Kitabı oku: «Pożegnanie domu», sayfa 4

Yazı tipi:

Rozdział X. Wojska idą

Z początkiem września chłopcy zaczęli jeździć do gimnazjum. W dnie słoneczne bryczką, w razie deszczu wolantem. Czasami jeździli sami, dwukołową bidką, a czasem konno.

Rano wyjeżdżali przeważnie o kwadrans za późno, toteż droga nie bywała przyjemna. Pędzili na łeb na szyję, zaspani i niespokojni. Olek klął Nika, zawsze z jego winy się spóźniali, a Nik z palcami w uszach i książką na kolanach gorączkowo powtarzał lekcje.

Za to powrotna droga była jednym z ważniejszych momentów dnia.

Na tym to szlaku, szerokim i falistym, zapadały doniosłe uchwały, załatwiano osobiste porachunki, rozwiązywano zagadki bytu, decydowano o sprawach własnych, a także wszechświatowych.

Wtenczas to najpiękniejsze myśli rodziły się w Olkowej duszy, a najfantastyczniejsze projekta17 wygłaszały usta Nika, zresztą bez wyraźnego współudziału jego głowy.

Jeżeli Olek miał do Nika jakąś pretensję, to zostawiał ją na moment powrotnej drogi. Nik nie mógł się trzymać tego systemu, bowiem albo natychmiast wybuchał, nie mogąc czekać ani minuty, albo o wszystkim od razu zapominał.

Dlatego Olek twierdził, że Nik nigdy nie potrafi systematycznie ułożyć sobie życia. Ale cóż z tego? Czy to przekonanie dawało mu jaką przewagę nad Nikiem? Wcale nie, bo przecież Nik nie dbał ani o systematyczność, ani o życie.

Nauka połączona z codzienną jazdą do Żytomierza pochłaniała chłopcom tyle czasu, że już na nic innego nie stało go. Toteż od chwili rozpoczęcia szkół w domu zapanowali Marta, Tom i Ania.

To ich czas się zaczął.

Od rana do wieczora dom rozbrzmiewał gamami Marty, deklinacjami Toma, alfabetem i piosenkami Ani. Wszystkie sprawy, jakie się działy, oni rozpoczynali. To Marty był projekt, ażeby dzieci uciekinierów z Królestwa, którzy zamieszkiwali kilka czworaków, uczyć i ubierać. Marta bowiem ciągle bolała nad tym, że testament pradziada dotychczas nie mógł być wykonanym. Wojna bowiem przerwała proces i las na Hajwie ciągle jeszcze był w rękach rządu18.

Teraz więc dla dzieci tych przeznaczono pokoje w oficynie i tam to ubierano, karmiono i uczono kilkanaścioro zabiedzonych bębnów, a czynnościom tym z pasją oddawali się kolejno wszyscy mieszkańcy dworu.

Niania ręce łamała nad wypróżnionymi do cna skrzyniami z bielizną i wszelakim przyodziewkiem. I zupełnie nadaremno starała się przekonać panią Charlęską, że bielizna oraz sukienki, z których wyrosła Marta, doskonale się przydadzą za lat kilka Ani, a przyobleczenie Olka i Nika służyć będzie mogło Tomkowi.

– Kto wie, co to jeszcze będzie, proszę jaśnie pani – mówiła – może przyjdzie taka gorsza jeszcze wojna, że ani się niczego dokupić nie będzie można! A tu w domu nie zostanie ani kawałka płótna! Czy to chłopskim dzieciom potrzebna bielizna na zmianę? Im to wszystko jedno, byle miały co żreć, a bez majtek to im nawet przestronniej!

Ale pani Charlęska nie dała się naprowadzić na drogę rozsądku i oszczędności. Do ostatka wydała między dzieci wygnańców tak pieczołowicie dotąd przechowywaną odzież. Powiedziała obojętnie:

– Moja nianiu, będzie, co Bóg da, a tymczasem jak tu pozwolić, aby małe dzieci ginęły w brudzie i łachmanach. Niania sama na pewno nie mogłaby na to patrzeć!

Niania jednakże powiedziała stanowczo, że owszem, mogłaby patrzeć. A potem dostała migreny i przywiązała sobie dwa plasterki cytryny na skroniach ręcznikiem.

Naturalnie nikt Marcie nie odbierał jej projektu, a tylko wszyscy ochotnie przyłączyli się do dzieła. Toteż Marta zrobiła się bardzo ważną osobą. Ona decydowała o wszystkim i ona rządziła ochroną, naturalnie radząc się i pytając o wszystko matkę.

Tom natomiast odznaczył się w innej dziedzinie mniej filantropijnej. – Zaproponował mianowicie gazetę. To odbywało się tak, że każdy, kto miał coś do powiedzenia, pisał to wierszem lub prozą, w formie artykułu czy anegdoty i składał swój utwór w bibliotece do teczki.

Co dzień wieczorem pan Andrzej zbierał rękopisy, układał je w gazetę, którą przepisywał na maszynie. W niedzielę po południu odczytywano głośno gazetę wszystkim zebranym.

I Ania w tym czasie zdobyła sobie rozgłos, wypadając z łódki do jeziora. Panna Maria wyłowiła ją wprawdzie natychmiast, ale Ania już była sławna.

Opowiadała wszystkim swoje przeżycia i twierdziła stanowczo, że właściwie już utonęła, umarła formalnie i tylko cudem wróciła do życia. Napawało ją to dumą i poczuciem wyższości ponad inne, zwyczajnie żyjące osoby.

Czasem próbowała opowiadać coś na temat tej krótkiej chwili pobytu na tamtym świecie, ale fantazja ta spotykała się zwykle ze sceptyczną niewiarą, a nawet drwinami. Ludzie nie lubią, jak się im mówi o rzeczach, których nie są w stanie sprawdzić!

Wobec tych wszystkich doniosłych spraw cóż znaczyli Olek i Nik, którzy na nic nie mieli czasu i których nigdy nie było w domu w najważniejszych chwilach.

Samą siłą rzeczy pan Andrzej przestał do nich należeć, a stał się wyłączną własnością Marty i Toma.

Im dawał lekcje, z nimi chodził na spacery, dla nich zbierał owady i rośliny. A Olek i Nik nie mogli sobie nawet pozwolić na przyjemność okazania Marcie i Tomowi, że wiedzą o ich panu Andrzeju coś, o czym się im nawet nie śni.

Tysiąc razy Nik doprowadzony do ostateczności fanfaronadą Toma, który po prostu afiszował się posiadaniem pana Andrzeja, miał na końcu języka efektowne zdanie:

– Gdybyś wiedział o nim to, co ja wiem, nie byłbyś taki głupi! – zawsze jednak powstrzymywał się w ostatniej chwili, pomny na dane słowo, i zadowalał się spojrzeniem pełnym dumy, a tak chybiającym celu! Bo przecież Tomek nie mógł się nawet domyślać.

W tym czasie można było zupełnie zapomnieć o wojnie, gdyby nie niepokój o wuja Dymitra, który był teraz na samym froncie, ciągle narażony na niebezpieczeństwo.

Bo dawno już wuj Miś przestał być żołnierzem szoferującym na własnej maszynie. Od dłuższego czasu był adiutantem pułkownika Wołkońskiego, kolegi i dawnego przyjaciela swego ojca.

Było więc w owym czasie zupełnie w Niżpolu cicho i tak jak zawsze. A była już jesień. W polu lokomobila młóciła ostatnie owsy, napełniając powietrze miarowym, pracowitym echem. Orano ziemię czarną, a skiby przewracały się ostrymi liniami na złote pola rżyska. A potem zaczęło się rwanie chmielu, pachnące, wesołe, gadatliwe, rwanie, od którego plantacje ożyły na krótką, bardzo krótką chwilę, zanim zapadły w zimną martwotę odartych i zdeptanych łodyg, rozrzuconych bezładnie po twardych, głębokich zagonach.

Któregoś dnia Olek i Nik wrócili z Żytomierza w stanie wielkiego podniecenia. Jeszcze z bryczki wołali, że przez Niżpol będzie szło wojsko. Wszędzie, od samego miasta naprawiają drogę chłopi i żołnierze. Podobno będą także wieźli armaty. Masa wojska idzie również szosą.

Przez cały obiad chłopcy rozprawiali na ten temat, a po obiedzie wszyscy poszli do bramy zobaczyć, jak ta gromadna praca wygląda.

Rzeczywiście, cała droga usiana była ludźmi uzbrojonymi w łopaty, motyki i grabie.

Tak trwało aż do wieczora, a potem wszyscy się rozeszli i powrócił dawny spokój.

Tom twierdził zresztą, że nic z tych przygotowań nie wyniknie. Dlaczego wojska raptem miałyby iść przez Niżpol? Nigdy nie szły, a teraz raptem? Zresztą wojsko nie chodzi, tylko jeździ pociągami.

– No więc na cóż by poprawiali drogę? – powiedział Nik z irytacją.

– Bo myśleli przez chwilę, że tędy pójdą, ale na pewno się rozmyślili. Będą woleli pójść traktem przez Wilsk albo może szosą na Czerniachów.

– Gdyby mieli rozum, to by poszli na Niżpol – powiedział Nik z głębokim przekonaniem.

Jednakże nazajutrz nie okazali rozumu ani dnia następnego rano i po obiedzie, jak zwykle, Tom i Marta poszli z panem Andrzejem na spacer do lasu.

Mimo próśb Tomka, pan Andrzej nie chciał iść traktem, tylko przez folwark, polną drogą, wprost do lasu.

Było takie jedno ulubione miejsce, gdzie chodzili najchętniej, na skraju lasu, na wysokiej grobli. Dawniej grobla ta wznosiła się między dwoma stawami, dziś słały się tylko po jej stronach dwie wilgotne, bujne łąki.

A na grobli rosły stare płaczące wierzby, jak srebrzyste fontanny. Najmilej było położyć się u ich stóp na trawie i patrzeć na szmaragdową zieleń łąk, na dalekie, faliste pola, na Niżpol, widniejący ciemną masą zwartych drzew i plamami czerwonych dachów, na wieś i drogę.

A teraz ściana lasu już się złociła i błyskała czerwienią, a trawa łąk tym więcej szmaragdową się zdawała.

Właściwie można było nawet już nic nie mówić, tyle głosów płynęło z niewysłowionego piękna tego, co ogarniały oczy.

– Ja sobie w tym miejscu postawię dom – powiedziała Marta, układając wokoło siebie uzbierane w lesie, czerwone i złote liście.

Tom wzruszył ramionami. Powiedział, że to niepraktycznie tak daleko mieszkać od folwarku.

– Wyobrażam sobie, co by się tam działo! Jeśli się chce dobrze gospodarować, to się musi mieszkać blisko – powiedział. – A zresztą nie wybudujesz sobie domu ani tu, ani nigdzie, bo Niżpol będzie należał do Olka i koniec.

Marta zdziwiła się bardzo – popatrzała na Tomka jak na wariata i otworzyła usta, żeby się o coś zapytać, ale nie wiedziała, o co właściwie chodzi. Jak to do Olka? Naturalnie, że do Olka tak jak i do wszystkich! Ale cóż z tego? W końcu rzekła:

– Do Olka i do rodziców, i do nas wszystkich. Dlaczegóż więc ja nie będę mogła sobie domu postawić, gdzie mi się będzie podobało, jeśli rodzice pozwolą?

– Śmieszna jesteś – powiedział Tom. – Właśnie, że potem, jak będziemy dorośli, to Niżpol będzie tylko do Olka należał, a my wszyscy będziemy musieli się wyprowadzić. Nik dostanie Ostepowce (choć mówi, że nie chce, bo sobie pojedzie w świat, na morze), a ja pewnie Fermę. A wy, baby, nie dostaniecie ziemi i pójdziecie sobie mieszkać do swoich mężów.

Panu Andrzejowi nie podobała się ta rozmowa. Powiedział, że nie warto mówić o rzeczach, które albo będą, albo nie będą, a tak są jeszcze dalekie.

I chciał zacząć opowiadać o ptakach, ale raptem Tom skoczył na równe nogi i palcem wskazując na drogę, wykrzyknął:

– A przez ten czas wojsko idzie!

Droga wyglądała rzeczywiście jak szlak mrówczy. Ciemna i ruchliwa. Kurz wznosił się ponad nią równym słupem. Dolatywały krzyki i wołania. Między oddzielnymi grupami nieuszeregowanych, bezładnie idących żołnierzy, jechali na koniach oficerowie, okryci kurzem i ospali. Właściwie wszystko to razem nie wyglądało na pochód wojsk, tylko na jakąś wędrówkę jednakowo ubranych, sfatygowanych do ostatka, bezradnych ludzi.

– Chodźmy zobaczyć z bliska – zawołał Tom, zbiegając z grobli.

Ale pan Andrzej nie tylko nie zbiegł za nim, lecz głosem stanowczym przywołał go z powrotem na górę.

Tom się zirytował:

– Dlaczego pan nie chce, żebyśmy poszli zobaczyć? Cóż to złego? Przecież musimy się dowiedzieć, co to za pułki i czy będą wieźli armaty!

Pan Andrzej nic nie odpowiedział. Stał nieruchomo z rękami w kieszeniach i patrzył na drogę.

Marta rzekła cichutko:

– Pewnie dlatego nie chce, że to jest wojsko rosyjskie, więc nie powinno nas obchodzić.

Nauczyciel posłyszał to zdanie i potrząsnął przecząco głową.

Powiedział, że w tej chwili to wszystko jedno, czy to są Rosjanie czy Polacy.

To są obrońcy Ojczyzny.

Rozdział XI. O tym, jak można napotkać w lesie to, czego się unikało na trakcie

I mimo nalegań Tomka nie zgodził się wyjść na gościniec, aby przyjrzeć się wojsku z bliska.

Nie i nie. Do domu.

Zawrócił w głąb lasu, by wyjść wprost na polną drogę, a za nim, chcąc nie chcąc, powlekli się Marta i Tom, wściekły i niewymownie obrażony.

Do rozpaczy doprowadzała go myśl, że właśnie o tej porze Olek i Nik, wracając z Żytomierza, napotkają wojsko i będą je mogli obejrzeć najdokładniej.

W tej chwili znienawidził pana Andrzeja. Z pasją gryząc w zębach pręt leszczynowy, myślał o tym, że on, pan Andrzej, nie ma żadnego prawa nie chcieć pójść zobaczyć wojska, a w dodatku nie wytłumaczyć dlaczego. Powinno być takie prawo, żeby każdy starszy, a nawet zupełnie stary, musiał zawsze mówić, dlaczego zabrania. Tom przypomniał sobie wprawdzie, że rodzice często wydali jakiś zakaz, nie tłumacząc się z niego dzieciom, ale to zupełnie co innego. Rodzice to nie są zwyczajni starsi, im wszystko wolno, bo na pewno jeśli coś zabraniają, to nie na złość dzieciom, ani na ich szkodę! A taki pan Andrzej co to można wiedzieć! Może coś zabronić po prostu dlatego, że mu się tak podoba!

Tom przysiągł sobie, że już nigdy nie przemówi do niego, chyba z konieczności.

Marta natomiast, korzystając z wrogiego milczenia Toma, paplała jak najęta, zasypując pana Andrzeja tysiącem zupełnie niepotrzebnych pytań.

Niepodobna nigdy przewidzieć, o co się zapyta dziewczyna w chwili, gdy jej się chce gadać. Gotowa jest nawet okazać zdziwienie, że szyszka spada z drzewa na ziemię, zamiast lecieć w powietrze. Byle mówić. Tyle czyniła gwaru wokoło siebie, że wcale słychać nie było, iż polną drogą pod lasem idą konie, i dopiero natknąwszy się oko w oko z oddziałkiem, pan Andrzej zrozumiał, że to, czego chciał uniknąć na trakcie, oczekiwało na niego pod lasem.

Tom co prawda od dłuższej już chwili obserwował migające za drzewami cienie i chwytał uchem chrzęst kopyt po piasku, nic jednak nie mówił w nadziei, że to sam Pan Bóg zsyła na pana Andrzeja karę za jego niczym nieumotywowany upór.

Już to samo, że jakiś oddziałek dostał się na tę boczną, prywatną drogę, było rzeczą dziwną, ale zdarzenie okazało się już zupełnie zdumiewające, gdy oficer jadący przodem spojrzał bacznie na pana Andrzeja i zawołał wesoło po rosyjsku:

– Toż to chyba Andrzej Władysławowicz! Jak się masz kolego! A to dopiero niespodzianka!

Tom, który nie lubił sentymentalizmu, zauważył z niesmakiem, że widok „kolegi” zrobił na jego nauczycielu wręcz piorunujące wrażenie.

Zbladł jak ściana i stanął pośrodku drogi nagle skamieniały. Potem zrobił ruch taki, jak gdyby chciał zapaść w las z powrotem. Opanował się jednak w końcu i nawet zrobił krok naprzód ku oficerowi.

Tamten, wydawszy swój powitalny okrzyk, zeskoczył z konia i już chciał wziąć kolegę w ramiona, gdy spostrzegł nienaturalne jego zachowanie się.

Wówczas twarz mu się ściągnęła, a ruchy i słowa stały się oględne i baczne.

Wszystko to trwało kilka sekund, było jednak nad wyraz przykre, a i dalszy ciąg powitań i rozmowy nie zatarł wrażenia pierwszych chwil.

Z nienaturalnym, choć uprzejmym uśmiechem pytał pan Andrzej oficera, jakim to sposobem znaleźli się tu, na tej bocznej drodze i z roztargnieniem słuchał zawiłej opowieści o przemarszach, postojach, liniach kolejowych, rozkazach.

Tom oka nie spuszczał z oficera i jego towarzysza, który również zsiadł z konia i przyłączył się do rozmowy, i myślał o tym, że wszyscy oficerowie rosyjscy są jakoś do siebie podobni, a takich jak ci oto, widział już kiedyś na pewno. Ten wyższy, podobny do orła, a ten niższy kolega do rysia czy żbika. Na pewno tymi białymi zębami lubiłby rwać żywe mięso.

Powiedział o tym Marcie po cichu.

Tymczasem żbik wypytywał pana Andrzeja, co tu robi i skąd się wziął. Był przecież w wojsku, czy nie tak?

– Tak, tak – pośpiesznie odpowiedział pan Andrzej. – Pułk mój został rozbity w Galicji Wschodniej – oficer kiwnął głową na znak, że wie – a ja zostałem ranny w nogę i uznany za niezdatnego do służby.

Oficer nic nie odpowiedział, tylko zamyślił się.

Natomiast towarzysz jego jął pytać, czy nie można by we wsi tej, do której się zbliżają, dostać szklanki mleka. Są bardzo zmęczeni i spragnieni.

– Oto są dzieci właścicieli Niżpola – rzekł pan Andrzej, wskazując Toma i Martę, która natychmiast powiedziała uprzejmie:

– Moim rodzicom będzie bardzo przyjemnie, jeśli panowie zechcą zajechać.

A potem zaczerwieniła się strasznie, bo przypomniała sobie, że progu niżpolskiego domu nie przekroczył jeszcze żaden Rosjanin.

Ale już było za późno, oficer z twarzą orlą uśmiechnął się w sposób nadzwyczaj powabny i powiedział miękko.

– Dziękuję.

A przez ten czas żbik zamęczał pana Andrzeja niekończącą się litanią pytań. O pułk, o szpital, o ranę, o wspólnych znajomych wojskowych. Już było wyraźnie widać, że coś określonego ma na myśli i to zbadać pragnie.

Pan Andrzej odpowiadał niedbale, ale jakoś zbyt obficie. Plątał słowa, zapominał dat, nie umiał nazwać znajomych, a raz wraz przymykał oczy, by utaić w nich błysk gniewu. Słowa niespodziewanie mnożyły się w jego milczących zazwyczaj ustach, toteż Tom przyglądał mu się w zdumieniu i trącał Martę, która wszelako na nic nie zwracała uwagi.

Całą jej myśl zajęło trwożne pytanie, czy jednak rodzice zechcą uznać jej zaprosiny i wpuszczą do domu rosyjskich oficerów.

„Co to będzie, jeśli nie zechcą” – myślała z rozpaczą. Nie dbała zresztą zupełnie o agresywnego kolegę pana Andrzeja, ale myśl, że podobny despekt mógłby spotkać tego drugiego, o oczach tak bezmiernie smutnych – napełniła ją rozpaczą.

Ale gdy minęli bramę i zobaczyła z daleka matkę, stojącą z ogrodnikiem przy różach, uspokoiła się zupełnie. Wszystkie okna jej domu były szeroko otwarte, a matka stała na trawniku i prawdopodobnie mówiła Wincentemu, że róże są źle podcinane! Tyle lat Wincenty był przy ogrodniku, a nie nauczył się utrzymywać w porządku róż! I mszyce, i liszki, i zwiędłe na łodydze kwiaty!

Marta czuła już teraz, że dom jej o rozwartych oknach i matka energiczna i pogodna, rozmawiająca z ogrodnikiem, nie mogą zachować się niegościnnie nawet względem rosyjskich oficerów i już zupełnie odważnie prowadziła swych gości pod filary.

Zaraz ich też skierowano do gościnnych pokoi, by się otrzepali i ręce omyli z kurzu.

Tymczasem zaś matka dała Marcie klucze i kazała jej przygotować do podwieczorku.

Marta wzięła Hawryłka z tacą do spiżarni, a Filipkowi poleciła przynieść z lodowni masło, ser i śmietankę.

Odkąd Łukasz i Sławian byli na wojnie, trzeba było samej chodzić do spiżarni, bo chłopcy kredensowi umieli tylko wydłubywać rodzynki z bułek i łasować słodycze.

W spiżarni pachniało miodem i świeżo upieczonym chlebem. Marta napełniła koszyki plackami, ślicznie, cieniutko pokrajała czarny, wonny chleb, nalała złotego miodu do kryształowych czarek.

Przez ten czas Hawryłko udzielał jej skromnych rad.

– Gdyby panienka więcej przechyliła nóż, to chleb byłby cieńszy.

– Co ty pleciesz? Mój Hawryłku, właśnie trzeba trzymać bardzo równo.

– Ja, to bym poprosił panienkę, żeby panienka powiedziała jaśnie pani, że wcale nie potrzeba, żeby Wincenty spał za kredensem. Niechby nam tylko jaśnie pan dał liworwery, a już Filip i ja nikogo nie wpuścimy do domu. Żeby nie wiem jaki złodziej przyszedł, to my jego po mordzie i won.

– A umiecie wy strzelać? – spytała Marta, układając renklody na paterze.

– Filip to on nie umie, ale jego by stróż nauczył. A ja to nawet, że tamtego roku zabił jednego kota, bo taki był cholera, że nic, tylko kurczęta malusieńkie dusił.

Wyprawiwszy Michałka z tacą na taras, gdzie zwykle jadano podwieczorki, Marta wyjrzała przez okno spiżarni i oczom jej przedstawił się haniebny widok. Oto Filipek kroczył wolno drogą od lodowni, dzierżąc na tacy dzbanuszki ze śmietanką. Młody ten nicpoń raz wraz pochylał kędzierzawą głowę i bezwstydnie czerwonym jęzorem zlizywał spływającą po brzegach dzbanków śmietankę.

– Filip! Co ty robisz! – wrzasnęła groźnie Marta, a okrzyk ten tak wstrząsnął nerwami złoczyńcy, że oba garnuszki momentalnie znalazły się na ziemi, w kałużach kremowego płynu.

Umywszy ręce i zdjąwszy fartuszek, Marta poszła na taras. Właśnie siadano do podwieczorku. Oficerowie po obu stronach matki. Na białym obrusie czerwone i białe róże mieniły się w kryształowych wazonach. Wszystko było nad wyraz śliczne; złoty miód pachnący i chleb czarny w srebrnych koszykach, i owoce soczyste a barwne. Marta widziała, że oczy wysokiego oficera przesuwają się po stole, uważne i smutne, i jakby stęsknione.

„On pewnie ciągle w okopach, w błocie, kurzu, dymie, w huku i chaosie – to dlatego…” – pomyślała Marta i było jej niezmiernie przyjemnie, że tak starannie i pięknie stół przygotowała.

Ale ten mały, czarny oficer zachowywał się wręcz nieznośnie.

Przede wszystkim oka nie spuszczał z pana Andrzeja. Daremnie matka podsuwała mu ciastka z najczarowniejszym ze swych uśmiechów, daremnie ojciec opowiadał o koniach, stadninie, wyścigach, polowaniu par force. Daremnie towarzysz jego marszczył brwi i usilnie wciągał „Sieriożę” do rozmowy prowadzonej u szczytu stołu. Ów z widocznym zamiarem i postanowieniem wciąż zwracał się do siedzącego między chłopcami pana Andrzeja i coraz to rzucał mu jakieś pytanie szpiegowskie, chytre a podstępne.

Gdy wstano od stołu, natychmiast wciągnął swą ofiarę w róg tarasu, między kwitnące oleandry i trzymając go za guzik, znowu opowiadał, ale najwyraźniej tylko po to, by mieć okazję do pytań. I pytał.

Zaś starszy oficer poprosił ojca o pozwolenie obejrzenia pięknych obrazów w salonie i weszli obaj do chłodnej sali, a za nimi Marta, przy ojcu.

Idąc od obrazu do obrazu oficer przyglądał się im bacznie, mówiąc przyjemne słowa o ich wartości i pięknie. Aż w jakiejś chwili spojrzał przez okno na taras i rzekł z zakłopotanym uśmiechem:

– Doprawdy, jeśli pan nie wybawi tego biednego profesora z objęć mego kolegi, gotów go zadręczyć na śmierć.

A w tej samej właśnie chwili przez otwarte okno wpadło do sali nowe pytanie:

– Jakże to, jakże? To ty Andrei byłeś w szpitalu tatianowskim w Kijowie, a nie znasz doktora Iwanowa? To niemożliwe! A o tobie chodziły słuchy, że ty w niewolę popadł jeszcze w piętnastym roku!

Ojciec zbladł, pochwycił Martę za rękę, wyszedł z nią do gabinetu i tam, za drzwiami, powiedział do niej rozkazującym szeptem:

– Wyjdź natychmiast z którymkolwiek z chłopców do parku i zawołaj pana Andrzeja. Gdy przyjdzie, zaprowadźcie go, ani chwili nie zwlekając, do groty i spuśćcie w przekop. Potem starannie nakryjcie płytę. Powiedzcie mu, żeby siedział cicho, aż dopóki ja sam nie przyjdę po niego. Niech nie waży się ruszyć. Wrócicie naokoło, nie spiesząc się, przez plac tenisowy. Spokojnie. Idź natychmiast.

Coś tak ważnego było w głosie ojca, że Marta, nie pytając o nic, strwożona, ruszyła natychmiast wykonać zlecenie. Szybko minęła salon, przemierzyła jego błyszczącą posadzkę pewnie, bez wahania. Dopiero w przedpokoju dotarł do jej świadomości widok oficera – że stał przy stole z głową pochyloną i palcami gładził zamszową okładkę Króla Ducha.

Z sieni już pędem wybiegła na ganek i tu na schodach nawinął jej się Tom, chwyciła go za rękę i ciągnąc, ogłupiałego ze zdumienia, za sobą, galopem okrążała dom.

Biegnąc, rzuciła zaczynającemu już protestować przeciw napaści Tomkowi:

– Papuś kazał. Nic się dziw, tylko na miły Bóg, rób to co ja. Potem ci opowiem. Dość, że jest wielkie niebezpieczeństwo.

Za drzewami w alei stanęła, zaczerpnęła powietrza i głosem czystym i donośnym zawołała:

– Panie Andrzeju!

– Czego chcesz, Marto? – zapytał z tarasu.

– Proszę tu przyjść na chwileczkę – odkrzyknęła, wysuwając głowę z gałęzi.

I struchlała – oto po stopniach tarasu schodził pan Andrzej, a za nim krok w krok – oficer.

Nim jednak stanęli na ziemi, z tarasu zawołano go z powrotem. Towarzysz jego, stojąc w drzwiach salonu, wołał z uśmiechem:

– Chodź no tu, Sierioża, zobacz, jak prześliczne kindżały ma August Aleksandrowicz.

Oficer zawahał się, chwilę postał na stopniach, ale pan Andrzej nie czekał na niego i szedł szybko wprost do Marty.

Zaledwie stanął przy niej, uchwyciła go za rękę, Tom, wierny instrukcjom, za drugą i szybko pomknęli w głąb parku.

Dopiero po chwili pan Andrzej zapytał z trudem:

– Czego chciałaś, Marto?

– To nie ja, to papo kazał zaprowadzić pana i schować w grocie. I żeby pan za nic na świecie nie wychodził, choćby pana wołano po tysiąc razy. Dopiero jak papo albo które z nas przyjdzie po pana.

– Czyż w grocie mnie nie znajdą? – zapytał legionista, a Marta zauważyła, że w tej chwili wyglądał nie jak mężczyzna, a jak chore, zmęczone dziecko.

– W grocie by znaleźli – powiedział Tom – ale jest przecież przekop, a pan go nie zna, bo w ogóle o tym nie wolno mówić. Papo zabronił raz na zawsze.

Weszli do groty.

– O, niech pan patrzy – powiedział Tom – ta płyta się podnosi. Ale, psia kość, czymże ją podniesiemy? – krzyknął nagle.

Nie namyślał się ani sekundy, krzyknął – „za minutę wrócę” – i wyleciał pędem. Gnał galopem, nie dotykając ziemi, aż powietrze świstało mu w uszach, a włosy roztrzęsły się jak kopica siana. Jak huragan wpadł do szopy narzędzi ogrodniczych, porwał dwie łopaty, ku zdumieniu Wincentego, i nie upłynęła minuta, gdy był już z powrotem w grocie.

Wspólnym wysiłkiem podważono płytę i usunięto ją na bok.

– Teraz niech pan zeskoczy w dół – powiedział Tom, gdy odsłoniło się czarne wnętrze. Wcale nie jest wysoko, trochę więcej niż na wysokość człowieka.

Pan Andrzej nie wahał się ani chwili – siadł na krawędzi kamiennej podłogi groty i nogi spuścił w dół. Na chwilę jeszcze podniósł głowę i powiedział z uśmiechem.

– To jest zupełnie jak grób.

– Ale to nie jest grób – żywo krzyknęła Marta – zwyczajny sobie przekop. Tysiąc razy już tam schodziliśmy i wracaliśmy z powrotem. Tam są dwa korytarze, jeden prowadzi do rzeczki, a drugi do zamku Kamienieckiego. Czy pan ma zapałki?

– Nie.

– To ja postaram się panu przynieść. I świecę. Jeśli papo pozwoli. Proszę się nic nie bać, mój drogi panie, my pana na pewno nie damy – zakończyła ze łzami w głosie Marta.

Uśmiechnął się jeszcze raz do niej, powiedział – „do widzenia, moi mili” – i rękami uchwyciwszy krawędzi, spuścił się w dół. Potem ręce puściły krawędź – skoczył.

– Nic się panu nie stało? – krzyknęła razem Marta i Tom19, klęcząc nad brzegiem piwnicy.

– Nic – odpowiedział – bardzo mi tu dobrze.

– Rzucam panu kurtkę Toma, żeby pan miał na czym siedzieć, bo tam wilgotno. Jemu i tak za gorąco. Do widzenia.

Zakryli szczelnie otwór płytą, potem narzucili jeszcze zeschłych liści i piasku, aż wyszli z groty zmęczeni duchowo i jacyś roztrzęsieni.

Wracali powolutku, krok za krokiem, lipową aleją. Rdzawe, zeschłe liście szeleściły jesiennie pod nogami.

W parku było gorąco i cicho. Fioletowe cienie kładły się szerokimi plamami na trawniki i aleje. Zza muru szedł duszny zapach więdnących łodyg chmielu.

– Teraz mi wytłumacz – powiedział Tom – dlaczego musieliśmy to zrobić?

– Bo papo zawołał mię i kazał, żebym ja z którymkolwiek z chłopców natychmiast schowała pana Andrzeja do przekopu i kazała mu tam siedzieć cicho, i ażebyśmy wrócili powoli i spokojnie, nic nikomu nie mówiąc o tym.

– To wiem – powiedział pogardliwie Tom, którego dotknęło „z którymkolwiek z chłopców”, myślał bowiem, że to on, specjalnie, był powołany do spełnienia czynu. – To wiem przecież, ale dlaczego kazał?

– Czy ja wiem? – odparła z zakłopotaniem Marta – może dlatego, że ten oficer… to jest, że tamten mu powiedział… Doprawdy nie mam pojęcia! – wyznała ze wstydem.

– To dlaczego powiedziałaś „jest wielkie niebezpieczeństwo” – nieubłaganie indagował Tom.

– Bo mi się tak zdawało – jęknęła zrozpaczona Marta. – A zresztą zobaczysz, to się wyjaśni. Że było naprawdę wielkie niebezpieczeństwo, a myśmy go wyratowali.

– Niech i tak będzie – zgodził się Tom, którego ambicji pochlebiało to przypuszczenie. – Ale ty jesteś baba. To nie ma dwóch zdań! Nic nie wiesz i robisz na ślepo. I w dodatku o mało się nie rozbeczałaś!

Ale nie rozwodził się dłużej nad tym tematem, bo i jemu przykre było wspomnienie chwili, gdy nakrywali pana Andrzeja kamienną płytą.

17.projekta – dziś popr. forma lm: projekty. [przypis edytorski]
18.las na Hajwie ciągle jeszcze był w rękach rządu – sprawa opisana w poprzedniej części powieści, p.t. Skarby. [przypis edytorski]
19.krzyknęła razem Marta i Tom – dziś popr.: krzyknęli razem (…). [przypis edytorski]