Kitabı oku: «Trzej muszkieterowie», sayfa 36
Rozdział XXVIII. Czwarty dzień niewoli
Nazajutrz, gdy Felton wszedł do milady, zastał ją stojącą na fotelu; w ręku trzymała sznur, skręcony z chusteczek batystowych, podartych na pasy i powiązanych.
Na odgłos drzwi otwieranych, milady zeskoczyła lekko na ziemię i starała się ukryć poza sobą improwizowaną linę, jaką w ręce trzymała.
Młodzieniec był bldeszy, niż zwykle, a oczy zaczerwienione od bezsenności, świadczyły o nocy spędzonej w gorączce.
Na czole widniała surowość niezwykła.
Zbliżył się powoli ku milady, siedzącej teraz, i biorąc koniec sznura, który przez nieuwagę lub umyślnie źle był ukryty, zapytał surowo:
– Co to jest, proszę pani?…
– To?… nic… – odparła milady, z bolesnym usmiechem – nuda jest śmiertelnym wrogiem więźniów; nudziłam się i bawiło mnie splatanie tej liny.
Felton spojrzał na ścianę pokoju, przed którą zastał milady, stojącą na tym samym fotelu, na którym siedziała obecnie; po nad jej głową spostrzegł wbity w mur hak pozłacany, do wieszania ubrania i broni.
Zadrżał, a milady, pomimo oczu spuszczonych, widziała to dobrze.
– Czemu przypisać, że zastałem panią, stojącą na fotelu? – zapytał.
– Co to pana może obchodzić? – odpowiedziała.
– Pragnę wiedzieć koniecznie.
– Nie pytaj mnie pan – rzekła uwodzicielka – wiesz dobrze, że nam, prawdziwym chrześcijanom nie wolno jest mówić nieprawdy.
– Otóż ja powiem, co pani robiłaś, a raczej, co zamierzałaś zrobić; chciałaś dokończyć dzieła fatalnego, jakie masz na myśli; pamiętaj pani jednak, że jeżeli Bóg nasz zabrania kłamstwa, zabrania surowiej daleko samobójstwa.
– Gdy Bóg widzi istotę, cierpiącą niesłusznie, mającą do wyboru samobójstwo lub hańbę, wierz mi panie – mówiła milady tonem głębokiego przekonania – że Bóg przebacza samobójstwo, bo jest ono wtedy męczeństwem.
– Mówisz pani za wiele, lub za mało; na Boga, wytłumacz się jaśniej!…
– Mamże panu opowiadać moją niedolę, abyś to uważał za bajkę; mamże zwierzać się z zamiarów, abyś doniósł o nich memu prześladowcy; nie, panie; a przytem, cóż cię obchodzić może życie lub śmierć biednej skazanej?… Odpowiadasz tylko za ciało moje… wszak prawda?… i bylebyś przedstawił trupa, którego uznają za mnie, nic więcej od pana żądać nie będą… a może nawet dostałbyś podwójną nagrodę!…
– Ja… pani, ja?… – zawołał Felton – przypuszczasz, że wziąłbym nagrodę za życie twoje?… o!… nie myślisz tego, co mówisz.
– Pozwól mi zrobić, co chcę, Feltonie, pozwól mi – rzekła milady, unosząc się – każdy żołnierz powinien być ambitny, wszak prawda?.. jesteś porucznikiem, otóż za moim pogrzebem będziesz szedł już, jako kapitan.
– Cóż zawiniłem – odrzekł Felton złamany, że obarczasz mnie pani taką odpowiedzialnością przed ludźmi i Bogiem?… Za kilka dni będziesz stąd daleko, życie twoje nie będzie pod moją strażą i – dodał z westchnieniem – wtedy zrobisz z niem, co będziesz chciała.
– A więc tak – zawołał milady, jakby nie mogła powstrzymać oburzenia – pan, człowiek religijny, którego zowią sprawiedliwym, pan pragniesz tylko jednej rzeczy: nie odpowiadać za śmierć moją.
– Strzec powinienem życia pani i strzec go będę.
– Czy pojmujesz pan swoje zadanie?… jest ono okrutne, jeśli jestem winną; lecz jakże nazwiesz je, gdy Bóg osądzi, żem niewinna?
– Żołnierzem jestem i spełniam rozkazy.
– Czy myślisz, że w dzień sądu ostatecznego Bóg odłączy katów zaślepionych od sędziów niesprawiedliwych?… nie chcesz, bym zabiła ciało, a pomagasz temu, który chce zabić moją duszę?
– Powtarzam pani – podjął Felton zachwiany – żadne niebezpieczeństwo ci nie grozi… ręczę za lorda de Winter, jak za siebie samego.
– Biedny szaleńcze – zawołała milady – ośmielasz się ręczyć za drugiego, gdy najmędrsi nawet, według Boga, wahają się ręczyć za siebie samych!… on staje po stronie mocniejszego i szczęśliwszego, aby zgnębić słabą i nieszczęśliwą!
– Niepodobna, pani, niepodobna – mówił Felton, czując w głębi serca prawdę tego argumentu – dopókiś uwięziona, nie otrzymasz przeze mnie wolności; dopóki żyjesz, nie stracisz przeze mnie życia.
– Tak! – krzyknęła milady – lecz stracę to, co mi jest droższe, niż życie, stracę honor, Feltonie; i to ty! ty odpowiesz przed Bogiem i ludźmi za mój wstyd i niesławę.
Tym razem Felton, pomimo obojętności prawdziwej czy udanej, nie mógł oprzeć się tajemnemu wpływowi, jaki już nim owładnął. Patrzył na kobietę piękną, jasną, jak najczystsze marzenie, naprzemian we łzach tonącą lub groźną; wytrzymać naraz wpływ piękności i boleści zanadto było dla fanatyka, zanadto dla głowy zapalonej, sekciarskiej, dla serca, płonącego miłością nieba i pożeranego nienawiścią do ludzi.
Milady spostrzegła pomieszanie, odczuła płomień żądzy, palący krew w żyłach młodego ascety i, na podobieństwo umiejętnego wodza, który w chwili, gdy nieprzyjaciel słabnie, uderza na niego z okrzykiem zwycięstwa, podniosła się, piękna, jak bóstwo starożytne, natchniona, jak dziewica chrześcijańska, z ręką w górę wzniesioną, z szyją odkrytą, z włosami rozpuszczonemi, ściągając skromnie drugą ręką suknię na piersiach, i z ogniem w spojrzeniu, który już pobudził zmysły młodego purytanina, szła prosto do niego, i podniesionym głosem, z akcentem wstrząsającym śpiewała:
Wydaj Baalowi jego ofiarę,
Lwom na pożarcie ją oddaj,
Odpowiesz za to przed Bogiem!…
Wołam do niego z otchłani…
Felton stał, jak wryty.
– Kto ty jesteś? – zawołał, składając ręce – czy zesłanką Boga?… czy piekło cię wydało? czyś anioł, czy szatan, na imię ci Eloe, czy Astarte?…
– Czyś mnie nie poznał, Feltonie?… nie jestem ani aniołem, ani szatanem, jestem córką tej ziemi i siostrą twoją, jednej z tobą wiary.
– Tak!… tak!… – rzekł Felton – wątpiłem jeszcze, lecz teraz wierzę.
– Wierzysz… a jednak spiskujesz z synem Beliala, którego nazywają lordem de Winter!… Wierzysz, a pozostawiasz mnie w mocy nieprzyjaciół, nie tylko moich, lecz Anglji i Boga?… Wierzysz, a wydajesz mnie temu, co świat gorszy herezją i życiem rozwiązłem, temu Sardanapalowi ohydnemu, którego zaślepieni zwą księciem Buckingham, a prawowierni Antychrystem nazywają.
– Ja, miałbym cię wydać Buckinghamowi? ja? co mówisz?…
– Mają oczy – zawołała milady – a nie będą widzieli; mają uszy, a nie będą słyszeli!
– Tak, tak – rzekł Felton, trąc ręką czoło, potem zlane, jakby dla odpędzenia ostatnich wątpliwości – tak, słyszę ten głos w snach moich; tak, poznaję rysy anioła, ukazującego mi się podczas nocy bezsennych i mówiącego do duszy mojej: „Uderz śmiało, zbaw Anglję, zbaw siebie samego, albowiem umrzesz, nie przebłagawszy Boga!” Mów, mów pani! – zawołał Felton – teraz już cię rozumiem.
Błyskawica okrutnej radości, szybka, jak myśl błysnęła w oczach milady.
Felton dojrzał zabójcze światło i zadrżał, zdawało mu się, że ujrzał głębię serca tej kobiety.
Przyszły mu na pamięć przestrogi lorda Winter, powaby milady i pierwsze jej próby uwiedzenia skoro tylko przybyła; cofnął się, spuścił głowę, lecz patrzył, jak oczarowany przez tę dziwną istotę; oczy jego nie mogły się oderwać od jej oczu.
Milady spostrzegła wahanie. Pomimo pozorów egzaltacji, zachowała zimną krew. Felton nie zdążył przemówić, a ona, czując, że nie zdoła dalej utrzymać się w roli tak trudnej, opuściła ręce i głowę, zwalczona niby słabością kobiecą.
– O nie – rzekła – ja nie potrafię zostać Judytą, uwalniającą Betulję od Holofernesa. Miecz sprawiedliwości przedwiecznej za ciężki dla mego ramienia. Pozwól mi uniknąć hańby przez śmierć… pozwól mi zostać męczennicą. Nie żądam wolności, jakby to zrobiła występna, ani zemsty, jak bezbożna. Pozwól mi umrzeć, tego tylko pragnę. Proszę cię, błagam na kolanach; pozwól mi umrzeć, a ostatnie moje westchnienie będzie błogosławieństwem dla zbawcy!
Na ten głos słodki i błagalny, na spojrzenie nieśmiałe, Felton znowu się zbliżył.
Powoli czarodziejka przybrała się we wszystkie swoje powaby, a temi były: piękność, słodycz, łzy a nadewszystko powab rozkoszy mistycznej, najniebezpieczniejszy ze wszystkich powabów.
– Niestety! – rzekł Felton – jedno tylko jest w mocy mojej: żałować panią, jeżeli dowiedziesz, że jesteś ofiarą przemocy. Jesteś chrześcijanką, jednej ze mną religji; czuję pociąg do ciebie, ja, który dotąd kochałem tylko mego dobroczyńcę; ja, który w życiu napotykałem jedynie zdrajców bezbożnych. Lecz ty pani, tak piękna, tak napozór czysta, skoro lord de Winter prześladował cię tak okrutnie, musiałaś chyba spełnić niesłychane zbrodnie!
– Mają oczy – powtórzyła milady z wyrazem bezmiernej boleści – a nie będą widzieli; mają uszy, a słyszeć nie będą.
– Więc powiedz mi pani! – zawołał młody oficer – o! powiedz wszystko!…
– Zwierzyć mam ci moją hańbę! – krzyknęła milady z rumieńcem wstydu na twarzy, bo często bywa, że zbrodnia jednego, jest wstydem dla drugiego – ja, kobieta, mam opowiadać mężczyźnie! O! – ciągnęła, zakrywając rączką cudne oczy – o! nigdy, nigdybym nie mogła!…
– Jakto, mnie, bratu? – dodał Felton.
Miiady patrzyła na niego długo z wyrazem, który młody człowiek wziął za niedowierzenie, a który był tylko badaniem i chęcią ujarzmienia.
Teraz Felton złożył ręce błagalnie.
– Więc zaufam bratu! – rzekła milady – i znajdę odwagę!…
Naraz dały się słyszeć kroki lorda Wintera; lecz tym razem okrutny szwagier milady, nie postąpił, jak wczoraj, nie minął drzwi więzienia, lecz zatrzymał się, przemówił do straży i wszedł do pokoju.
Felton miał czas odskoczyć na bok i lord zastał go w przyzwoitem oddaleniu od uwięzionej.
Baron wszedł powoli i patrzył bacznie na młodego człowieka i jego towarzyszkę.
– Coś bardzo długo, Johnie, siedzisz tutaj, czy ta pani opowiadała ci o wszystkich swoich zbrodniach?… W takim razie nie dziwiłbym się długości posiedzenia.
Felton przeraził się, a milady czuła się zgubiona, jeżeli nie przyjdzie w pomoc zmieszanemu purytaninowi.
– O! lękasz się, żeby ci się ofiara nie wymknęła – rzekła – otóż zapytaj twego godnego pomocnika, o jaką łaskę prosiłam go właśnie.
– Żądałaś łaski?… – zapytał baron podejrzliwie.
– Tak, milordzie – odrzekł młody człowiek.
– Jakiej-że to łaski, powiedz-no?
– Żądała noża, który miała mi oddać za chwilę przez okienko we drzwiach – odpowiedział Felton.
– Jest więc tu ktoś ukryty, któremu ta miła osóbka chce gardło poderżnąć? – rzekł lord Winter z pogardą.
– Ja jestem – odparła milady.
– Dałem ci do wyboru Amerykę i Tyburn – mówił lord – wybierz Tyburn, milady: wierz mi, postronek pewniejszy od noża.
Felton zbladł, wspomniał, iż, gdy wszedł tutaj, milady właśnie sznur w ręku trzymała.
– Masz rację – rzekła – myślałam już i o tem – i dodała stłumionym głosem: – I pomyślę jeszcze…
Felton poczuł dreszcz, przebiegający go aż do szpiku kości; prawdopodobnie lord Winter to spostrzegł.
– Nie dowierzaj jej, John – powiedział – John, mój przyjacielu, zaufałem ci bezwarunkowo, miej się na baczności! Uprzedziłem cię przecie!… A wreszcie odwagi, mój chłopcze, za trzy dni uwolnimy się od tego stworzenia; tam, dokąd ją poślę, nie będzie już szkodziła nikomu.
– Czy słyszysz go? – zawolała milady, wybuchająctak, aby baron myślał, że wzywa na świadka niebo, a Felton wziął to do siebie.
Purytanin opuścił głowę w zadumie.
Baron wziął oficera za rękę, pociągnął za sobą, nie spuszczając wzroku z milady, dopóki się drzwi za nimi nie zamknęły.
– Widzę – rzekła uwięziona, pozostawszy sama – że dużo mam jeszcze do zrobienia. Winter ze zwyczajnego głupca przemienił się w przezornego nad wyraz; co to znaczy chęć zemsty i jak to pragnienie jej kształci człowieka! Felton zaś waha się jeszcze! Nie jest on taki, jak ten przeklęty d‘Artagnan! Purytanin uwielbia tylko czyste dziewice, uwielbia je ze złożonemi rękami. Muszkieter kocha kobiety, kocha, ściskając w objęciach.
Jednakże milady oczekiwała niecierpliwie, pewna, że dziś jeszcze zobaczy Feltona. Nakoniec w godzinę po scenie, przez nas opisanej, usłyszała cichą rozmowę, następnie drzwi się otworzyły i Felton się ukazał.
Młodzieniec wszedł prędko, zostawiając drzwi otwarte, i dawał znaki milady by się nie odzywała; twarz miał okrutnie zmienioną.
– Czego chcesz odemnie? – zapytała.
– Słuchaj – odparł Felton po cichu – oddaliłem straż, aby zostać u ciebie i rozmówić się bez wiedzy niczyjej. Baron opowiedział mi straszną historję…
Milady kiwała głową i uśmiechała się, jak ofiara, na wszystko zrezygnowana.
– Albo jesteś wcielonym szatanem – ciągnął Felton – albo baron, mój dobroczyńca, mój ojciec, jest potworem. Znam cię od czterech dni, jego kocham od dwóch lat; mogę zatem wahać się, któremu z was wierzyć: nie przerażaj się, ja potrzebuję dowodów. Dziś po północy przyjdę tutaj, a pani mnie przekonasz…
– Nie, Feltonie, nie mój bracie, poświęcenie to za wielkie z twej strony, czuję, ile cię to kosztuje… Jestem już zgubiona, nie gub się ze mną razem… Zgon mój będzie wymowniejszy, niż życie, a milczenie trupa przekona lepiej stokroć, niż słowa uwięzionej.
– Milcz pani! – krzyknął Felton – nie mów do mnie w ten sposób; przyszedłem poto, abyś mi przyrzekła na honor, abyś przysięgła na wszystko, co najświętsze, iż nie będziesz godziła na swoje życie.
– Nie mogę przyrzekać – rzekła milady – za wiele mam szacunku dla przysięgi i musiałabym jej dotrzymać.
– Przyrzeknij zatem, tylko do chwili, aż się zobaczymy. Jeżeli potem będziesz jeszcze pragnęła śmierci, zostawię ci swobodę, a nawet sam przyniosę broń, jakiej pragniesz.
– Przyrzekam! będę czekała na ciebie…
– Przysięgnij!
– Przysięgam na imię Boga naszego… Czyś zadowolony?…
– Dobrze, do widzenia, dziś w nocy!…
Wybiegł z pokoju, zamknął drzwi i oczekiwał z bronią żołnierską w ręku, jak gdyby straż pełnił w zastępstwie warty.
Żołnierz powrócił, Felton broń mu oddał.
Wtedy przez otwór w drzwiach, milady dojrzała, jak młodzieniec przeżegnał się nabożnie i poszedł w głąb korytarza.
Ona zaś powróciła na miejsce z uśmiechem pogardy na ustach, bluźniąc przeciw Bogu, na którego imię przysięgała, a którego nie znała i nie umiała kochać.
– Oszalały fanatyk! – mówiła – moim Bogiem jest ten, który mi dopomoże w zemście.
Rozdział XXIX. Piąty dzień niewoli
Milady jednak zwyciężyła w połowie, a to podwajało jej energję. Łatwo dotąd zwyciężała ludzi światowych, których wychowanie dworskie pociągało w zastawione sieci. Milady pięknością podbijała zmysły, a zręcznością i sprytem działała i zwyciężała stronę moralną. Lecz obecnie miała do zwalczenia naturę zamkniętą w sobie i niedostępną, z powodu surowości obyczajów; religja i prywacje uczyniły z Feltona człowieka, nieczułego na zwyczajne pokusy. Głowę miał nabitą planami rozległemi, nieokreślonemi i egzaltowanemi, nie było tam miejsca dla miłości i zachcianek zmysłowych, tych uczuć, jakie podsyca próżnowanie i zepsucie. Milady z udaną cnotą zrobiła już wyłom w wyobrażeniach człowieka, uprzedzonego straszliwie, a urodą swoją w sercu i uczuciach człowieka skromnego i czystego. Przyznawała sama, że najtrudniejszem zadaniem, jakie miała w życiu, było właśnie podbicie młodzieńca, opancerzonego fanatyzmem. Pomimo to przez cały wieczór napadało ją zwątpienie; nie wierzyła sobie ani losowi. Nie wzywała Boga, wiemy o tem, lecz ufała w moc złego, w tę nieskończoną potęgę, rządzącą w życiu ludzkiem, której, według baśni arabskiej, dosyć jednego ziarnka granatu, dla odbudowania świata zburzonego.
Milady, umiejętnie przygotowana na przyjęcie Feltona, marzyła, co dzień jutrzejszy przyniesie. Wiedziała, że ma już dwa dni zaledwie, że skoro tylko Buckingham wyrok podpisze (a podpisze go tem łatwiej, że było tam nazwisko fałszywe, i nie domyśli się nawet, o jaką kobietę chodzi), baron wsadzi ją na okręt natychmiast. Wiedziała także, że kobiety skazane na zesłanie daleko mniej mają powabu, niż kobiety, uważane za cnotliwe, otoczone blaskiem wielkiego świata, podnoszącym ich urodę, będące w modzie, bogate, a w dodatku pochodzenia arystokratycznego. Kobieta, skazana na karę hańbiącą, może być jeszcze piękna, lecz nie może już zostać znakomita. Jak wszyscy ludzie rozumni, milady wiedziała, jakie otoczenie przypada najlepiej jej naturze i upodobaniom. Czuła odrazę do ubóstwa, pogarda świata przejmowała ją strachem. Milady królowała, otoczona dworem; potrzebowała koniecznie dumę zadowolić. Rządzić istotami bez znaczenia było dla niej poniżeniem, nie zaś przyjemnością. Z pewnością powróciłaby z wygnania, nie wątpiła o tem na chwilę nawet; lecz, jak długo to wygnanie trwać mogło?
Dla natury czynnej i ambitnej, jaką posiadała, dnie, w których się nie wznosi, są dniami feralnemi! jakże nazwać zatem dnie, w których się na dół zstępuje! Stracić rok, dwa, trzy lata, to wieczność cała; powrócić wtedy, gdy d‘Artagnan, szczęśliwy i triumfujący, otrzyma już wraz z przyjaciółmi zasłużoną nagrodę od królowej, za usługi oddane, były to przypuszczenia, których taka kobieta, jak milady, znieść nie była w stanie. Burza, która się wewnątrz niej srożyła, podwajała zawziętość, i rozbiłaby mury więzienia, gdyby siły fizyczne odpowiadały moralnym.
W dodatku pobudzało ją jeszcze do czynu wspomnienie kardynała. Co mógł myśleć, co powiedzieć o jej milczeniu, kardynał niedowierzający, niespokojny, podejrzliwy; kardynał, jej podpora jedyna, jedyny protektor w teraźniejszości i główny czynnik powodzenia i zemsty w przyszłości? Znała go, wiedziała, że za powrotem, po bezowocnej podróży, choćby niewiadomo jak opowiadała o więzieniu, cierpiniach przebytych, kardynał odpowie ze spokojem sceptyka, silnego władzą i genjuszem: „Trzeba było nie dać się podejść”.
Wtedy milady zbierała całą energję, wymawiając w myśli nazwisko Feltona, jedyne światełko, przebłyskujące w piekle, do którego się dostała; i jak wąż, rozwijający pierścienie, by się przekonać o swej sile, otaczała naprzód Feltona tysiącznemi podejściami bujnej imaginacji.
Czas ubiegał, godziny jedna za drugą zdawały się budzić dzwon w przechodzie a każde uderzenie młotka spiżowego odzywało się w sercu uwięzionej. O dziewiątej lord de Winter przyszedł, jak zwykle, obejrzał okno i kraty żelazne, zbadał posadzkę, ściany, kominek i drzwi, a podczas tej długiej rewizji ani on ani milady nie przemówili do siebie.
– No, no – rzekł baron, odchodząc – nie uciekniesz jeszcze tej nocy!
O dziesiątej Felton przyszedł straż rozstawić; milady poznała go po chodzie. Odgadywała, jak kochanka odgaduje wybranego sercem, a pomimo to nienawidziła go i pogardzała słabym fanatykiem.
Godzina umówiona nie nadeszła jeszcze, Felton nie wszedł. W dwie godziny potem, gdy północ uderzyła, zmieniła się warta. Teraz milady oczekiwała niecierpliwie.
Po upływie dziesięciu minut Felton nadszedł.
– Słuchaj – rzekł młody człowiek do szyldwacha – pod żadnym pozorem nie oddalaj się od tych drzwi; wiesz, że przeszłej nocy, milord ukarał żołnierza, który opuścił stanowisko na chwilę, a jednak to ja sam przez krótką nieobecność jego czuwałem w zastępstwie.
– Wiem o tem – odparł żołnierz.
– Polecam ci baczność jak największą. Ja zaś – dodał – wejdę dla obejrzenia powtórnego pokoju tej kobiety, która, jak się zdaje, ma samobójcze zamiary i której mam rozkaz pilnować.
– Dobrze – szepnęła milady – surowy purytanin kłamać zaczyna.
Żołnierz uśmiechnął się tylko.
– Do licha! panie poruczniku – powiedział – nie wielkie to nieszczęście dostać takie polecenie, nadewszystko, jeżeli milord upoważnił cię pilnować jej nawet w łóżku.
Felton poczerwieniał i w innej okoliczności, byłby złajał żołnierza za żart podobny, lecz teraz sumienie nieczyste nie pozwoliło mu ust otworzyć.
– Jeżeli cię zawołam, wchodź natychmiast; tak samo, jeżeli kto nadejdzie, to ty mnie zawołaj.
– Dobrze, panie poruczniku.
Felton udał się do milady, ona zerwała się z siedzenia.
– Jesteś więc? – zawołała.
– Przyrzekłem przyjść – odpowiedział Felton – i dotrzymałem słowa.
– Jedną rzecz mi jeszcze obiecałeś.
– Co takiego? na Boga – rzekł młody człowiek, który, pomimo panowania nad sobą, czuł, że kolana uginają się pod nim i pot kroplisty występuje na czoło.
– Przyrzekłeś przynieść nóż i zostawić go po naszej rozmowie.
– Nie wspominaj pani o tem, niema tak rozpaczliwego położenia, któreby upoważniało istotę, stworzoną na obraz i podobieństwo boskie, do odebrania sobie życia. Zastanawiałem się i przekonałem, że nie mogę pomagać do takiego grzechu.
– A! zastanawiałeś się – rzekła uwięziona, siadając na fotelu i śmiejąc się pogardliwie – i ja także się zastanawiałam.
– Nad czem?
– Że nie mam nic do powiedzenia człowiekowi, niedotrzymującemu danego słowa.
– O Boże! mój Boże – wyszeptał Felton.
– Możesz pan odejść, nic mu nie powiem.
– Oto jest nóż! – rzekł Felton, wyciągając z kieszeni broń obiecaną, którą wahał się dotąd dać w ręce milady.
– Pokaż pan…
– Co chcesz pani uczynić?
– Honorem ręczę, że oddam za chwilę, położysz go tylko na stole i staniesz pomiędzy nim i mną.
Felton podał nóż milady, ona obejrzała pilnie oprawę i spróbowała ostrza na palcu.
– Dobrze – rzekła, oddając – nóż jest z doskonałej stali; wierny z ciebie przyjaciel, Feltonie.
Młody człowiek odebrał nóż, i według umowy, położył go na stoliku. Milady spostrzegła to z ukontentowaniem.
– A teraz posłuchaj pan!
Zalecenie było niepotrzebne. Felton stał przed nią i oczekiwał niecierpliwie.
– Feltonie! – zaczęła milady z powagą i melancholją – Feltonie, gdyby siostra twoja, córka twojego ojca powiedziała ci:
„Młoda i na nieszczęście piękna, wpadłam w zasadzkę i oparłam się; otoczono mnie matnią niegodziwości; próbowano gwałtu, ale oparłam się; bluźniono przeciw religji, jaką wyznaję, przeciw Bogu, którego wielbię, bo przyzywam go na pomoc, oparłam się jednak; wtedy znieważono mnie, a nie mogąc zgubić mej duszy, postanowiono splamić na zawsze ciało moje, nakoniec…”
Milady przerwała i gorzki uśmiech ukazał się na jej ustach.
– Nakoniec – rzekł Felton – nakoniec co z tobą zrobiono?…
– Postanowiono podejściem pokonać mój upór. Pewnego wieczora domieszano mi do wody silnego narkotyku; zaledwie skończyłam skromny posiłek, uczułam ociężałość, napadającą mnie stopniowo. Chociaż nic nie podejrzewałam, jednak strach mnie ogarnął i walczyłam ze snem, zamykającym mi oczy; wstałam, chciałam biec do okna, wołać na pomoc, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Wyciągnęłam ręce, próbowałam mówić, lecz tylko słowa bez związku wydobywały się z gardła zaciśnionego… Zdrętwiałam cała… chwyciłam się krzesła, czując, że padam, lecz i ta podpora okazała się bezskuteczna; upadłam na kolana, chciałam się modlić… język mi zesztywniał… Bóg opuścił mnie widać w tej chwili… osunęłam się na podłogę i zasnęłam snem twardym…
„Co się stało podczas snu mego i jak długo trwał, nic nie wiem; jedno tylko przypominam sobie, iż obudziłam się w pokoju okrągłym, zbytkownie umeblowanym, do którego światło wpadało przez otwór w suficie.
Zresztą żadne drzwi nie prowadziły do niego, rzekłbyś więzienie wspaniałe.
Nie mogłam długo zdać sobie sprawy, gdzie się znajduję, jak i ze wszystkich szczegółów wyżej przytoczonych; umysł mój walczył bezskutecznie z ciężkim snem, z którego otrząsnąć się nie byłam w stanie. Miałam niejasne wspomnienie przestrzeni przebytej, turkotu powozowego, snów strasznych i czułam wyczerpanie sił fizycznych.
Wszystko to majaczyło ciemno i niewyraźnie w głowie, tak, że zdawało się dotyczeć innej jakiejś osoby, związanej ze mną fantastycznem podobieństwem.
Stan, w jakim się znajdowałam, trudny był do pojęcia, myślałam, że znowu śnię.
Podniosłam się, chwiejąc na nogach; ubranie moje leżało na krześle: nie pamiętałam, czy się rozbierałam i kładłam do łóżka…
Wtedy, zwolna, rzeczywistość stanęła przedemną, pełna przypuszczeń, obrażających skromność dziewiczą.
Znajdowałam się w domu nieznanym; o ile mogłam wnosić ze słońca, dzień już był na schyłku!… więc to wczoraj wieczorem straciłam przytomność; sen zatem trwał blisko dobę całą Co się działo ze mną, podczas tego snu długiego?…
Ubrałam się, jak mogłam najprędzej. Ociężałość w członkach dowodziła, iż działanie narkotyku nie ustało jeszcze.
Wreszcie pokój był przygotowany dla kobiety, a kokietka najbardziej wymagająca musiałaby czuć się zadowolona z otoczenia.
Nie ja pierwsza, z pewnością, dostałam się do tego pysznego więzienia, lecz pojmujesz, Feltonie, im piękniejsze było więzienie, tem większą obawą mnie przejmowało.
Napróżno szukałam wyjścia, badałam ściany, nigdzie żadnego śladu… Dwadzieścia razy najmniej obeszłam pokój, szukając, zawsze napróżno, nareszcie wyczerpana padłam na fotel, jak nieżywa.
Przez ten czas ściemniło się, a z ciemnością przerażenie me rosło; bałam się zostać na miejscu, zdawało mi się, że na każdym kroku zguba czyha na mnie.
Pomimo, że od wczoraj nic w ustach nie miałam, wcale nie czułam głodu.
Żaden głos zzewnątrz nie dochodził, nic, z czego mogłabym czas obliczyć; przeczuwałam tylko, że musi być około ósmej wieczorem, a że to było w październiku, zatem noc czarna już zapadła.
Naraz zadrżałam: drzwi na zawiasach skrzypnęły, okno w górze zajaśniało, rzucając snop światła do pokoju, i ujrzałam z przerażeniem mężczyznę, stojącego o parę kroków przede mną.
Stolik z parą nakryć i jedzeniem przygotowanem znalazł się cudownym sposobem na środku.
W mężczyźnie tym poznałam tego, co mnie od roku prześladował, co zaprzysiągł mnie posiąść i który, odezwawszy się, dał mi do zrozumienia, że należałam do niego zeszłej nocy”.
– Podły!… – mruknął Felton.
– O!… tak, podły – zawołała milady, widząc, jak całą duszą młody oficer słucha tej historji, o! tak, podły! – powtórzyła – sądził, iż dosyć było zwyciężyć mnie w śnie głębokim, abym zgodziła się na hańbę i następnie z własnej woli należała do niego; przychodził ofiarować mi bogactwa wzamian za miłość moją…
„Cały ogrom pogardy, jaki może wezbrać w sercu kobiety, popłynął z ust moich w słowach obelżywych…
Człowiek ten musiał być przyzwyczajony do wyrzutów podobnych, słuchał bowiem spokojnie, z uśmiechem, z rękami na piersiach skrzyżowanemi. Następnie, myśląc, że skończyłam, zbliżył się, poskoczyłam do stołu, porwałam nóż i przyłożyłam go do piersi.
– Uczyń krok jeden więcej – zawołałam – a oprócz hańby, mieć będziesz śmierć moją na sumieniu.
Była bezwątpienia w mojem spojrzeniu, w głosie, w całej postaci taka prawda, jaka przekonywa dusze najbardziej zepsute; zatrzymał się bowiem…
– Twoją śmierć!… – powiedział – o! nie, jesteś zanadto przyjemną kochanką, abym w ten sposób chciał cię postradać, gdyś zaledwie raz jeden do mnie należała. Do widzenia moja piękna! poczekam z drugą wizytą na łaskawsze usposobienie.
Po tych słowach dał znak gwizdnięciem; światło zniknęło, znalazłam się pogrążona w ciemnościach. Drzwi znów obróciły się na zawiasach, potem rozjaśniło się w pokoju, lecz znalazłam się już sama.
Chwila to była straszna; nie wątpiłam już o swojej niedoli; wszystko pierzchło wobec rzeczywistości rozpaczliwej: byłam w mocy człowieka, którego nietylko nienawidziłam, lecz którym pogardzałam; człowieka, ważącego się na wszystko, który dał mi już miarę, do czego jest zdolny“.
– Lecz któż on był? – zapytał Felton.
– Spędziłam noc na krześle, drżąc za najmniejszym hałasem; około północy lampa zagasła i znów znalazłam się w ciemności. Lecz noc przeszła, mój prześladowca nie dawał znaku życia; rozwidniło się: stół z nakryciem przepadł gdzieś, został mi tylko nóż w ręce.
W nożu tym złożyłam całą nadzieję.
Byłam zmęczona śmiertelnie, bezsenność paliła mioczy; nie śmiałam oka zmrużyć przez całą noc, dzień mi dopiero odwagi dodał; rzuciłam się na łóżko, nie rozłączając się z nożem, który włożyłam pod poduszkę.
Obudziwszy się, zastałam znów stolik nakryty.
Tym razem, pomimo strachu, pomimo udręczenia, poczułam głód okrutny. Od czterdziestu ośmiu godzin nic w ustach nie miałam, zjadłam więc kawałek chleba i trochę owoców. Wspomniawszy narkotyk, jaki wypiłam z wodą, nie dotknęłam się stojącej na stole, lecz napełniłam szklankę wodą, tryskającą z fontanny, umieszczonej obok tualety. Pomimo tej ostrożności, niepokój mnie ogarnął; tym razem jednak obawy okazały się nieuzasadnione: spędziłam dzień, nie doświadczywszy niczego takiego, czego się obawiałam. Wypróżniłam karafkę do połowy, aby nie spostrzeżono mojej nieufności.
Nadszedł wieczór, a z nim ciemności; wzrok mój zaczął się przyzwyczajać, mogłam rozróżniać przedmioty i widziałam stolik, zapadający w podłogę; po kwadransie może, ukazał się znowu z potrawami zastawionemi, a po chwili lampa oświeciła mój pokój.
Postanowiłam używać jedynie pokarmów, do jakich nie można domieszać substancyj usypiających; parę jaj i trochę owoców wystarczyło mi w zupełności, następnie napiłam się wody z opiekuńczej fontanny.
Po wypiciu pół szklanki, poczułam, że smak ma inny niż rano: przestałam pić, podejrzenie mnie ogarnęło.
Wylałam resztę z odrazą i czekałam, zlana potem z przestrachu. Zapewne jakiś niewidzialny świadek obserwował mnie i skorzystał z mojej ufności, aby tem pewniej doprowadzić swój plan do skutku.
Nie upłynęło pół godziny, a już poczułam działanie narkotyku; ponieważ jednak tym razem wypiłam tylko pół szklanki, nie poddawałam się długo i zamiast usnąć, wpadłam w półsen, pozwalający rozumieć, co się działo dokoła… lecz nie miałam siły bronić się ani uciekać.
Zawlokłam się do łóżka, aby poszukać jedynej obrony, zbawczego noża, lecz nie byłam w stanie dojść do celu, padłam na kolana, uczepiwszy się rękami kolumny, podpierającej łóżko, wtedy pojęłam, że jestem zgubiona bez ratunku…”
Felton zbladł okrutnie, dreszcz konwulsyjny przeszedł go całego.
„Najokropniejsze jednak było – ciągnęła milady głosem zmienionym, jak gdyby obecnie jeszcze czuła niebezpieczeństwo, grożące w owej strasznej chwili – najstraszniejsze to, że dusza moja czuwała, a chociaż ciało we śnie pogrążonem było, widziałam, słyszałam wszystko: prawda, że wydawało mi się to jakby snem, ale tembardziej było przerażające.
Widziałam światło unoszące się w górę, i pozostawiające mnie w ciemności; następnie słyszałam znane mi już skrzypnięcie drzwi, choć je dopiero dwa razy słyszałam.
Czułam instynktownie, że zbliżano się do mnie: powiadają, że nieszczęśliwy zbłąkany w puszczach Ameryki czuje także zbliżanie się węża jadowitego.
Zebrałam wszystkie siły, próbowałam krzyknąć; wysiłkiem woli zerwałam się nawet, lecz upadłam zaraz… i upadłam w objęcia prześladowcy mojego”.
– Powiedz mi pani, kto był ten człowiek?… – zawołał młody oficer.
Milady widziała, jak jej opowiadanie przejmuje Feltona, jak cierpi nad każdym szczegółem, nie chciała mu jednak oszczędzić tortury. O ile więcej zakrwawi mu serce, o tyle pewniej go zwycięży. Mówiła dalej, udając, że nie słyszy zapytania, a może osądziła, że nie czas jeszcze na odpowiedź.