Kitabı oku: «Pożegnanie domu», sayfa 3
Rozdział VIII. Dyplomatyczne zapytanie
W szczerym polu, gdy ostatnie chaty Niżpola pozostały daleko w dole, Nik powiedział do Olka:
– A jeżeli on nam nie zechce zaufać? Pomyśli, że jesteśmy szpiedzy nasłani i nie pojedzie z nami, tylko ucieknie?
Olek wiedział doskonale, że nie, bo jacy tam znowu szpiedzy! Ale przypuszczenie Nika zainteresowało go.
Wydało mu się romantyczne. Powiedział, że szkoda, iż nie wzięli kartki od wuja Dymitra.
– W takich wypadkach bierze się pierścień, sygnet. Kartka mogłaby wpaść w niepowołane ręce – odrzekł Nik z miną człowieka, który zęby zjadł na wykradaniu więźniów i oszukiwaniu szpiegów.
Po chwili zaś powiedział znowu:
– I musimy także sami bardzo uważać, bo a nuż weźmiemy kogoś innego, za tego legio… a prawda, wuj Miś kazał go nazywać panem Andrzejem, więc za tego pana Andrzeja?
– Przecież wuj Miś powiedział nam wyraźnie, gdzie go znajdziemy! – zirytował się Olek. – Co ty, Niku, wynajdujesz jakieś trudności i niebezpieczeństwa! Sprawa jest prosta jak bagnet.
– Właśnie, że nie taka prosta, jak się wydaje – powiedział Nik ponuro.
Jechali dłuższą chwilę w milczeniu, wzdłuż pola kwitnącej koniczyny. Na zielonej, bujnej powierzchni, gdzieniegdzie brązowiały wygryzione płaty, jak łysina poczynająca ogałacać uwłosioną gęsto głowę.
– Psia kość, jaka to kanianka na tej koniczynie – zaklął Olek.
– Mój drogi – przerwał mu porywczo Nik – tu nie o kaniankę chodzi, tylko o pana Andrzeja. Przecież mogło się tak zdarzyć, że ktoś nadszedł w to miejsce, gdzie siedział i musiał się ukryć gdzie indziej. A jeżeli my się natkniemy na tego innego i spytamy go, czy to on był w legio… czy to on jest właśnie tamtym, którego…
– Nie można powiedzieć, żebyś się jasno wyrażał – rzekł drwiąco Olek.
– Do kroćset! Przecież i tak wszystko rozumiesz! – rozgniewał się Nik.
– Rozumiem.
– No więc, czego się czepiasz?
– Ja się nie czepiam. Tylko czego ty w ogóle chcesz? Naturalnie, że nie będziemy do niego z daleka krzyczeć: „czy to pan, czy to nie pan?”. Trzeba będzie się zapytać dyplomatycznie.
– O to właśnie chodzi – uspokoił się Nik. – Bo cóż z tego, że wiemy, że jest mały, blondyn (także koncept być blondynem, jak się jest bohaterem!), że ma szare ubranie i że kuleje? Mało to możemy spotkać takich samych?
Zamilkli obaj, bo bryczka wjeżdżała do lasu. Byli bardzo wzruszeni. Jechali teraz wolno, drogą, która szła nieco w górę, ocieniona wysoką ścianą drzew gęsto podszytych. W pierwszą linię boczną skręcili na lewo i jechali już zupełnie wolno, noga za nogą, jak najciszej. Kiedy już podjeżdżali do dębu, od którego mieli rozpocząć poszukiwania, z daleka wyszedł z lasu na drogę jakiś człowiek i szedł ku nim.
– To jest nadleśny… – powiedział Nik, który miał wzrok znakomity.
Spojrzeli na siebie z przerażeniem. Jeśli widział legionistę to co? To co? Jeśli przyczepi się do nich i będzie oprowadzał po lesie?!
– Ani słowa do niego, ani słowa! – wyszeptał Olek.
– Naturalnie!
– I bądź wesół. Nie rób takiej głupiej miny. Dlaczegoś ty taki blady do licha! Zwariowałeś czy co? Co ty robisz?
Ale Nik już się opanował. Zeskoczył z bryczki, śmignął przez rów i pełnymi garściami począł rwać rosnące wokoło trawy i zioła. Zerwawszy ich pełną naręcz, wrzucił do bryczki i potem rwał dalej, już zupełnie spokojnie, pilnie szperając między trawą.
– Nik, co ty robisz, co ty robisz? – szepnął, nie poruszając ustami Olek.
Nadleśny już stał koło bryczki i uśmiechał się do chłopców.
– Dzień dobry Siergiej-Iwanowicz – powiedział wesoło Nik, przeskakując rów z powrotem na drogę, z garściami pełnymi ziół. Wyjechaliśmy do lasu z profesorem po rośliny do botaniki.
– Aha! – nadleśny wyciągnął do Nika przyjacielsko szeroką dłoń. – Panicze z Niżpola? Wielki to zaszczyt dla naszego lasu, goście rzadko widziani!
Nik nachylił się nad rowem, patrząc uważnie:
– Właśnie szukamy takiej rośliny, co się nazywa „cretinis forestis12”, a nasz profesor gdzieś nam zniknął w tych poszukiwaniach. Strasznie jest zapalony do botaniki i w ogóle wszystkiego. Wlazł kilka dni temu na drzewo, żeby złapać jakiegoś skorka, spadł i nogę sobie zwichnął. Czy wy, Siergiej Iwanyczu, nie spotkaliście go przypadkiem?
– Może i spotkał ja. Coś mi się tak mignęło w krzakach, że ja nawet i wołał, ale potem to mi się widział jakby zając.
– Bo to pewnie i był zając – powiedział Olek, spędzając batem muchy z końskich zadów.
– Ale my już pana musimy pożegnać – powiedział Nik, wyciągając do nadleśnego rękę – bo pan się spieszy do domu na kolację, a my musimy odszukać naszego profesora.
– Tak, tak, spieszno do domu – roześmiał się głupowato nadleśny. – To wy panicze nie chodzicie do „gimnazji”?
– Owszem, owszem. Ale widzi pan, trudno po rosyjsku, ja bo jestem strasznie do tego języka tępy, więc muszę mieć korepetytora. Nie to, co Olek, ten ho, ho! Daje sobie radę! Do widzenia panu. Ja już nawet znalazłem „cretinis forestis”. Bardzo ładna roślinka. Widzi pan? I pachnie w dodatku.
Mówiąc to, Nik wtykał nadleśnemu pod nos pęczek macierzanki z miną tak czarującą, że Olek aż się odwrócił na koźle i syknął przez zęby.
Odchodząc drogą, nadleśny odwracał się kilkakrotnie i przesyłał chłopcom przyjacielskie pozdrowienia ręką. Olek dotykał wtedy czapki, a Nik wołał uprzejmie: „do widzenia, do widzenia!”.
Gdy znikł, Olek powiedział z goryczą:
– Ty, Nik, jesteś niemożliwy!
– Potem mi to powiesz, bracie pierworodny, a teraz szukajmy.
– Dobrze, szukajmy. Ale ja ci potem powiem.
Zapuścili się wgłąb lasu, konie uwiązawszy na polanie. Od umówionego dębu odliczali pilnie kroki. W gąszczu zielonym malin, paproci, jeżyn i jałowca stanęli i osłoniwszy usta rękami, zawołali cicho, lecz bardzo wyraźnie: hop, hop. – Potem drugi raz i trzeci.
A potem czekali z bijącym sercem.
Gdzieś bardzo blisko zaszeleściły liście i zza krzaków wyłonił się szaro ubrany chłopiec, bardzo blady. Ujrzawszy Olka i Nika, cofnął się o krok.
Stali naprzeciw siebie, mierząc się oczyma, nieufni, trwożni i wzruszeni.
W końcu Olek wykrztusił:
– Więc chodźmy. Bo pan pewnie bardzo zmęczony.
– Tak… zmęczony jestem – powiedział, a raczej wyszeptał chłopiec.
– Tutaj mamy bryczkę na polanie. Jeśli spotkamy nadleśnego, to niech się pan nie boi, bo on myśli, że pan jest naszym profesorem.
– A tu jest mleko z koniakiem. Niech się pan napije – powiedział Olek, zdejmując termos z ramienia.
Legionista pił, oparłszy się o pień drzewa, a chłopcy czekali w milczeniu.
Potem poszli wolno, bo potykał się między drzewami i mocno kulał.
Wsiedli do bryczki i Olek ostro popędził konie. Nie odwracając na bok głowy, jednym okiem, nieznacznie przypatrywał się Nik swemu towarzyszowi. Widział jego profil dziecinny i czysty, niby narysowany jedną płynną linią przez umiejętną dłoń. Widział zmęczone, co chwila zamykające się oczy i jasne, zbyt długie, zlane potem włosy.
„Wygląda jakby trzech nie zliczył, a bił się, wstąpił do legionów” – pomyślał Nik z podziwem i w tejże chwili podtrzymał swego towarzysza, który wyraźnie słabł z bólu.
Olek zaś popędzał konie, nie bacząc na wyboje i mostki. Chciał wrócić do domu, nim ludzie z pól schodzić zaczną, by jak najmniej oczu widziało podejrzanie bladego gościa.
Przed samym Niżpolem skręcił w polną drogę, objechał wieś tyłami, okolił folwark i dopiero przed samą bramą wyjechał na drogę.
W alei wjazdowej chłopcy odetchnęli z ulgą. Na balkonie czekali na nich ojciec i wuj Dymitr i od razu zabrali legionistę w swoje ręce.
Chłopcy zostali na balkonie.
Siedli na schodach i patrzyli ze znużeniem, jak Michałko odprowadza wokoło gazonu konie do stajni.
Wieś rozbrzmiewała odgłosami wieczoru. Pędzone z pastwisk bydło ryczało tęsknie, wznosząc tumany kurzu, daleko, na drodze, za bramą. Ludzie, wracając z pól, śpiewali, a głosy szeroko się rozlewały po wsi, psy szczekały, pędząc zaglądające do cudzych zagród krowy, a jakiś głos wysoki i niezmiernie dźwięczny wołał śpiewnie: „Motra! a deż win, a deż win podiłsia13?”, a potem gama śmiechu, cha, cha, cha… cha, cha, cha!
Olek zapytał sennie:
– Czy to ty nazywasz „dyplomatycznym pytaniem”, to co tam mówiłeś w lesie?
– Och, nie nudź! – odpowiedział Nik.
– Naturalnie, że dziś nie warto! – pokiwał głową Olek – Ale jutro! Jutro wszystko ci powiem, co myślę o tobie!
Rozdział IX. Raz kozie śmierć
Nazajutrz, o 6-tej rano, zajechała ciocia Halszka z Renią i Alim najętymi końmi wprost z kolei.
Prędzej się można było Niemców spodziewać niż ich widoku. – Przecież jeszcze tydzień temu wuj Ryszard otrzymał list od żony z Nicei, gdzie była od początku wojny, list, w którym nie było wzmianki o powrocie.
– Tak, tak – powtarzała ciocia Halszka, uśmiechając się z radością – wyjechałam niespodzianie, nawet dla samej siebie, zupełnie niespodzianie. Minister handlu sprowadzał swą żonę i dzieci z Beaulieu: więc zabrałam się z nimi. Skorzystałam z tak doskonałej, jedynej okazji. Byłyśmy w przyjaźni. Wszystko mi ułatwili bardzo uprzejmie.
Ale matka jeszcze nie wierzyła w ten niespodziewany przyjazd. Obracała Renię i Alego na wszystkie strony, całowała raz po raz ciocię Halszkę. W ogóle była jeszcze bardzo zaspana i przytomna na tyle tylko, aby całować.
Ciocia Halszka zaś mówiła, że nie mogła inaczej zrobić, tylko przyjechać, mimo oporu męża. Już tyle lat czekała na ten koniec wojny!
Spytała, czy tu na Wołyniu jeszcze się łudzą, że koniec nastąpi szybko. Na zachodzie wszyscy już wiedzą, że się zaniosło na długie lata, nikt już nawet nie wygląda końca. Więc czyż miała dopuścić, aby Renia i Ali dorastali z daleka od ojca, od jego wpływu i kierunku?
Przy końcu opowiadania ze trzy razy jeszcze spytała, czy wuj Ryszard się łudzi i czy w ogóle ktokolwiek jeszcze?
Ojciec odpowiedział, że nie, że nikt się już nie łudzi co do tego, wszyscy wiedzą, że jeszcze wiele wody upłynie, nim nastąpi pokój.
– I wiele jeszcze krwi użyźni ziemię – zakończył ojciec, a Nik pomyślał z niechęcią, że ojciec o tym tylko myśli, co użyźni ziemię, a co nie, ale kiedy spojrzał na niego, zobaczył, że usta ma zacięte i głęboki smutek w oczach. Zrozumiał, że ojcu nie chodzi o to, aby krew użyźniła ziemię.
Ciocia Halszka zmieniła się bardzo. Nie powierzchownie, była bowiem zawsze równie ładna i zgrabna, ale usposobienie jej, zachowanie, stało się zupełnie inne. Bez śladu gdzieś zniknęły znudzenie i bladość; twarz miała złotawą, żywy blask w oczach. Mówiła tak, jak i dawniej, dużo, ale zupełnie inaczej. To już nie była sprawa sukien, tańców, wyścigów. Opowiadała, że Francja tak jest niepodobna do dawnej Francji, jak zima do lata. Wszyscy tam myślą tylko o ojczyźnie. Panie nie bawią się, panowie nie grają w klubach – biją się. Wszyscy, wszyscy bez wyjątku, a panie pracują w szpitalach, kantynach, biurach. Nie ma tam teraz socjalistów ani rojalistów, ani sceptyków, ani kosmopolitów – wszyscy wierzą, kochają swój kraj i bronią się, bronią ze wszystkich sił. Zapanowała Ojczyzna.
Ale naturalnie zmiany, jakie zaszły w cioci Halszce, były niczym w porównaniu z tym, co się zrobiło z Renią i Alim.
Renia wyrosła tak, że stała się wyższa od matki, a wiotka jak trzcina. Nikt tego nie powiedział głośno, ale wszystkich olśniła jej uroda.
Szczególnie piękne stały się jej oczy szafirowe jak irysy i brwi czyste i czarne jak rozpięte skrzydła jaskółki. Jakże była śliczna od tych stóp wąskich i kształtnych, do głowy przykrytej lśniącym hełmem kruczych włosów.
Natomiast z Alego wyrosło takie jedenastoletnie chłopczysko, jakich pełno na świecie. Z ostrzyżoną głową i za długimi rękami stał się podobnym do młodego cielęcia, które co chwila gubi nogi.
Gdy chodzili naokoło kwietnika, czekając, aż wuj Miś przygotuje samochód, którym miał odwieźć ciocię Halszkę i dzieci do Hołowina – Renia oznajmiła towarzystwu, że już od dawna nie nazywa się Renia tylko Nata. Dzisiaj, kiedy każda Irena albo zgoła Regina spieszczą swe imię na Renia, ona, Renata, żałuje swego pięknego imienia, na tak pospolite spieszczenie. We Francji wszyscy mówili do niej „mademoiselle Natha”.
Olkowi cała ta przemowa wydała się pretensjonalna. Wzruszył z lekka ramionami i oznajmił, że „co do mnie to możesz być pewną, że zawsze będę mówił: Reniu”.
– I owszem – odpowiedziała spokojnie – ale ja tego nie będę brała do siebie. To będzie miało taki skutek, jak gdybyś mówił do ściany.
I rzeczywiście, ile razy potem Olek mówił do niej – Reniu – udawała, że nie słyszy.
Ostatecznie musiał kapitulować.
Dopiero wieczorem, po powrocie z Hołowina, dokąd odwieziono ciocię Halszkę całym dworem, przypomnieli sobie chłopcy o legioniście i poszli go odwiedzić.
Zajmował ostatni pokój gościnny, którego okna i drzwi wychodziły wprost do parku. Z małego ganeczku tego pokoju jednym skokiem można się było dostać między gęste krzewy.
W pokoju legionisty zastali chłopcy ojca, matkę i wuja Dymitra. Widocznie odbywała się jakaś narada i prawdopodobnie natychmiast kazano by im zawrócić tam, skąd przyszli, gdyby wuj Miś nie wstawił się za nimi. Dopuszczono ich zatem do obrad, bez prawa głosu.
Ojciec właśnie mówił o tym, że właściwie nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Niżpol bowiem to taki kraj zaczarowany, gdzie nikt nie odważa się naruszać spokoju i urody życia, ani wojsko, ani policja, ani urząd żaden. Szosa o cztery kilometry, trakt również. Nawet „uradnik14” dostaje od czasu do czasu prosię po to, by nigdy nie szpecił sielskich widoków kształtem swej urzędowej czapki.
Wieś? Wsi nawet nie przyjdzie do głowy interesować się nowym mieszkańcem dworu, a służba niczego podejrzanego się nie dopatrzy w nowym profesorze paniczów, którego dlatego nie biorą do wojska, że trochę kuleje.
By zaś rzeczywiście stał się w domu użytecznym, będzie chłopcom, a zwłaszcza Tomkowi dawał lekcje.
– Ja nic nie umiem – powiedział z przerażeniem legionista.
– No, coś przecież! Skończył pan gimnazjum?
– Tak, byłem na drugim kursie medycyny.
– Potrafi więc pan Toma przygotować do klasy drugiej?
– Ja panu pomogę – powiedział Olek i zaczerwienił się po uszy, bo zdanie wypadło przynajmniej o dwie oktawy wyżej, niż miał w projekcie. Zupełnie jak gdyby zapiał młody, zachrypnięty kogut.
Legionista się uśmiechnął z wdzięcznością i lekko kiwnął głową.
Ale uwaga wszystkich skupiła się na wuju Dymitrze, który zaczął mówić. Słuchając go, Olek pomyślał sobie, że oddałby swoją piątkę z historii Rosji (z czego innego nie) i czwórkę z kaligrafii za głos taki, jak wuja Dymitra. Głos, którego nie można nie słuchać albo z nim się sprzeczać. Właściwie taki głos mógłby wystarczyć zupełnie, zastąpić wszystko inne.
– Trzeba będzie jednak sfabrykować panu jakieś dokumenta15, opiewające, iż pan wolny jest od służby wojskowej – mówił wuj Dymitr – a to dlatego, żeby w razie katastrofy braterstwo moi mieli się czym zastawić. Panu w razie czego ułatwimy ucieczkę, ale tu Niżpol także nie może być narażony. Szwagier mój więc musi mieć pana papiery, podrobione, ale które z naiwną wiarą będzie przedstawiał komu trzeba, w razie jakichś kwestii, twierdząc, że nic poza tym o panu nie wiedział. Polecono mu pana na nauczyciela, odpowiednie kwalifikacje oraz papiery pan miał, więc zaangażował pana i jest niewinny jak nowo narodzone dziecię.
– Więc wszystko już omówione – rzekł ojciec – a teraz proszę nam opowiedzieć, jak to się stało, że pan zdołał uciec.
– To taka skomplikowana historia – niechętnie przerwał wuj Dymitr – czy nie można by jej odłożyć do jutra?
Ale pan Andrzej innego był zdania. Wyprostował się na łóżku i zaczął opowiadać głosem, któremu usilnie starał się nadać obojętne brzmienie.
Gdy go Niemcy wzięli do niewoli w pierwszym roku wojny, od razu wstąpił do legionów. Nie wie dlaczego, od samego początku był przekonany, że wpadnie z powrotem w rosyjskie ręce. Tak dalece był tego pewny, że gdy ranny silnie, po chwili omdlenia ocknął się między tłumem podnieconych zwycięską bitwą kozaków16, nie zdziwił się wcale, tylko wiedział już, że jest zgubiony.
Żołnierze kozacy stawili go przed swego chorążego – był nim, na domiar nieszczęścia, kolega szkolny pana Andrzeja, wiedzący aż nadto dobrze, że oto ma przed sobą poddanego rosyjskiego w służbie wrogiej armii. Długo patrzeli na siebie, obaj bladzi jak śmierć. W końcu chorąży kozacki bez słowa odesłał kolegę jeńca do pułkownika. Nie zdradził ani jednym słowem, ani ruchem, że wie, kto zacz.
Pułkownik spieszył się bardzo, nie miał co robić z tym, jedynym zresztą po potyczce, jeńcem. Powiedział obojętnie.
– Legionista? Polak? No cóż, rozstrzelać.
Ale w sekundę potem wychylił się przez okno swej kwatery i zawołał na żołnierzy, żeby dali jeńca z powrotem.
W tej samej izbie stał wuj Dymitr, który właśnie dostał od swego dowódcy komenderówkę i miał jechać do Kijowa.
Pułkownik złościł się.
– Co ja zrobię z takim legionowym chłystkiem na wpół zdechłym, nie warto takiego rozstrzeliwać, trzeba by najpierw do szpitala jeńców. No cóż ja z nim tu zrobię?
Wtedy wuj Dymitr zaproponował, że odstawi go po drodze do najbliższego koncentracyjnego obozu.
Pułkownik ucieszył się z tej myśli. Powiedział, że da żołnierza do konwoju.
– Po drodze zostawicie go, Dymitrze Lwowiczu i kwita. Nie potrzebujecie się zatrzymywać ani chwili. Zostawicie razem z żołnierzem i koniec. A dla mnie to będzie wielka wygoda. Czy ja, oficer kozacki, mogę brać jeńców? Tysiąc razy mówiłem, do diabła, żeby rąk sobie nie obciążać takim balastem. Ja muszę iść zawsze naprzód, w pierwszej linii. Cóż to? Mam za sobą wlec obóz jeńców? Sami przyznacie, Dymitrze Lwowiczu, że branie jeńców, to nie nasza kozacka sprawa.
Wuj Dymitr przyznał, bo się bardzo śpieszył i nie chciał z pułkownikiem wszczynać dyskusji (mimo różnicy rang pułkownik wiedział, z kim ma do czynienia i odpowiednio wuja Dymitra traktował).
Żołnierz dodany do konwoju był to rosły jak dąb, a głupi jak but Wielkorus, którego nos, koloru wiśni, zdradzał niedwuznacznie pociąg do butelki.
Majstrując przy swoim aucie, wuj Dymitr przyglądał mu się spod oka, a tak był pochłonięty jakąś myślą, że o mało nie nalał wody do rezerwuaru, a benzyny do rowu. I jednak skończyło się na tym, że ogromny swój termos napełnił spirytusem zamiast wodą, a potem postawił go w głębi auta, między żołnierzem a jeńcem, mówiąc najspokojniej do żołnierza:
– Tu jest woda, gdyby jeniec zemdlał, to mu dasz pić.
Potem puścił motor w ruch, usiadł na swoim miejscu i pojechali.
Okazało się wkrótce, że termos nie był dobrze zakręcony. Przy każdym rzucie auta przezroczysty płyn spływał po skórze, a znakomicie wykwalifikowany nos żołnierza rychło wyczuł specyficzny a odurzający zapach rzekomej wody.
Żołnierz posiadał umysł dociekliwy i lubił badać przyczynę zjawisk. Zainteresował się więc żywo tym dziwnym fenomenem, który sprawił, iż źródlana woda w zetknięciu ze szkłem termosu nabrała tak sympatycznych właściwości.
Poczytał to za dowód specjalnej opieki, jaką roztacza nad nim Opatrzność, i nie zwlekając, zaczął badać, czy smak płynu odpowiada jego zapachowi. Jednym okiem patrząc na wpół omdlałego jeńca, drugim pilnie strzegąc pleców oficera, popijał palącą ciecz i wkrótce poczuł najwyraźniej, że oto jest pułkownikiem kozackim i jedzie do kwatery wielkiego księcia, by razem z nim spożyć ucztę, na cześć ostatniego zwycięstwa.
Aż wreszcie, w chwili jakiejś natężone ucho wuja Dymitra pochwyciło odgłos upadku termosu i potężne chrapanie żołnierskie.
Wtenczas zatrzymał automobil.
Legionista, wciśnięty wgłąb auta, patrzał obojętnie na chrapiącego sąsiada i odsuwał ranną nogę od strumienia rozlanego spirytusu.
– Teraz trzeba, żeby pan uciekał – powiedział wuj Dymitr po polsku.
Legionista drgnął i spojrzał z przerażeniem.
– Czy może pan iść? —
– Z trudnością. Nie. Właściwie nie mogę.
– To źle. Gdzie by tu pana ukryć?
Rozejrzeli się. Stali w pustym polu, nigdzie drzewa ani chaty, ni zboża nawet, w które zapaść by mogło umęczone ciało.
W końcu wuj Dymitr się zdecydował. Powiedział, że nie ma innej rady i kazał legioniście wejść do worka i ułożyć się na dnie auta, starając się zająć jak najmniej miejsca. Przyrzucił go z wierzchu derką, szynelem, ułożył nogi śpiącego żołnierza przez wierzch tobołu.
Siadając przy korbie, mruknął przez zęby – „raz kozie śmierć” – a potem puścił auto z szybkością stu kilometrów na godzinę.
W dwadzieścia minut już był na miejscu, zatrzymał auto przed dowództwem, wpadł do izby i zaraz zaczął krzyczeć. Opowiadał z wściekłością, że żołnierz konwojujący upił się w głębi auta jak świnia (skąd do czorta nabrał spirytusu?), a jeniec skorzystał z tego i uciekł.
Klął ozdobnie i wymyślnie. Wie naturalnie, że i on jest winien, będą wiedzieli, gdzie go znaleźć, gdy przyjdzie czas odpowiedzialności, na razie ma niecierpiącą zwłoki komenderówkę do Kijowa. Żąda więc, by natychmiast zabrano spitego żołnierza i spisano protokół, nie ma bowiem ani chwili czasu do stracenia. Pokazał swą komenderówkę – dziś jeszcze przed północą musi być w Kijowie.
Potem wskoczył do auta, sam własnymi rękami wywlókł pijaka, cisnął go na ziemię, po czym zatrzasnął drzwiczki, a zdjąwszy z przedniego siedzenia pudło drewniane z oponami, postawił je na tobole w głębi.
To wszystko odbyło się błyskawicznie. Nikt nie miał czasu zorientować się, spojrzeć, coś powiedzieć (na szczęście w dowództwie w danej chwili nie było ani jednego oficera). Wuj Dymitr narobił takiego zamieszania, że wszyscy potracili głowy. Napisali, co podyktował, zabrali żołnierza do aresztu i w pięć minut potem już auto pędziło wściekle po gładkiej i pustej szosie.
W jakimś miejscu ustronnym wydobyto legionistę na światło dzienne. Wuj Dymitr przebrał go w swój własny zapasowy mundur, napoił go, odświeżył, opatrzył krwawiącą ranę, usadowił w głębi auta i znowu popędzili na łeb na szyję z wariacką szybkością.
Pod samym Kijowem wuj Dymitr miał przyjaciela – zajechał do niego w noc ciemną i zostawił legionistę na przechowanie, sam zaś ruszył do Kijowa załatwić polecone sobie sprawy. W powrotnej drodze zabrał legionistę i przywiózł do Niżpola.
Oto była cała historia.
Nik zapytał cicho i ze wstydem:
– A żołnierz?
Wuj Dymitr spojrzał na niego oczami pełnymi smutku. Powiedział:
– Ktoś musiał być ofiarą. Musiał. Żołnierzowi grozi tylko kara, nad legionistą wisiał stryczek. Tysiąc razy to przemyślałem: nie było innego wyjścia. Trzeba wybierać zawsze mniejsze zło, gdy się wybierać musi. Zresztą ja także będę odpowiadał – zakończył już zupełnie cicho.