Kitabı oku: «Trzej muszkieterowie», sayfa 38
– Cicho!… – rzekł Felton – już przybyliśmy.
Przybijano do statku. Felton wstąpił pierwszy na drabinę i podał rękę milady, a majtkowie ją podtrzymywali, ponieważ morze było jeszcze bardzo wzburzone.
– Kapitanie – przemówił Felton – oto osoba, o której ci mówiłem, odprowadzisz ją z całą troskliwością do Francji.
– Za cenę tysiąca pistolów – odrzekł kapitan
– Wyliczyłem ci już pięćset.
– Prawda – rzekł kapitan.
– Oto jest drugie pięćset – odezwała się milady, biorąc worek ze złotem.
– Nie – rzekł kapitan – teraz nie wezmę; dałem słowo temu młodemu panu: drugie pięćset pistolów należą mi się dopiero po przybyciu do Boulogne.
– A przybędziemy tam?
– Cali i zdrowi – rzekł kapitan – zaręczam honorem Jakóba Buttlera.
– Dobrze więc!… – rzekła milady – jeżeli dotrzymasz słowa, to nie pięćset a tysiąc pistolów dostaniesz ode mnie.
– Niech żyje piękna pani!… – zawołał kapitan – i niech Bóg raczy zsyłać często tak zacne osoby, abym mógł im usłużyć!
– A tymczasem – rzekł Felton – płyń z nami do małej zatoki… o której ci już mówiłem.
Kapitan w odpowiedzi wydał rozkazy stosowne, a około siódmej zrana, mały statek zarzucał kotwicę w oznaczonej zatoce.
Ze swej strony milady utwierdziła Feltona w powziętym zamiarze; spostrzegła jednak niebawem, że młody fanatyk potrzebował raczej, aby miarkowano jego zapał.
Ułożono, że milady oczekiwać będzie Feltona do dziesiątej; jeżeli o tej godzinie nie będzie z powrotem, wyruszy sama.
Wtedy, przypuszczając, że będzie wolny, podąży do Francji i połączy się tam z nią w klasztorze Karmelitek w Bethune.
Rozdział XXXII. Co się działo w portsmouth 21 sierpnia 1628 roku?
Felton pożegnał milady, jak brat siostrę, gdy idzie na niewinną przechadzkę, to jest, całując ją w rękę.
Wydawał się spokojny, jak zwykle, oczy mu tylko błyszczały gorączkowo; czoło miał bledsze, zęby zaciśnięte, a głos ostry i urywany zdradzał burzę wewnętrzną.
Stojąc na czółnie, odwożącem go do brzegu, patrzał ciągle na milady, ona też z pokładu ścigała go wzrokiem. Oboje pewni byli, że unikną pogoni: zwykle o dziewiątej dopiero przychodzono do pokoju milady, a zamek odalony był od Londynu o trzy godziny drogi.
Felton wysiadł na brzeg, wszedł na pagórek, pożegnał milady po raz ostatni i zwrócił się w stronę miasta.
Zaczął biec w stronę Portsmouth, ukazującego przed nim szczyty wieżyc i domów we mgle porannej.
Felton, idąc szybko, przywodził na pamięć wszystko, co przez dwa lata rozmyślał i długi pobyt pomiędzy purytanami słyszał z zarzutów prawdziwych lub zmyślonych przeciw ulubieńcowi Jakóba VI-go i Karola I-go.
Porównywał zbrodnie publiczne ministra wszechwładnego, zbrodnie świetne, europejskie, jeżeli można się tak wyrazić, ze zbrodniami prywatnemi i nieznanemi, o jakich milady mu opowiadała, i doszedł do wniosku, że z dwóch ludzi, z jakich składał się Buckingham, gorszym był ten, który działał w ukryciu. Uczucie nieznane, nowe, a gorące przedstawiało mu oskarżenia, podłe i wymyślone przez lady de Winter, tak, jak widzimy przez szkło powiększające atomy niedostrzeżone, powiększone do rozmiarów przerażających.
Szybkość biegu krew mu rozpalała; myśl, iż pozostawia za sobą wystawioną na zemstę okrutną kobietę, którą kochał, a raczej czcił, jak świętą; wzruszenia przebyte, zmęczenie obecne, wszystko podniecało umysł ponad zwykłe uczucia ludzkie.
Stanął w Portsmouth około ósmej rano; cała ludność była w ruchu; bębniono w porcie i na ulicach; oddziały wojska, przeznaczone na okręty, schodziły ku morzu.
Felton przyszedł do pałacu Admiralicji, zlany potem i kurzem okryty; twarz, zwykle blada, czerwieniła się od gorąca i gniewu. Straż pałacu zabroniła mu wstępu; Felton zawołał na dowodzącego i, wyjmując z kieszeni papier opieczętowany, powiedział:
– Zlecenie pilne od lorda de Winter.
Wiedziano, że lord de Winter posiadał zaufanie Jego Wysokości, dowodzący zatem strażą wydał rozkaz przepuszczenia Feltona, co tem łatwiej poszło, że młody człowiek miał na sobie mundur marynarki wojskowej.
W tej samej chwili, gdy nareszcie dostał się do przedsionka, wchodził tam człowiek okryty kurzawą, zmęczony, bez tchu prawie, który przed bramą pałacową zsiadł z konia, upadającego także z wycieńczenia.
Felton jednocześnie z nowoprzybyłym zwrócił się do Patrycego, ulubionego pokojowca księcia.
Felton wymienił lorda de Winter, a nieznajomy nie chciał powiedzieć, kto go przysyła i utrzymywał, że księciu jedynie może to oznajmić.
Każdy z nich żądał, aby wpierw go wpuszczono.
Patrycy wiedział, że lord de Winter miał interesy służbowe i stosunki przyjaźni z księciem, dał zatem pierwszeństwo przybyłemu w jego imieniu. Drugi czekać musiał, a widoczne było, jak przeklinał w duszy opóźnienie.
Pokojowiec prowadził Feltona przez wielką salę, gdzie oczekiwali deputowani z Roszelli, z księciem Soubisse na czele, i wpuścił go do gabinetu, w którym Buckingham, wyszedłszy z kąpieli, kończył się ubierać, z wielką starannością i elegancją, jak zawsze.
– Porucznik Felton – rzekł Patrycy – przysłany przez lorda de Winter.
– Od lorda de Winter! – powtórzył Buckingham – niech wejdzie.
Felton wszedł. Buckingham właśnie zrzucał na kanapęszlafrok, lamowany złotem, aby przywdziać spencer z aksamitu niebieskiego, cały perłami wyhaftowany.
– Dlaczego lord sam nie przybył? – zapytał Buckingham – oczekiwałem go dziś rano.
– Polecił oznajmić Waszej Wysokości – odparł Felton – iż przykro mu to bardzo, lecz zmuszony jest osobiście strzec swego zamku.
– Tak, tak – rzekł Buckingham – wiem o tem, ma tam jakąś uwięzioną.
– O tej uwięzionej właśnie chciałem mówić Waszej wysokości.
– Mów zatem!
– To, z czem przyszedłem, mogę tylko wam, milordzie, powiedzieć.
– Zostaw nas, Patryku – rzekł Buckingham – lecz nie oddalaj się, przywołam cię za chwilę.
Patrycy wyszedł.
– Sami jesteśmy – odezwał się Buckingham – zaczynaj pan.
– Milordzie – rzekł Felton – baron de Winter pisał do Waszej miłości z prośbą, abyś podpisał wyrok deportacji na młodą kobietę, Karolinę Backson.
– Tak, panie, a ja odpowiedziałem, ażeby przyniósł mi go, lub przysłał takowy, to go podpiszę.
– Oto jest, milordzie.
– Daj mi go pan, proszę.
Biorąc pismo z rąk Feltona, rzucił okiem na papier. Przekonawszy się, że to ten właśnie, jakiego się spodziewał, położył na stole, wziął pióro i zamierzał podpisać.
– Wybacz, milordzie – rzekł Felton, wstrzymując księcia – czy Wasza miłość wie, że nazwisko Karoliny Backson nie jest prawdziwem nazwiskiem tej kobiety?
– Tak, panie, wiem o tem – odparł książę, maczając pióro w kałamarzu.
– Zatem Wasza wysokość zna prawdziwe jej nazwisko? – zapytał Felton głosem ostrym.
– Znam je…
Książę zbliżył pióro do papieru.
Felton zbladł okrutnie.
– I znając jej prawdziwe nazwisko, książę jednak podpisze?…
– Z pewnością – rzekł Buckingham – podpisałbym dwa razy nawet.
– Nie mogę w to uwierzyć, – ciągnął Felton, głosem coraz więcej ostrym i urywanym – aby Wasza wysokość wiedział, że chodzi tu o lady de Winter…
– Wiem doskonale, choć dziwi mnie niezmiernie, że i pan wiesz o tem?
– I książę miłościwy podpisze bez wyrzutu sumienia?..
Buckingham spojrzał z dumą na młodzieńca.
– Czy wiesz, mój panie – rzekł do niego – że dziwne zadajesz pytania i że jestem bardzo naiwny, skoro ci odpowiadam?…
– Odpowiadaj, mości książę – mówił Felton – położenie ważniejsze jest, niż przypuścić możesz.
Buckingham pomyślał, że młody człowiek, przysłany przez lorda de Winter, odzywał się w jego imieniu w ten sposób, więc złagodniał nieco.
– Bez najmniejszego wyrzutu – mówił – lord wie tak, jak i ja, że milady de Winter jest bardzo występna i że przez skazanie na deportację czyni się jej prawie łaskę.
Książę dotknął piórem papieru.
– Nie podpiszesz tego wyroku, milordzie – rzekł Felton, przysuwając się do księcia.
– Ja, nie podpiszę?… – rzekł Buckingham – a to dlaczego?…
– Bo zastanowisz się, milordzie, i oddasz sprawiedliwość milady.
– Najlepsze dla niej uznanie to zesłanie do Tyburn – mówił Buckingham – milady jest zbrodniarką.
– Mości książę, milady jest aniołem, wiesz dobrze o tem, i ja żądam jej uwolnienia.
– Oho! – przerwał Buckingham – czyś oszalał, że śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób?
– Milordzie, wybacz!… mówię, jak mogę; i staram się panować nad sobą. Jednak, milordzie, pomyśl dobrze nad tem, co uczynić zamierzasz i strzeż się, abyś miary nie przebrał.
– Czyż mnie słuch nie myli?… Boże miłosierdzia!… zdaje się, że on mi śmie grozić?
– Nie, milordzie, proszę jeszcze i powiadam ci: kropla jedna wody jest dostateczną, aby czarę przepełnić; mały błąd napozór, może ściągnąć karę na głowę, dotąd oszczędzaną, pomimo zbrodni bez liku.
– Panie Felton! – rzekł Buckingham – wyjdziesz stąd i udasz się do aresztu wojskowego w tej chwili.
– Wysłuchasz mnie do końca, milordzie. Uwiodłeś młodą dziewczynę, znieważyłeś ją, splamiłeś; napraw swą winę, wypuść ją na wolność, nic więcej nie będę wymagał.
– Nie będziesz wymagał?… – rzekł Buckingham, patrząc na Feltona z podziwieniem i wymawiając dobitnie te słowa.
– Milordzie – ciągnął Felton, egzaltując się własnemi słowy – milordzie, strzeż się, cała Anglja znużona już twojemi występkami; milordzie, nadużyłeś władzy królewskiej, którą posiadłeś bezprawnie, wstrętny jesteś ludziom i Bogu; Stwórca ukarze cię później, lecz ja uczynię to dziś jeszcze.
– O! tego już za wiele!… – krzyknął Buckingham i posunął się ku drzwiom.
Felton zagrodził mu drogę.
– Proszę pokornie – powiedział – podpisz pan rozkaz uwolnienia lady de Winter; pomyśl, że to kobieta, którą czci pozbawiłeś.
– Odsuń się, mój panie – rzekł Buckingham – albo zawołam ludzi i każę cię zakuć w kajdany.
– Nie zawołasz – przerwał Felton, zasłaniając sobą dzwonek umieszczony na gerydonie, srebrem inkrustowanym – strzeż się, milordzie, albowiem znajdziesz się w ręku Boga – mściciela!
– W ręku szatana, chciałeś powiedzieć – zawołał Buckingham, podnosząc głos, aby zwrócić uwagę służby, lecz wprost jej nie przyzywając.
– Podpisz, milordzie, podpisz uwolnienie lady de Winter – rzekł Felton, podsuwając papier księciu.
– Przemocą?… żartujesz chyba!… hola, Patrycy…
– Podpisz, milordzie!…
– Nigdy!
– Nigdy?
– Do mnie!… – krzyknął książę i jednocześnie porwał za szpadę.
Felton nie dał mu czasu na wyjęcie jej z pochwy; trzymał na piersiach otwarty nóż, którym milady się zraniła, i jednym skokiem był już przy księciu.
W tej chwili właśnie Patrycy wszedł do sali, wołając:
– Milordzie! list z Francji!…
– Z Francji!… – krzyknął Buckingham, zapomniawszy o wszystkiem, na myśl, od kogo list ten może pochodzić.
Felton skorzystał z tego i zagłębił mu nóż w boku, po samą rękojeść.
– A! zdrajco!… – jęknął Buckingham – zabiłeś mnie…
– Na pomoc!… – wrzasnął Patrycy.
Felton powiódł wzrokiem dokoła, szukając, którędyby uciec, a widząc drzwi wolne, wpadł do pokoju sąsiedniego, w którym oczekiwali, jak to już mówiliśmy, deputowani z Roszelli, przebiegł go pędem i rzucił się na schody.
Na pierwszym stopniu napotkał lorda de Winter, a ten, widząc go bladego, pomieszanego, ze śladami krwi na ręku i twarzy, schwytał go za kark, wołając:
– Wiedziałem, ale odgadłem zapóźno o jedną minutę!… O! ja nieszczęśliwy…
Felton nie opierał się; lord de Winter oddał go w ręce straży, która, czekając dalszych rozkazów, wyprowadziła mordercę na taras zamkowy z widokiem na morze, lord zaś pobiegł do gabinetu Buckinghama.
Na krzyk księcia, na wołanie Patrycego, człowiek, którego Felton spotkał w przedpokoju, wpadł także do gabinetu.
Zastał księcia, rozciągniętego na sofie, przyciskającego ranę ręką stygnącą.
– Laporte – mówił książę głosem gasnącym – Laporte, czy ty od niej przybywasz?
– Tak, mości książę – odrzekł wierny sługa Anny Austrjackiej – lecz może zapóźno.
Cicho… Laporte!… mogą cię usłyszeć; Patrycy, nie wpuszczaj tu nikogo: o! niech dowiem się, co ona pisze! Boże! Boże mój! umieram!…
Książę zemdlał.
Pomimo to, lord de Winter, deputowani, szef poselstwa, oficerowie pałacowi Buckinghama wdarli się do gabinetu; dokoła rozległy się krzyki rozpaczy.
Wieść bolesna, napełniając pałac jękami i żalem, przedostała się niezadługo i na miasto.
Wystrzał armatni oznajmił, że zaszło coś nowego i niespodziewanego.
Lord Winter włosy darł z głowy.
– Spóźniłem się o minutę – jęczał – o jedną minutę! o Boże! mój Boże! co za nieszczęście!
Około siódmej zrana powiedziano mu, iż drabina jest uwiązana u jednego z okien zamkowych; pobiegł natychmiast do pokoju milady, zastał go pustym, ujrzał okno otwarte, kraty przepiłowane. Przypomniał sobie ustne polecenie, jakie przesłał mu d‘Artagnan przez wysłańca swojego, zadrżał na myśl o księciu, pobiegł do stajni i, nie czekając aż mu konia osiodłają, wskoczył na pierwszego lepszego, popędził cwałem, zeskoczył z konia w podwórzu pałacowem, wpadł na schody i na pierwszym stopniu, jak to już mówiliśmy, napotkał Feltona.
Książę jednak nie umarł jeszcze: omdlenie przeszło, otworzył oczy, a nadzieja wstąpiła w serca otaczających.
– Panowie!… – odezwał się – zostawcie mnie z Patrycym i Laportem. A! to ty, de Winter?… przysłałeś mi dziś rano oryginalnego szaleńca, patrz, co ze mną zrobił!
– O milordzie!… – zawołał baron – nie pocieszę się nigdy…
– Źle zrobisz, kochany mój de Winter – mówił Buckingham, podając mu rękę – nie znam człowieka, któryby godnym był, aby go drugi żałował przez całe życie!… lecz zostaw nas, proszę cię.
Baron wyszedł, zanosząc się od płaczu.
W gabinecie pozostał tylko śmiertelnie ranny książę, Laporte i Patrycy.
Poszukiwano wszędzie doktora, nie mogąc go znaleźć.
– Będziesz żył, milordzie, będziesz żył – powtarzał, klęcząc obok sofy, wierny sługa Anny Austrjackiej.
– Co ona pisze do mnie?… – rzekł słabym głosem Buckingham, cały krwią zlany, pokonywając straszne boleści, aby mówić o ukochanej – co ona pisze? Czytaj mi jej list.
– O! milordzie!… – załkał Laporte.
– Bądź posłuszny, Laporte!… czy nie widzisz, że nie mam czasu do stracenia?…
Laporte złamał pieczęć i umieścił pergamin przed oczami księcia; lecz Buckingham napróżno wzrok wysilał.
– Czytaj-że – wymówił – czytaj prędzej… ja niewidzę już… czytaj!… niezadługo może… nie usłyszę nic i umrę, nie dowiedziawszy się, co ona pisze.
Laporte nie wzdragał się dłużej i czytał:
„Milordzie!
Ponieważ od czasu, jak cię poznałam, cierpiałam dla ciebie i przez ciebie, zaklinam cię, jeżeli dbasz o mój spokój, zaprzestań strasznych uzbrojeń przeciw Francji i daj pokój wojnie, o której mówią głośno, że powodem jawnym do niej jest religja, a po cichu, że miłość twoja dla mnie jest powodem ukrytym. Wojna ta może być nietylko przyczyną wielkich katastrof dla Francji i Anglji, lecz i dla ciebie, milordzie, może stać się nieszczęściem, po jakiem byłabym niepocieszona.
Strzeż twego życia, któremu grozi niebezpieczeństwo, a które droższe mi się jeszcze stanie od chwili, gdy nie będę zmuszona widzieć w tobie wroga mej ojczyzny.
Kochająca cięAnna”.
Buckingham zatrzymał siłą woli życie uciekające, dla wysłuchania listu; po skończeniu go doznał gorzkiego rozczarowania:
– I nie masz nic innego do powiedzenia mi od niej?… – zapytał.
– O tak, mości książę: królowa kazała mi powiedzieć, żebyś czuwał nad sobą, albowiem zawiadomiona została, że chcą cię zamordować.
– I to już wszystko, wszystko?… – przerwał Buckingham niecierpliwie.
– Kazała także powiedzieć, że kocha księcia zawsze jednakowo.
– A!… – rzekł Buckingham – chwała Bogu, śmierć moja zatem nie będzie dla niej śmiercią obcego…
Laporte płakał rzewnie.
– Patrycy – wymówił książę – przynieś szkatułkę, w której były zapinki brylantowe.
Patrycy przyniósł przedmiot żądany; Laporte poznał, że należał on kiedyś do królowej.
– Podaj także torebkę atłasową białą, gdzie jej cyfry wyhaftowane są perłami.
A gdy i to podano, powiedział:
– Weź to, Laporte, oto jedyne pamiątki, jakiem miałod niej, ta szkatułka srebrna i te dwie litery. Zwrócisz to Jej Królewskiej Mości, a jako ostatnie wspomnienie… (począł szukać dokoła czegoś drogocennego)… oddasz jej…
Szukał ciągle, lecz wzrok, przyćmiony mgłą śmierci, dojrzał jedynie nóż, wypadły z rąk Feltona, ociekły krwią purpurową na ostrzu…
– Oddasz jej ten nóż – rzekł książę, ściskając Laporta za rękę.
Włożył jeszcze torebkę do szkatułki srebrnej, dołączył nóż i dał znak Laportowi, że nie może już mówić.
Porwały go ostatnie konwulsje, nad któremi zapanować już nie był w stanie i zsunął się z sofy na posadzkę.
Patrycy zaczął krzyczeć…
Buckingham chciał uśmiechnąć się raz ostatni, lecz śmierć zatrzymała myśl jego i wyryła na czole wyraz szczęścia, jak przy pierwszym pocałunku miłosnym.
W tej chwili wszedł przerażony nadworny doktór księcia: znajdował się już na pokładzie okrętu admiralskiego i musiano go aż stamtąd sprowadzić.
Stanął nad księciem, ujął go za rękę, potrzymał chwilę i puścił.
– Nic nie pomogę – powiedział – on już nie żyje…
– Nie żyje, nie żyje!… – wołał Patrycy.
Na ten okrzyk tłum powrócił do sali, a stąd się rozproszył, siejąc dokoła popłoch i trwogę.
Skoro tylko lord de Winter przekonał się, że Buckingham nie żyje, pobiegł natychmiast do Feltona, będącego pod strażą na tarasie pałacowym.
– Nędzniku – rzekł do młodego człowieka, który od chwili zadania śmierci księciu, odzyskał spokój i zimną krew, jakie mu pozostały już do śmierci – nędzniku! coś uczynił?
– Zemściłem się – odpowiedział.
– Ty!… – zawołał baron – powiedz raczej, żeś był narzędziem tej przeklętej kobiety; lecz ja teraz ci przysięgam, że to jej ostatnia zbrodnia.
– Nie rozumiem, co pan mówisz – odrzekł Felton spokojnie – nie wiem, o kim mówisz, milordzie, zabiłem Buckingham, ponieważ odmówił podwakroć panu, podpisania nominacji mojej na kapitana: ukarałem go za niesprawiedliwość i na tem koniec.
De Winter osłupiały patrzył na ludzi, krępujących Feltona, sam, nie wiedząc, co sądzić o podobnej zatwardziałości.
Była jednak pewna rzecz, rzucająca cień na pogodne czoło Feltona.
Oto w szmerze każdym, jaki go dochodził, naiwny purytanin rozpoznawał kroki milady, biegnącej, by rzucić się w jego objęcia, oskarżyć się i zginąć z nim razem.
Naraz zatrząsł się cały i utkwił wzrok w punkt czarny na morzu, ponad którem taras się wznosił. Orlim wzrokiem marynarza rozpoznał tam, gdzie innyby widział tylko mewę bujającą ponad tonią, rozpoznał żagle małego statku, kierującego się do brzegów Francji.
Zbladł, uchwycił się za serce, pękające z bólu, i zrozumiał nareszcie podłą zdradę.
– Milordzie, błagam o ostatnią łaskę!… – rzekł do barona.
– Czego żądasz?… – zapytał tenże.
– Która godzina?
Baron wyjął zegarek.
– Dziewiąta, za dziesięć minut – powiedział.
Milady przyśpieszyła odjazd o półtorej godziny; skoro tylko usłyszała strzał armatni, zwiastujący nieszczęsny wypadek, wydała rozkaz podniesienia kotwicy.
Statek żeglował w niebieskiem przestworzu, oddalając się szybko od brzegu.
– Bóg chciał tego – rzekł z poddaniem się fanatyk, nie mogąc jednak oderwać oczu od statku, na którego pokładzie widział pewnie biały cień tej, dla której życie poświęcił.
De Winter patrzył w kierunku wzroku jego, widział rozpacz na twarzy młodzieńca i odgadł wszystko.
– Ty sam teraz poniesiesz karę, nędzniku – rzekł lord de Winter do Feltona, którego uprowadzano, a on ciągle jeszcze patrzył się na morze – lecz klnę się na pamięć brata, tak mi drogiego, że wspólniczka twoja, nie ujdzie mej zemsty. Felton spuścił głowę i milczał. De Winter zaś zbiegł gwałtownie ze schodów i udał się do portu.
Rozdział XXXIII. We Francji
Król angielski, Jakób I-szy, dowiedziawszy się o śmierci Buckinghama, zląkł się, aby straszna wieść nie zniechęciła oblężonych w Roszelli. Starał się, jak mówi Richelieu w swoich pamiętnikach, ukryć ją przed nimi, jak tylko da się, najdłużej, i w tym celu rozkazał pozamykać wszystkie porty w państwie, bacząc starannie, aby żaden okręt nie wydostał się na morze, dopóki armja zgromadzona przez Buckinghama nie wyruszy. Podjął się, w braku zmarłego wodza, sam osobiście dopilnować odjazdu.
Posunął ostrożność do tego stopnia, iż zatrzymał w Anglji posłów duńskich, którzy już mieli pozwolenie na powrót do kraju i posła holenderskiego, który miał odprowadzić do portu Flissingen okręty z Indyj, jakie Karol I-szy rozkazał zwrócić.
Rozkaz wydany został w pięć godzin po wypadku, to jest o drugiej po południu, gdy już dwa statki wypłynęły z portu.
Jeden z nich, jak wiadomo, uwoził milady, która nie wątpiła o tem, co się stało, a w czem utwierdził ją jeszcze widok czarnej chorągwi, zawieszonej na szczycie masztu okrętu admiralskiego.
Co się tyczy drugiego statku, powiemy później, kto nim wypłynął i w jaki sposób z portu się wydostał.
W obozie pod Roszellą nic nie zaszło nowego; król tylko, jak zawsze zresztą, nudził się śmiertelnie, a może nawet więcej jeszcze w obozie, niż gdziekolwiekindziej. Postanowił zatem udać się incognito do Saint – Germain i tam spędzić dzień Świętego Ludwika. Wezwał kardynała, by mu zorganizował eskortę z dwudziestu muszkieterów jedynie. Kardynał, któremu nuda królewska udzielałasię także niekiedy, dał z wielką radością urlop swemu dostojnemu adjutantowi, a ten przyobiecał wrócić do obozu około 15-go września. Pan de Tréville, zawiadomiony przez Eminencję, spakował manatki, a choć nie znał przyczyny, wiedział, że jego przyjaciele mają gorącą chęć, a nawet potrzebę nieodzowną powrócić do Paryża; ich też wyznaczył do eskorty królewskiej.
W kwadrans po panu de Tréville czterej młodzieńcy wiedzieli już o postanowieniu; ich pierwszych zawiadomił dowódca. Wtedy d‘Artagnan ocenił w pełni łaskę kardynała, iż go nakoniec przeniósł do muszkieterów; gdyby nie ta okoliczność, byłby zmuszony pozostać w obozie, a jego towarzysze wyjechaliby sami.
Domyślają się czytelnicy, że gwałtowna chęć powrotu do Paryża miała źródło w obawie o panią Bonacieux, której groziło spotkanie z milady w klasztorze de Bethune, z milady, jej śmiertelną nieprzyjaciółką. To też, jak mówiliśmy, Aramis napisał bezzwłocznie do Marji Michon, owej właścicielki składu bielizny w Tours, mającej także wysokie stosunki, aby wyjednała u królowej upoważnienie dla pani Bonacieux, do opuszczenia klasztoru i udania się do Lotaryngji lub Belgji. Nie czekano długo na odpowiedź; w dziesięć dni już odebrał Aramis list tej treści:
„Kochany kuzynku!
Posyłam ci upoważnienie mojej siostry, za którem odbierzesz z klasztoru w Bethune naszą poczciwą dziewczynkę, bo, jak mówisz, powietrze klasztorne jej nie służy. Siostra moja z wielką przyjemnością udziela ci tego pozwolenia, ponieważ kocha serdecznie tę dziewczynę i przyrzekła jej nadal swoją opiekę. Całuję cię
Marya Michon”.
Do listu dołączono upoważnienie w tych słowach:
„Przełożona klasztoru de Bethune wyda w ręce oddawcy niniejszego biletu nowicjuszkę, która wstąpiła do klasztoru na moje polecenie i pod moją opieką.
W Luwrze 10 sierpnia 1628 roku.
Anna”.
Można sobie wyobrazić, jak stosunki pokrewieństwa Aramisa ze szwaczką, nazywającą królowę siostrą, pobudzały wesołość i dowcip młodych ludzi; lecz Aramis, zaczerwieniwszy się kilkakroć na grube żarty Porthosa, prosił przyjaciół, aby dali pokój, oświadczając, że w przeciwnym razie nie użyje nigdy kuzynki swojej za pośredniczkę w tego rodzaju interesach.
Nie było odtąd wzmianki o Maryi Michon pomiędzy muszkieterami, którzy wreszcie posiadali już to, o co im najwięcej chodziło, mianowicie rozkaz wypuszczenia pani Bonacieux z klasztoru Karmelitek w Bethune.
Wprawdzie rozkaz nie miał żadnej wartości, dopóki siedzieli w obozie pod Roszellą, to jest na drugim końcu Francji. D‘Artagnan zamierzał właśnie prosić pana de Tréville o urlop i powiedzieć mu otwarcie, jak gwałtownie pragnie wyjechać, gdy dostał zawiadomienie, jak i trzej jego towarzysze, że król wyjeżdża do Paryża z eskortą, złożoną z dwudziestu muszkieterów i że oni do tej liczby należą.
Pomimo pośpiechu i chęci przybycia do Paryża na 23-go król, szukający rozrywki w nudach, zatrzymywał się od czasu do czasu dla śledzenia lotu srok; nabrał on kiedyś gustu do tego sportu w towarzystwie de Luynesa i zachował go przez całe życie. Gdy król się zatrzymywał, na dwudziestu muszkieterów szesnastu cieszyło się z odpoczynku i zabawy, czterech zaś przeklinało w duszy opóźnienie.
D‘Artagnan zwłaszcza z niecierpliwości dostał ciągłego dzwonienia w uszach, co Porthos tłomaczył w ten sposób:
– Pewna bardzo wielka dama powiedziała mi, iż to znaczy, że mówią o tobie.
Nareszcie orszak minął Paryż 23-go w nocy; król podziękował panu de Tréville i pozwolił rozdać urlopy na cztery dni, z warunkiem, że żaden z wybranych nie ukaże się w miejscu publicznem, pod karą zamknięcia w Bastylji.
Cztery pierwsze urlopy, jak można się domyśleć, dostały się czterem naszym przyjaciołom. A nadto Athos otrzymał od pana de Tréville sześć dni zamiast czterech.
– O, mój Boże!… – mówił d‘Artagnan, nie wątpiący nigdy o niczem – zdaje mi się, że za wiele zadajemy sobie ambarasu dla rzeczy tak prostej; przez dwa dni, zajeździwszy dwa lub trzy konie (mniejsza o liczbę, mam przecie pieniądze), jestem w Bethune, oddaję przełożonej list królowej, zabieram swój skarb najdroższy i ukrywam nie w Lotaryngji ani w Belgji, lecz w Paryżu, gdzie będzie najbezpieczniej, dopóki mianowicie pan kardynał jest pod Roszellą. Następnie po skończonej kampanji, trochę przez protekcję kuzynki, trochę w nagrodę naszych zasług osobistych, otrzymamy od królowej, czego tylko będziemy pragnęli. Zostańcie tutaj i nie trudźcie się napróżno; ja z Planchetem, aż nadto wystarczymy na taką wyprawę łatwą.
Na to Athos odparł spokojnie:
– My także mamy pieniądze; bo nie przepiłem jeszcze zupełnie resztek z djamentu, a Porthos i Aramis nie zdążyli przejeść. Potrafimy także zamordować po jakie cztery konie. Pamiętaj jednak d‘Artagnan – dodał głosem ponurym, na dźwięk którego młodzieniec zadrżał – pamiętaj, że Bethune jest miastem, gdzie kardynał rozkazał zatrzymać się tej kobiecie, a gdzie ona jest, nieszczęście sprowadza nieodzownie. Gdybyś miał sprawę z czterema mężczyznami, puściłbym cię samego; ale masz do czynienia z tą kobietą, jedźmy zatem we czterech, dałby Bóg, abyśmy nawet z pomocą służących naszych byli w dostatecznej liczbie!
– Przerażasz mnie, Athosie – zawołał d‘Artagnan – czegóż się obawiasz, na Boga?
– Wszystkiego!… – odparł Athos.
Wieczorem 25-go wjeżdżali do Arras. Gdy d‘Artagnan miał właśnie zsiąść z konia przed oberżą pod Złotą Broną, aby wypić szklankę wina, jeździec jakiś wyjeżdżał z dziedzińca stacji pocztowej, gdzie konia zmieniał i skręcił w wielkim pędzie na drogę, wiodącą do Paryża. W chwili, gdy wyjeżdżał z bramy na ulicę, wiatr uniósł płaszcz, jakim był okryty pomimo ciepła sierpniowego i zerwał mu kapelusz z głowy, który podróżny złapał w powietrzu i nacisnął gwałtownie na oczy. D‘Artagnan patrzył na tego człowieka; naraz zbladł i wypuścił szklankę.
– Co panu jest?… – rzekł Planchet. – Panowie, chodźcie prędzej, pan mój zachorował!
Wszyscy trzej przyjaciele przybiegli i zastali d‘Artagnana, który, zamiast chorować, leciał już do konia.
– Co to jest? dokąd, u djabła, tak lecisz?… – krzyknął Athos.
– To on!… – wołał d‘Artagnan, blady z wściekłościi zlany potem na czole – to on! puszczajcie mnie, muszę go dopędzić!
– Co za on?… – zapytał Athos.
– On, ten człowiek!…
– Jaki człowiek?
– Ten przeklęty, ten mój zły duch, którego zawsze spotykam, gdy mi nieszczęście grozi; on towarzyszył tej okrutnej kobiecie, gdym ją raz pierwszy spotkał, jego to szukałem, gdy wyzwałem naszego przyjaciela, Athosa; jego widziałem tego samego dnia rano, gdy panią Bonacieux uwieźli! I teraz go widziałem, to on był, we własnej osobie! Poznałem go, gdy wiatr mu płaszcz uniósł!
– Tam do djabła!… – rzekł Athos zamyślony.
– Na koń, panowie, na koń! pędźmy za nim, a złapiemy go z pewnością.
– Mój drogi – odezwał się Aramis – pomyśl, że pojechał w przeciwną stronę, nie tam, dokąd my się udajemy; że ma konia świeżego, a nasze pomęczone i, co za tem idzie, zabijemy swoje, a jego nie dogonimy. Porzućmy go, d‘Artagnanie, a śpieszmy ratować kobietę.
– Panie! panie!… – wołał chłopiec stajenny, biegnąc za nieznajomym – hola! panie! papier jakiś wyleciał z pańskiego kapelusza!
– Przyjacielu – rzekł d‘Artagnan – pół pistola za ten papier!
– Na uczciwość! proszę pana, oddam z przyjemnością!
Chłopak, uszczęśliwiony z dobrego interesu, powrócił na podwórze oberży; d‘Artagnan rozłożył papier.
– No, cóż tam jest?… – pytali towarzysze, stając koło niego.
– Tylko jedno słowo!… – odparł d‘Artagnan.
– Tak – rzekł Aramis – jest to nazwa wsi lub miasta.
– Armentières – przeczytał Porthos. Armentières, nie znam wcale!
– Nazwa ta jest napisana jej ręką!
– No, no, schowajmy starannie ten świstek – rzekł d‘Artagnan – może nienapróżno wydałem ostatniego pistola. A teraz dosiądźmy koni, przyjaciele, i ruszajmy w drogę.
Czterej towarzysze ruszyli galopem drogą do Bethune.