Kitabı oku: «Trzej muszkieterowie», sayfa 9

Yazı tipi:

– Nie – odrzekł d’Artagnan – przyznaję, że nie; wypadek postawił mnie na drodze pani. Widząc kobietę, pukającą do okna jednego z moich przyjaciół…

– Jednego z przyjaciół pańskich? – przerwała pani Bonacieux.

– Bez wątpienia, Aramis jest najlepszym moim przyjacielem.

– Aramis! Któż to taki?

– Cóż znowu?… chcesz pani powiedzieć może, iż nie znasz Aramisa?

– Pierwszy raz w życiu słyszę to nazwisko.

– Więc to po raz pierwszy do domu tego przychodzisz pani?

– Rozumie się.

– I nie wiedziałaś pani, że w nim mieszka człowiek młody?

– Nie.

– Muszkieter?

– Nic nie wiedziałam.

– Więc pani nie do niego przyszłaś?

– Wcale nie. Wreszcie widziałeś pan dobrze, że osoba, z którą rozmawiałam, jest kobietą.

– Prawda, lecz ta kobieta jest jedną z przyjaciółek Aramisa.

– Nie wiem.

– Skoro u niego przebywa…

– To do mnie nie należy.

– Więc któż to taki?

– O! to nie moja tajemnica.

– Droga pani Bonacieux, jesteś czarującą, ale zarazem strasznie tajemniczą kobietą…

– Czy na tem coś tracę?

– Nie, przeciwnie, jesteś godna ubóstwienia.

– Kiedy tak, podaj mi pan ramię.

– Najchętniej. A teraz?

– A teraz prowadź mnie.

– Dokąd?

– Tam, dokąd idę.

– A dokąd pani idzie?

– Zobaczysz pan, ponieważ u drzwi mnie opuścisz.

– Czy będzie można poczekać na panią?

– Byłoby to daremne.

– Powrócisz więc pani sama?

– Może tak, a może nie.

– Ale któż pani towarzyszyć będzie, mężczyzna, czy kobieta?

– Nic jeszcze nie wiem.

– No to ja będę wiedział.

– W jaki sposób?

– Poczekam, ażeby zobaczyć, jak pani będzie wychodziła.

– Kiedy tak, to żegnam!

– Dlaczego?

– Nie potrzebuję pana.

– Ależ pani żądała…

– Pomocy szlachcica, a nie dozoru szpiega.

– Słówko trochę za ostre.

– A jak nazywają tych, którzy śledzą ludzi wbrew ich woli?

– Niedyskretnymi.

– Nazwa trochę za łagodna.

– Cóż robić, widzę że trzeba tak chcieć, jak pani chce.

– Czemuż ująłeś pan sobie zasługi, nie czyniąc tego od razu?

– Czyż nie ma ludzi bez winy i żalu?

– Żałujesz więc pan prawdziwie i szczerze?

– Sam nie wiem, doprawdy. To tylko wiem, że przyrzekam spełnić wszystkie pani rozkazy, jeżeli pozwolisz mi towarzyszyć tam, dokąd idziesz.

– I zostawisz mnie pan potem samą?

– Tak.

– I nie będziesz śledził mnie, gdy wychodzić będę?

– Nie.

– Słowo honoru?

– Słowo szlacheckie!

– Więc daj mi pan rękę i chodźmy.

D’Artagnan podał jej ramię, na którem oparła się na wpół roześmiana, na wpół drżąca, i udali się oboje w górę ulicy de la Harpe.

Doszedłszy tam, młoda kobieta zawahała się widocznie, tak samo, jak na ulicy Vaugirard. Musiała bramy domów poznawać po jakichś znakach, podchodząc ku nim.

– Teraz panie – rzekła – tutaj właśnie mam czynność do załatwienia; tysiączne dzięki za twoje zacne towarzystwo, które uchroniło mnie od wszelkich niebezpieczeństw, na jakie, idąc sama, byłabym wystawiona. Nadeszła chwila dotrzymania danego mi słowa, przyszłam na miejsce przeznaczenia.

– I nie będziesz pani miała żadnej obawy, powracając?

– Obawiać się mogę tylko złodziei.

– Czyż to nie dość?

– Cóżby mi zabrać mogli? szeląga przy sobie nie mam.

– Zapominasz pani o chusteczce z herbami haftowanemi.

– O jakiej?

– O tej, którą u nóg twoich znalazłem i do kieszeni jej włożyłem.

– Milcz! milcz! nieszczęsny! – krzyknęła kobieta – czy chcesz mnie zgubić?

– Widzisz więc pani, że ci jeszcze grozi niebezpieczeństwo, bo przyznajesz, że, gdyby słowo to usłyszane zostało, byłabyś zgubiona. O pani, wysłuchaj mnie – zawołał d’Artagnan, ujmując jej rękę i obejmując ją płomiennem wejrzeniem – wysłuchaj! bądź łaskawszą dla mnie i zaufaj mi; czyż nie wyczytałaś z mych oczu, iż serce moje przepełnione poświęceniem i sympatją dla ciebie!

– Wierzę – odrzekła pani Bonacieux. – Zażądaj pan tajemnic moich, a powiem ci je wszystkie, lecz nic domagaj się tych, które nie należą do mnie.

– Dobrze – odrzekł d’Artagnan – sam je więc odkryję; skoro tajemnice te mają mieć wpływ na życie pani, muszę je poznać.

– Strzeż się pan – zawołała młoda kobieta, z powagą, która dreszczem mimowolnym przejęła d’Artagnana. – O! nie mieszaj się do tego, co do mnie należy, nie usiłuj dopomagać mi w tem, co spełniam sama; żądam tego w imię sympatji, jaką budzę w panu, w imię przysługi, którą mi wyświadczyłeś, a której, póki życia, nie zapomnę. Chciej uwierzyć raczej w to, co mówię. Nie zajmuj się pan mną więcej, niech nie istnieję dla ciebie, niechaj tak będzie, jak gdybyś mnie nie widział nigdy w życiu.

– Czy i Aramis winien tak samo, jak ja uczynić? – zapytał do żywego dotknięty d’Artagnan.

– Pan już dwa, czy trzy razy powtórzył to imię, a mówiłam ci, że go wcale nie znam.

– Nie znasz pani człowieka, do którego okiennicy pukałaś przed chwilą? Pani masz mnie za zbyt naiwnego!

– Przyznaj pan, że układasz całą historję, aby wyciągnąć mnie na słówka, i tego Aramisa wymyśliłeś po prostu.

– Nic nie wymyśliłem, ani nic nie układam, prawdę tylko mówię najszczerszą.

– Utrzymujesz więc, iż jeden z przyjaciół twoich mieszka w tym domu?

– Powiedziałem i po raz trzeci powtarzam, iż dom ten zamieszkany jest przez mego przyjaciela, a jest nim Aramis.

– Wszystko to wyjaśni się później – szepnęła kobieta – a teraz milcz, błagam pana.

– Gdybyś pani w serce moje zajrzeć była w stanie – odezwał się d’Artagnan – wyczytałabyś w niem tyle ciekawości, iż litość byś dla mnie uczuła, a miłości tyle, iż zaspokoiłabyś natychmiast moją ciekawość. Nie powinniśmy się obawiać tych, którzy nas kochają.

– Zaprędko prawisz o miłości, mój panie! – odezwała się młoda kobieta, potrząsając głową.

– Bo miłość ta przyszła na mnie nagle i to po raz pierwszy; nie mam jeszcze dwudziestu lat.

Kobieta spojrzała na niego ukradkiem.

– Posłuchaj mnie, pani, już wpadłem na ślady – rzekł d’Artagnan. – Trzy miesiące temu o mało nie doszło do pojedynku z Aramisem o chustkę podobną do tej, którą pokazywałaś damie, przebywającej u niego, o chusteczkę, w ten sam sposób znaczoną. Pewny tego jestem.

– Panie – odpowiedziała młoda kobieta – przysięgam ci, iż męczysz mnie okrutnie tem badaniem.

– Ale ty, pani, tak przezorna, pomyśl, że gdybyś została uwięziona z chusteczką tą; gdyby ci ją pochwycono, nie byłażbyś skompromitowana?

– Z jakiej racji, wszak litery moje są: K. B., Konstancja Bonacieux.

– Albo też Kamilla de Bois-Tracy.

– Cicho, panie, cicho! Jeżeli nie powstrzymuje cię myśl o mojem niebezpieczeństwie, pomyśl o tem, na które sam się narażasz!

– Ja?

– Tak, dla ciebie niebezpieczeństwo więzienia, dla mnie niebezpieczeństwo śmierci!

– To ja pani nie odstąpię.

– Panie – odezwała się, błagalnie składając ręce – panie, na imię boskie, na honor żołnierski, w imię uczciwości szlacheckiej, oddal się; słuchaj, północ już bije, to godzina, o której na mnie czekają.

– Pani – rzekł młodzieniec z ukłonem – nie jestem w stanie odmówić, gdy mnie ktoś prosi w ten sposób; bądź zadowolona, odchodzę.

– I nie będziesz pan szedł za mną, nie będziesz mnie śledził?

– Wracam natychmiast do siebie.

– O! wiedziałam to od razu, że zacnym młodzieńcem jesteś! – zawołała pani Bonacieux, podając mu rękę, a drugą biorąc za młotek u maleńkich drzwi, ukrytych w murze.

D’Artagnan pochwycił podaną sobie rękę i wycisnął na niej gorący pocałunek.

– O! wolałbym, gdybyśmy się nigdy nie spotkali – zawołał z tą naiwną prostotą, która więcej ujmuje kobiety, niż gładkie słówka grzeczności, odsłania ona bowiem głąb myśli i dowodzi, że uczucie bierze nad rozumem górę.

– Kiedy tak!… – odrzekła pani Bonacieux głosem pieszczotliwym nieledwie, ściskając rękę d’Artagnana, który przytrzymywał jej rączkę – kiedy tak, to kto wie, czy wtedy, gdy z przysięgi zwolnioną już będę, nie uczynię zadość ciekawości pańskiej?…

– A dla miłości mojej, czy to samo mi obiecujesz? – zawołał d’Artagnan w uniesieniu radosnem.

– O! co do tego, nie chcę się zobowiązywać, zależeć to będzie od uczuć, jakie potrafisz wzbudzić.

– Zatem dziś, pani…

– Dziś, panie, wdzięczność jedynie mam dla ciebie.

– O! jesteś pani zachwycająca nad wyraz – rzekł ze smutkiem d’Artagnan – i nadużywasz mojej miłości.

– Nie, korzystam tylko z pańskiej szlachetności, ot i wszystko. Wierzaj mi jednak szczerze, iż są ludzie, u których nic się nigdy nie traci.

– O! pani, najszczęśliwszym z ludzi mnie czynisz. Nie zapomnij wieczoru dzisiejszego, nie zapomnij swojej obietnicy.

– Bądź pan spokojny, w chwili przyjaznej przypomnę sobie o wszystkiem. A teraz, odejdź pan, na imię boskie! Spóźniłam się już, czekano mnie o samej północy.

– Pięć minut upłynęło zaledwie.

– Tak, lecz w niektórych razach pięć minut staje się pięcioma wiekami.

– Wtedy, gdy kochamy.

– A któż panu mówi, że nie mam do czynienia z zakochanym?

– Więc to mężczyzna oczekuje na panią? – wykrzyknął d’Artagnan – mężczyzna!

– O! znów zaczyna się rozprawa – zauważyła pani Bonacieux, na wpół z uśmiechem, na wpół ze zniecierpliwieniem.

– Nie, nie, odchodzę już, uciekam; wierzę w ciebie, pani, bo pragnę mieć zasługę w poświęceniu mojem dla ciebie, choćby nawet miało być ono głupotą, żegnaj mi pani, żegnaj!

I, jak gdyby nie czuł się na siłach, aby oderwać się od ręki, którą w dłoniach trzymał, zrobił ruch gwałtowny i pędem się oddalił, gdy pani Bonacieux tak samo, jak do okiennicy, po trzykroć zapukała uderzeniem powolnem i miarowem. Dobiegłszy do rogu ulicy, obejrzał się, drzwiczki się otwarły i zamknęły i piękna żona kupca zniknęła za niemi.

D’Artagnan szedł dalej. Dał słowo, że nie będzie szpiegował pani Bonacieux i gdyby nawet życie jego zależało od tego, dokąd się uda, lub od osoby, która towarzyszyć jej miała, wróciłby do siebie, bo powiedział, że wróci.

W pięć minut był już na ulicy Grabarzy.

– Biedny Athos – mówił sam do siebie – nic on wiedzieć nie będzie, co to wszystko znaczy. Zasnął może, czekając na mnie, lub może powrócił do siebie i dowiedział się, że kobieta znajduje się w jego mieszkaniu. Kobieta u Athosa! No, przecież była tam jakaś u Aramisa. Wszystko to jest niesłychanie dziwne, i mocno jestem ciekawy, jak się to skończy.

– Źle, panie, źle – odpowiedział mu głos, po którym d’Artagnan poznał Plancheta, gdyż, rozmawiając z sobą głośno, jak zwykle ludzie roztargnieni, wszedł do sieni, z której schody prowadziły do jego mieszkania.

– Jakto, źle? co ty pleciesz, durniu? – zapytał d’Artagnan – co się takiego stało?

– Nieszczęście!

– Jakie?

– Najpierw, pan Athos uwięziony.

– Uwięziony?… Athos?… za co?

– Zastano go u pana, i za pana go wzięto.

– A któż go aresztował?

– Straż przyprowadzona przez czarnych ludzi, których pan zmusiłeś do ucieczki.

– Czemuż nie powiedział, jak się nazywa? Czemu nie powiedział, że do tej sprawy wcale nie należy?

– Tego się właśnie wystrzegał najbardziej; zbliżył się do mnie, mówiąc: „Pan twój nade wszystko winien teraz wolnym pozostać, a nie ja, ponieważ on wie o wszystkiem, ja o niczem. Będą myśleli, że go mają, przez co zyska na czasie; za trzy dni powiem im, kim jestem i muszą mnie wypuścić”.

– Brawo!… Athos!… szlachetne serce!… – mruknął d’Artagnan – to patrzy na niego! A co zrobili zbiry?

– Czterech poprowadziło go nie wiem dokąd, do Bastylji, czy też do fortu Biskupiego; dwóch zaś pozostało z czarnymi ludźmi, którzy, wszystkie zakątki przetrząsnąwszy, zabrali papiery, jakie tylko były. Dwóch wreszcie, w ciągu tej czynności, stało u drzwi na straży; potem, gdy wszystko już się skończyło, odeszli, zostawiając dom pusty i otwarty.

– A Porthos i Aramis?

– Nie zastałem ich, więc nie przyszli.

– Mogą jednak przyjść lada chwila, bo powiedziałeś im przecie, iż czekam na nich?

– Tak, panie.

– Zatem, nie rusz się stąd ani na krok; jeżeli przyjdą, powiedz im, co się zdarzyło, niech poczekają na mnie w oberży Pod Jabłkiem; tutaj mogłoby być niebezpiecznie, dom może być strzeżony. Ja śpieszę do pana de Tréville, by mu o wszystkiem oznajmić i sam do nich przyjdę.

– Dobrze, proszę pana.

– Ale ty zostaniesz i nie będziesz się bał! – rzekł, powracając jeszcze d’Artagnan, aby zalecić odwagę służącemu.

– Niech pan będzie spokojny – rzekł Planchet – O! pan mnie jeszcze nie zna, jak sobie powiem, to jestem odważny, muszę tylko sobie powiedzieć; zresztą jestem pikardyjczykiem.

– Więc zrozumiałeś już: zabić się raczej dasz, a nie opuścisz tego domu.

– Tak, panie; o! nie ma rzeczy, którejbym nie uczynił, by panu dowieść mego przywiązania.

– Dobrze – rzekł w duchu d’Artagnan – widocznie metoda, której użyłem względem tego chłopca, bardzo była trafna, przy sposobności będę ją nadal stosował.

I, o ile mu na to pozwoliły nogi, bo już czuł się zmęczony bieganiną, popędził na ulicę du Vieux Colombier.

Nie zastał pana de Tréville w domu; oddział jego był w Luwrze na służbie i on razem ze swym oddziałem. Potrzeba było dotrzeć do niego koniecznie i zawiadomić o tem, co się dzieje. D’Artagnan postanowił więc wcisnąć się do Luwru.

Mundur straży pana Desessarts winien mu był utorować drogę. Zszedł więc na ulicę Augustynów i zawrócił na bulwar, aby przejść przez Nowy Most. Powziął na chwilę zamiar przeprawić się promem przez rzekę, lecz, stanąwszy już nad brzegiem, wsunął machinalnie rękę do kieszeni i przekonał się, iż nie ma czem przewoźnika zapłacić.

Gdy podążył już w górę ulicy Guenegaud, dostrzegł dwie osoby, wychodzące z ulicy Dauphine, a powierzchowność ich mocno go uderzyła: była to kobieta i mężczyzna.

Pierwsza przypominała panią Bonacieux, drugi podobny był do Aramisa.

Nadto kobieta była okryta takim samym płaszczem, jaki zarysował mu się na tle okiennicy przy ulicy Vaugirard i na drzwiczkach ulicy de la Harpe.

Co więcej, mężczyzna miał na sobie mundur muszkieterski.

Kobieta szła z zapuszczonym kapturkiem, mężczyzna trzymał przy twarzy chusteczkę. Ostrożność ta wskazywała, że, jak jej, tak i jemu zależało na tem, aby ich nie poznano.

Weszli na most.

Tą drogą miał iść i d’Artagnan do Luwru; poszedł więc za nimi.

Nie zrobił jeszcze dwudziestu kroków, gdy upewnił się w podejrzeniu, że kobietą jest pani Bonacieux, a mężczyzną Aramis.

Wszystkie podejrzenia zazdrości wstrząsnęły mu serce.

Pani Bonacieux przysięgała mu, że Aramisa nie zna, a w kwadrans po tych zaklęciach, spotyka ją oto przy boku Aramisa!

Nie zastanowił się tylko, że znał piękną żonę kupca od trzech godzin zaledwie, że nic mu winna nie była, prócz nieco wdzięczności za wyrwanie z rąk czarnych ludzi, którzy porwać ją chcieli, i że żadnych mu nie dala obietnic. Wszakże, miał się za kochanka shańbionego, zdradzonego, sponiewieranego. Zakipiał gniewem, krew mu uderzyła do skroni, postanowił wszystko wyjaśnić.

Dwoje młodych ludzi spostrzegło, iż są śledzeni, podwoili więc kroku.

D’Artagnan pośpieszył, wyminął ich, następnie zawrócił i poszedł ku nim w chwili, gdy przechodzili pod latarnią, która rzucała światło na całę tę część mostu.

Zatrzymał się przed nimi i oni też stanęli.

– Czego pan sobie życzy? – zapytał muszkieter akcentem cudzoziemskim, jakby chciał dowieść d’Artagnanowi, iż myli się co do swych przypuszczeń.

– To nie Aramis! – wykrzyknął.

– Nie, panie, wcale nie Aramis, a po wykrzykniku tym, widzę, że za kogo innego mnie wziąłeś, przebaczam więc panu.

– Przebaczasz mi pan? – zawołał d’Artagnan.

– Tak – odrzekł nieznajomy – ustąp pan więc z drogi, skoro nie do mnie masz interes.

– Bardzo słusznie, mój panie! – odparł d’Artagnan – nie do pana, lecz do pani mam interes…

– Do pani?… wcale jej nie znasz!… – rzekł nieznajomy.

– Mylisz się pan, ja ją znam!

– O! – odezwała się pani Bonacieux z wymówką. – O, panie! dałeś mi słowo szlacheckie, spodziewam się, iż mogę na nie liczyć.

– A mnie – odezwał się w zakłopotaniu d’Artagnan – mnie pani przyrzekłaś…

– Weź mnie pani pod rękę – rzekł cudzoziemiec i chodźmy dalej.

D’Artagnan oszołomiony, zdrętwiały tern wszystkiem, co go spotkało, stał jak wryty z rękami na piersiach skrzyżowanemi, przed muszkieterem i panią Bonacieux.

Muszkieter zrobił dwa kroki i ręką odsunął na bok d’Artagnana.

Ten rzucił się w tył i dobył szpady.

Jednocześnie, z błyskawiczną szybkością nieznajomy uczynił to samo.

– Milordzie, na Boga! – krzyknęła pani Bonacieux, rzucając się pomiędzy walczących i rękami chwytając za ostrza.

– Milord!… – zawołał d’Artagnan, myślą nagłą oświecony – milord!… Wybacz panie, byłżebyś…

– Milord, książę de Buckingham – odezwała się półgłosem pani Bonacieux – a teraz możesz nas wszystkich zgubić.

– Milordzie, pani, przebaczenia! po tysiąc razy przebaczenia!… ale ja kochałem ją i byłem zazdrosny, a wiesz przecie, milordzie, co to kochać: przebacz mi i powiedz, w jaki sposób życie za ciebie oddać.

– Dzielny z ciebie młodzieniec – rzekł Buckingham, podając mu rękę, którą tenże uścisnął z szacunkiem – ofiarujesz mi usługi swoje, przyjmuję; idź za nami o dwadzieścia kroków aż do Luwru; gdyby nas kto śledził, zabij go!

D’Artagnan wziął pod pachę szpadę obnażoną, pozwolił pani Bonacieux i Buckinghamowi wyprzedzić się o dwadzieścia kroków i postępował za nimi, gotów spełnić co do litery zlecenia świetnego ministra Karola I-go.

Na szczęście jednak młodzieniec nie miał najmniejszej okazji, aby dowieść wierności, i młoda kobieta z pięknym muszkieterem dostali się do Luwru przez furtkę od ulicy Drabiniastej bez najmniejszej przeszkody.

D’Artagnan zaś udał się niezwłocznie do oberży Pod Jabłkiem, gdzie zastał oczekujących na siebie Porthosa i Aramisa.

Nie tłumacząc się ze sprawionego im niepokoju, oświadczył tylko, iż sam zakończył sprawę, do której chwilowo odwołał się o ich współudział.

A teraz, idąc za biegiem naszego opowiadania, zostawiwszy trzech przyjaciół, wracających do domu, zapuśćmy się w zaułki Luwru, za księciem de Buckingham i jego przewodniczką.

Rozdział XII. Jerzy Villiers, książę Buckingham

Pani Bonacieux i książę bez żadnych trudności weszli do Luwru; pierwsza, jako należąca do służby królowej, książę zaś dzięki mundurowi muszkieterów pana de Tréville, którzy, jak wiadomo, byli tego wieczora na służbie. Wreszcie German sprzyjał królowej, a w najgorszym wypadku tylko pani Bonacieux byłaby obwiniona o wprowadzenie kochanka swego do Luwru. Całą winę brała ona na siebie.

Dostawszy się na dziedziniec, oboje postępowali pod murem ze dwadzieścia pięć kroków. Potem pani Bonacieux nacisnęła klamkę drzwiczek służbowych, w dzień otwartych, lecz w nocy zwykle zamkniętych.

Wszedłszy tam, znaleźli się w ciemnościach.

Lecz pani Bonacieux znała wszelkie zaułki w tej części Luwru, która przeznaczoną była dla służby.

Zamknęła drzwi za sobą, wzięła księcia za rękę, przeszła kilka kroków po omacku, uchwyciła za poręcz, postawiła na stopniu nogę i zaczęła wchodzić na górę: książę naliczył dwa piętra.

Wtedy zawróciła na prawo, minęła długi korytarz, zeszła w dół jedno piętro, jeszcze kilka kroków i klucz włożyła w zamek.

Drzwi się otwarły, a książę wpuszczony został do komnaty, oświetlonej jedną tylko lampą nocną.

Wówczas rzekła do niego:

– Zaczekaj tu, milordzie, wkrótce nadejdzie.

Wyszła temi samemi drzwiami, zamykając je na klucz, tak że książę literalnie był uwięziony.

Jakkolwiek tak osamotniony, książę ani na chwilę nie doznał obawy.

Jedną z najwybitniejszych cech jego charakteru było uganianie się za przygodami i zamiłowaniem w romantycznych zdarzeniach.

Odważny, zuchwały i przedsiębiorczy, nie po raz pierwszy narażał życie dla podobnych zachcianek.

Dowiedział się już, iż rzekome wezwanie Anny Austrjackiej, na które przybył do Paryża po prostu było zasadzką. Zamiast powrócić do Anglji, skorzystał ze sposobności, jaką mu nastręczono, i oznajmił królowej, że nie odjedzie dopóki się z nią nie zobaczy.

Zrazu królowa odmówiła stanowczo, później zdjął ją strach, aby zrozpaczony książę nie popełnił jakiego szaleństwa. Gotowa już była przyjąć go i błagać, aby natychmiast odjechał, kiedy tego wieczora, gdy przychyliła się do próśb jego, pani Bonacieux, mająca polecenie pójść po księcia i przyprowadzić go du Luwru, została porwana. W ciągu dwóch dni nie wiedziano wcale, co się z nią dzieje, i wszystko zostało w zawieszeniu. Skoro się jednak uwolniła i porozumiała z La Portem, rzeczy na nowo bieg swój przybrały i pani Bonacieux spełniła to niebezpieczne zadanie, które, gdyby nie uwięzienie jej, trzy dni przedtem doszłoby do skutku.

Buckingham, pozostawszy sam, stanął przed lustrem. Ślicznie wyglądał w ubraniu muszkieterskiem.

W trzydziestym piątym roku życia, słusznie uchodził za najpiękniejszego mężczyznę i najwytworniejszego kawalera zarówno we Francji, jak w Anglji. Ulubieniec dwóch królów, miljoner, wszechwładny w królestwie, gdzie sprawiał przewroty według fantazji i poskramiał według zachcianek, Jerzy Villiers, książę de Buckingham, wiódł życie w sposób tak bajeczny, że z biegiem wieków pozostawić mogło podziw u potomności.

Pewny siebie, przeświadczony o swojej władzy, spokojny, iż prawa, rządzące innymi, jego dosięgnąć nie mogą, szedł prosto do zamierzonego celu, choćby był on tak wysoki i olśniewający, że dla innego szaleństwem byłoby nawet o nim pomyśleć.

Dzięki temu dostąpił już kilkakrotnie zbliżenia do pięknej i dumnej Anny Austrjackiej i, oczarowawszy ją, zmusił do kochania.

Stanął teraz przed lustrem, jak powiedzieliśmy, przywrócił pięknym jasnym włosom ich falistość, która zniknęła pod ciężarem kapelusza, podkręcił wąsa i z sercem, wezbranem radością, szczęśliwy i dumny z dostąpienia chwili, której tak pragnął od dawna, uśmiechał się do siebie, przejęty nadzieją i dumą.

Naraz otworzyły się drzwiczki, ukryte w obiciu, i ukazała się kobieta.

Była to królowa.

Anna Austrjacka miała wtedy dwadzieścia pięć do dwudziestu siedmiu lat i była w całym blasku piękności.

Chód jej był chodem królowej i bogini zarazem, oczy z odbłyskiem szmaragdu wprawiały w zachwyt niewypowiedziany, spojrzenie ich tchnęło słodyczą i majestatem. Usteczka małe i pąsowe, a jakkolwiek warga dolna, jak u wszystkich książąt domu austrjackiego, wystawała bardziej niż górna, uśmiech roztaczał urok niepomierny.

Umiała jednak ustom nadać też wyraz okrutnie wzgardliwy, gdy chciała wyrazić nienawiść.

Płeć jej słynęła z miękkości i puszystości, ręce i ramiona zadziwiały pięknością i wszyscy poeci ówcześni opiewali je, jako niezrównane.

Wreszcie włosy jasne w pierwszej młodości, a teraz ciemniejsze, upudrowane, okalały cudownie jej twarz, od której krytyk najostrzejszy mógłby tylko wymagać nieco mniej różu, a rzeźbiarz najwybredniejszy trochę delikatniejszych linij nosa.

Buckingham stanął olśniony.

Nigdy tak piękną mu się nie wydała, ani na balach, uroczystościach, ani na turniejach, jak obecnie, w skromnej sukni z białego atłasu, mając przy boku donnę Estefanę, jedyną z dam hiszpańskich, która nie została wygnana przez zazdrość króla, ani przez prześladowanie Richelieu’ego.

Anna Austrjacka postąpiła parę kroków.

Buckingham rzucił się jej do kolan i, zanim zdołała mu przeszkodzić, ucałował brzeg jej sukni.

– Książę, wiesz już, że to nie ja pisałam do ciebie.

– O! tak pani, o! tak królowo – wykrzyknął książę – wiem, iż byłem szaleńcem, nierozumnym, sądząc, iż lód się ożywi, marmur ogrzeje; lecz, co począć, gdy kochamy, łatwo w miłość wierzymy; wreszcie nic na tej podróży nie straciłem, skoro cię oglądam.

– Tak – odrzekła Anna – lecz pan wiesz, dlaczego i w jakim celu widzę się z tobą, bo nieczuły na wszystkie moje udręczenia, uparłeś się pozostawać w mieście, gdzie narażasz swoje życie a moją cześć; przyszłam, ażeby powiedzieć panu, iż wszystko nas przedziela, głębokość morza, nieprzyjaźń rządów i świętość przysięgi. Świętokradztwem jest walczyć przeciw takim siłom, milordzie. Wreszcie, widzę się z tobą, aby ci jeszcze powiedzieć, że więcej widywać się nie możemy.

– Mów pani, mów królowo – rzekł Buckingham – słodycz głosu twego łagodzi gorycz twych słów. O świętokradztwie mówisz! ależ świętokradztwem jest rozłąka dwojga serc, które Bóg jedno dla drugiego stworzył.

– Milordzie!… – zawołała – zapominasz, iż nigdy nie powiedziałam, że cię kocham!…

– Lecz nigdy mi nie powiedziałaś także, że nie kochasz mnie pani wcale i doprawdy wyrzec takie słowa za wielką byłoby niewdzięcznością ze strony Waszej królewskiej mości. Bo powiedz mi, gdzie znajdziesz miłość podobną do mojej, miłość, której ani czas, ani oddalenie, ani rozpacz nie mogą ugasić; miłość, która się zadowala wstążką zgubioną, wejrzeniem przelotnem, słówkiem nieobliczonem. Trzy lata temu, pani, po raz pierwszy cię ujrzałem i odtąd w ten sposób cię kocham. Czy chcesz, abym ci powiedział, jak byłaś ubrana, gdym po raz pierwszy cię ujrzał? Chcesz, abym opisał szczegółowo każdą ozdobę twojego ubioru? Racz słuchać, królowo, widzę cię jeszcze: siedziałaś na ziemi, według obyczaju hiszpańskiego, miałaś suknię z zielonego atłasu, złotem i srebrem haftowaną, rękawy rozwarte i djamentami podpięte na pięknych ramionach, na tych ramionach cudownych; pod szyją kryzę miałaś, maleńki birecik na głowie tegoż koloru, co suknia, a na nim wspaniałe pióro czaple. O! słuchaj, zamykam oczy i widzę cię taką, jaką byłaś wtenczas; otwieram je i widzę cię taką, jaką jesteś teraz, czyli stokroć piękniejszą jeszcze!

– Co za szaleństwo!… – szepnęła Anna Austrjacka, nie mając odwagi gniewać się na księcia, że tak wiernie zachował w sercu swem jej obraz – co za szaleństwo karmić namiętność daremną takiemi wspomnieniami!…

– A czemże żyć mogę? nic nie posiadam, prócz moich wspomnień. To szczęście moje, mój skarb, moja nadzieja. Za każdym razem, gdy widzę ciebie, jeden djament przybywa do skarbca mojego serca. Ten jest czwartym, który mi rzucasz, a ja go podnoszę skwapliwie; bo w ciągu trzech lat, pani, cztery razy widziałem cię tylko: pierwszy, jak już wspomniałem, u pani de Cheyreuse drugi, a trzeci w ogrodach w Amiens.

– Książę – rumieniąc się rzekła królowa – nie wspominaj tego wieczoru.

– O! pani, przeciwnie, wspominajmy, mówmy o nim: to promienny i najszczęśliwszy wieczór w mojem życiu. Czy przypominasz sobie tę noc przecudną? Jak ciepłe i wonne było powietrze, niebo błękitne, gwiazdami usiane!

O! ten raz jeden, pani, przez chwilę mogłem sam pozostać z tobą; gotowa byłaś wtedy wypowiedzieć mi wszystko, życia twego osamotnienie, smutki serdeczne twoje. Wsparta byłaś na mojem ramieniu, o patrz, na tem właśnie. Czułem, skłaniając ku tobie głowę, włosy piękne, twarz mi muskające, a za każdem dotknięciem takiem drżenie przenikało całą moją istotę.

O! królowo, królowo! o! ty wiesz, ile szczęścia niebiańskiego, rozkoszy, raju chwile podobne zawierają w sobie. Pani! majątek mój, sławę, lata, które mi do przeżycia pozostają, wszystkobym oddał za chwilę taką, za noc podobną! bo nocy tej, przysięgam, kochałaś mnie pani szczerze.

– Być może, milordzie, że tak było: wpływ otoczenia, urok pięknego krajobrazu, potęga twego wzroku, tysiące okoliczności wreszcie, które się zbiegają, aby zgubić kobietę, obiegły tego nieszczęsnego wieczoru. Widziałeś jednak, milordzie, jak królowa przyszła w pomoc kobiecie słabnącej. Za pierwszem słowem, które wyrzec się poważyłeś, za zuchwalstwem, któremu winna byłam odmówić, wezwałam pomoc.

– O! tak, to prawda i każda inna a nie moja miłość nie zniosłaby takiej próby; lecz moja wyszła z niej tem gorętsza, tem bardziej nieskończona… Sądziłaś, że, wracając do Paryża, uciekniesz przede mną, że nie poważę się opuścić skarbu, nad którym pan mój czuwać mi polecił. O! cóż mnie obchodzić mogą wszystkie skarby świata, wszyscy ziemscy królowie!

W tydzień już byłem z powrotem, pani. Tym razem nic mi nie miałaś do zarzucenia: zlekceważyłem moje stanowisko, życie, aby ujrzeć cię na sekundę; ręki twej nie dotknąłem nawet, a wtedy, widząc mnie tak uległego i skruszonego, przebaczyłaś mi pani.

– Tak, lecz oszczerstwo pochwyciło te wszystkie szaleństwa, w których nie brałam udziału, wiesz dobrze o tem, milordzie. Król, podżegany przez kardynała, wybuchnął straszliwym gniewem, pani de Vernet została wypędzona, Putange na wygnanie skazany, pani de Chevreuse wpadła w niełaskę i, kiedy chciałeś jako ambasador do Francji powrócić, sam król, pamiętasz to dobrze, milordzie, król sam oparł się temu.

– Tak, i Francja zapłaci wojną za odmowę swojego władcy. Nie mogę cię już widywać, pani; chcę zatem, byś nieustannie słyszała mówiących o mnie!

Jaki cel, myślisz pani, miała wyprawa na Charente i związek z protestantami Rochelli, który projektuję? O! tylko rozkosz widywania ciebie, królowo!

Nie mam, co prawda, nadziei dotrzeć z bronią w ręku do samego Paryża; lecz wojna może sprowadzić pokój i w takim razie niezbędny będzie pełnomocnik do układów, a pełnomocnikiem tym będę ja. Wtenczas nie poważą się odmówić mi, powrócę do Paryża, ujrzę cię znowu i przez chwilę chociaż szczęśliwym się stanę. Tysiące ludzi wprawdzie szczęście moje życiem przypłaci; lecz cóż mnie to obchodzi, bylebym ciebie mógł znowu zobaczyć. Wszystko to może jest szalone i nierozumne, lecz powiesz mi, królowo, która kobieta miała kochanka więcej rozmiłowanego, jaka władczyni gorliwszego sługę?

– Milordzie, milordzie, na obronę swoją wywołujesz rzeczy, które cię potępiają tylko, wszystkie dowody miłości, jakie dać mi zamyślasz, są nieledwie zbrodnią.

– Bo nie kochasz mnie, pani, wcale, bo, gdybyś mnie kochała, inaczej zapatrywałabyś się na to; bo, gdybyś mnie kochała, o! gdybyś mnie kochała!… byłby to nadmiar szczęścia, oszalałbym chyba!… Pani de Chevreuse, o której wspomniałaś przed chwilą, mniej, niż ty, pani, była okrutna. Holand ją kochał i odwzajemniała mu się miłością.

– Pani de Chevreuse nie była królową – szepnęła Anna Austrjacka, pomimo woli zwyciężona wyrazem tak głębokiej miłości.

– Więc kochałabyś mnie, pani? gdybyś nie była królową, kochałabyś mnie zatem? Mogę więc wierzyć, że godność stanowiska twego jedynie czyni cię dla mnie okrutną; mogę myśleć, iż gdybyś panią de Chevreuse była, biedny Buckingham mógłby mieć nadzieję?

Dzięki ci za te słodkie słowa, o piękna królowa moja, stokrotne dzięki.

– A! milordzie, przesłyszałeś się i źle zrozumiałeś; nie chciałam powiedzieć…

– Cicho! cicho! – odezwał się książę – jeżelim szczęśliwy z pomyłki, nie popełniaj pani okrucieństwa, uwalniając mnie od niej. Sama to powiedziałaś, iż w sidła mnie wciągnięto, położę w nich moje życie może, bo, słuchaj, to dziwna, od jakiegoś czasu mam przeczucie, że umrę niedługo.

I uśmiechnął się smutnie a zarazem czarująco.

– O! mój Boże! – zawołała Anna Austrjacka z przerażeniem, które dowodziło, iż więcej, niż wyznać chciała, obchodził ją książę.

– Nie dlatego bynajmniej to mówię, aby cię, pani, przerazić, o nie; to śmieszne nawet, iż o tem wspomniałem, i wierzaj mi, że rojenia podobne nie zajmują mnie wcale. Lecz słowo to, które wyrzekłaś, nadzieja, którą mi dałaś nieledwie, starczą za wszystko, nawet za całe życie.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
730 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,7, 3 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,7, 16 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,3, 6 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 3,8, 4 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre