: „Tu potrzeba wyznać, że Bóg wyprowadza chwałę Swojego Imienia, nie z bogactw, nie z potęg lub geniuszów wstrząsających światem; ale jak Dawid powiedział, z ust niemowląt ssących, to jest z niczego, aby człowiek w swej dumie i zarozumiałości nie mógł powiedzieć: to moje jest dzieło, lecz by się upokorzył, oddał cześć Bogu, i Jemu, a nie sobie wszystko przyznał!”.
Z jakże rzewną chlubą przychodzi nam w końcu, ukazać na kościół duksztański jako na pomnik wiary, naszego wieku, naszéj litewskiéj społeczności, jako na dowód, żeśmy nie zerwali z Niebem, że zatem na Jego miłosierdzie liczyć możemy!
Pięknym być musiał dzień 11 (23) października dla serca naszego arcypasterza ks. Wacława Żylińskiego, owocześnie biskupa wileńskiego, który tylu i tak stanowczémi pomocami przyśpieszył dźwignienie duksztańskiego kościoła; a każdemu z nas, gdyby sądzono dożyć w podobnym dniu urzeczywistnienia modły naszego życia, jak to Niebo dozwoliło ks. Dębińskiemu – dzień ten nazwalibyśmy koroną naszego życia.
W krótkich słowach opiszemy konsekrację kościoła: bośmy nie będąc wtedy w Litwie, nie zdołali pośpieszyć na tę rzewną uroczystość. Po konsekracyjném nabożeństwie, na którém niezliczone tłumy okolicznych panów, szlachty i ludu zasyłały swe modły do Boga w nowéj świątyni, a na którém autor Życia św. Jadwigi, ks. A. Lipnicki i jeszcze jeden z kapłanów dali się słyszeć z pełnémi namaszczenia wyrazy, – po nabożeństwie, które się ukończyło o godzinie drugiéj po południu, niezmordowany w pełnieniu funkcyj dobrego pasterza, arcybiskup udał się jeszcze do kościoła, gdzie z górą 700 osobom udzielił sakrament bierzmowania.
Dzień ten, powtarzamy, był chlubą dla kościoła naszego, dla prowincji litewskiéj dla diecezji wileńskiéj; lecz „nie nam, Panie, nie nam daj chwałę, ale Imieniu Twojemu”!
Wyjechawszy z miasteczka przebywamy rzekę Duksztę, a nasyciwszy rozmarzone oko widokiem kościoła, którego nowe kopuły i krzyże świecą na niebiosach brylantowémi ogniami – spuściwszy się ze stroméj góry wjeżdżamy w piękny las liściowy, który gdyśmy przebyli, otwiera się przed nami ładna równina. Fizjonomia okolicy znacznie się zmienia.
Rzeka Dukszta jest granicą téj zmiany, nawet rzec można, pod względem moralnym góra utrudnia jeżdżenie do Wilna, stąd mieszkańcy okolic, w które się zapuszczamy, mniéj są narażeni na polor miastowy, mniéj oszukiwani – a tém samém mniéj oszukujący. Obyczaje miejscowe ściśle się zachowują, ubiór krajowy bardziéj jest szanowany.