Kitabı oku: «Trzej muszkieterowie», sayfa 10
– O! książę, i ja mam przeczucia, sny jakieś okropne. Śniłam, iż widzę cię, broczącego we krwi, rannego okrutnie.
– W serce, wszak tak, i to nożem ugodzonego? – przerwał jej Buckingham.
– O! tak, milordzie, tak samo, z lewego boku nożem. Kto ci mógł sen mój opowiedzieć? Bogu jednemu zwierzyłam się tylko w moich modlitwach.
– Niczego nie żądam więcej, kochasz mnie pani, to dosyć.
– Ja, pana kocham?…
– Tak, pani, czyżby Bóg zsyłał ci te same sny, gdybyś mnie nie kochała? Mogliżbyśmy mieć jedne przeczucia, gdyby istnienia nasze sercem się nie łączyły? Kochasz mnie, o, królowo, i opłakiwać mnie będziesz!
– O! Boże, mój Boże! – zawołała Anna Austrjacka – to już nad moje siły. Słuchaj, książę, zaklinam cię na Boga, oddal się, odjeżdżaj; ja nie wiem, czy kocham cię, czy nie, to tylko wiem, że nigdy nie złamię przysięgi. Ulituj się więc nade mną i odejdź. O! jeżeli we Francji nieszczęście spadnie na ciebie, jeżeli tu życie położysz, o! jeżelibym musiała przypuszczać, że miłość dla mnie stała się przyczyną twej śmierci, byłabym niepocieszona, oszalałabym z pewnością. Odjeżdżaj zatem, odjeżdżaj, błagam cię o to!
– O! jakaś ty piękna! Jakże ja cię kocham!… moja królowo!… – mówił Buckingham wzruszony.
– Oddal się, oddal!… błagam cię raz jeszcze, a później powracaj; powracaj jako ambasador, jako minister, otoczony strażą, która cię bronić będzie, służbą, która czuwać nie przestanie. Wtedy nie będę drżała o życie twoje i sprawisz mi szczęście twoim widokiem.
– O! prawdąż to jest, co mi pani mówisz?
– Tak…
– Daj mi więc zakład przebaczenia twego, rzecz jaką, należącą do ciebie, któraby mi przypominała, że to nie było snem; coś, co nosiłaś na sobie, co mógłbym nosić także, pierścień, naszyjnik lub łańcuch.
– A czy odjedziesz, czy odjedziesz, gdy ci dam, czego żądasz ode mnie?
– Tak.
– Natychmiast?
– Tak.
– Opuścisz Francję, powrócisz do Anglji?
– Tak, przysięgam pani.
– Zaczekaj więc, zaczekaj.
Anna Austrjacka wróciła do pokoju i wyszła z niego za chwilę, niosąc szkatułkę z drzewa różanego z jej cyfrą, złotem nabijaną.
– Weź to, milordzie – rzekła – i zachowaj po mnie na pamiątkę.
Buckingham wziął szkatułkę i po raz drugi padł na kolana.
– Obiecałeś mi pan, że odjedziesz – wyrzekła królowa.
– Dotrzymam słowa. Podaj mi rękę, królowo, odjeżdżam.
Podała mu rękę, zamykając oczy i opierając się drugą na ramieniu donny Estefany, czuła bowiem, że ją opuszczają siły.
Buckingham przylgnął ustami namiętnie do tej pięknej ręki i, powstając, rzekł:
– Za sześć miesięcy, jeżeli nie umrę, ujrzę cię znowu, pani, choćbym miał całym światem wstrząsnąć!
I, wierny przyrzeczeniu, wybiegł z pokoju.
W korytarzu spotkał oczekującą nań panią Bonacieux, która równie ostrożnie i szczęśliwie wyprowadziła go z Luwru.
Rozdział XIII. Pan Bonacieux
W tych wszystkich wypadkach brała też udział pewna osobistość, którą z przyczyny podrzędnego jej stanowiska, zajmowano się miernie, pan Bonacieux, czcigodna ofiara intryg politycznych i miłosnych, tak splątanych z sobą w owej epoce rycerskiej i kochliwej zarazem.
Przypominają sobie czytelnicy, a może i nie przypominają, iż przyrzekliśmy nie stracić go z oczu.
Żandarmi, którzy go aresztowali, zaprowadzili go wprost do Bastylji, gdzie, drżącemu ze strachu, kazali przejść obok gromadki żołnierzy, nabijających muszkiety.
Stamtąd wprowadzony do niskiej galerji podziemnej, stał się dla tych, co go przywiedli, przedmiotem najboleśniejszych pośmiewisk i najdzikszego obejścia.
Widząc, że nie ze szlachcicem mają do czynienia traktowali go, jak ostatniego włóczęgę.
Po upływie blisko pół godziny woźny położył koniec jego męczarniom, lecz me uspokoił go bynajmniej, wygłaszając rozkaz, aby zaprowadzono pana Bonacieux do sali badań. Badano zwykle więźniów na miejscu, lecz z panem Bonacieux nie robiono zachodów.
Dwóch stróżów pochwyciło kramarza, przeprowadziło przez dziedziniec i kazało mu wejść do korytarza, w którym trzech żołnierzy stało na warcie.
Otworzono drzwi i wepchnięto go do pokoju niskiego, którego umeblowanie stanowił stół i krzesło. Zastępca sędziego siedział na krześle i zajęty był pisaniem przy stole.
Stróże przywiedli więźnia przed stół i na znak zastępcy sędziego oddalili się, aby nie słyszeli badania.
Zastępca sędziego, trzymający dotąd nos w papierach, podniósł głowę, iżby zobaczyć, z kim ma do czynienia.
Był to człowiek o obliczu odpychającem, z nosem spiczastym, żółtemi i wydętemi policzkami, o oczach małych, lecz badawczych i żywych. Fizjognomja jego stanowiła coś pośredniego pomiędzy kuną a lisem. Głowa, osadzona na szyi długiej i ruchliwej, wydobywała się z czarnej sukni, kołysząc się na kształt głowy żółwia, wyzierającego z twardej swojej skorupy.
Rozpoczął badanie, zapytując pana Bonacieux o imię, nazwisko, wiek, stan i miejsce zamieszkania.
Oskarżony odpowiedział, że nazywa się Jakób-Michał Bonacieux, że ma lat pięćdziesiąt jeden, że zwinął handel i mieszka przy ulicy Grabarzy Nr. 11.
Wtedy zastępca, zamiast prowadzić dalsze badanie, wypalił mówkę o niebezpieczeństwie mieszania się w sprawy publiczne takiemu, jak on pachołkowi.
Naukę tę pogmatwał z wykazaniem władzy i czynów pana kardynała, ministra niezrównanego, zwycięzcy dawnych ministrów, będącego wzorem dla przyszłych. Czynom jego i władzy nikt bezkarnie nie może stanąć na przeszkodzie.
Skończywszy część drugą przemowy, przeszył wzrokiem jastrzębim biednego Bonacieux i wezwał go do zastanowienia się, co ma myśleć o ważności obecnego położenia. Kramarz już się zastanowił, co ma myśleć, i do wszystkich djabłów odsyłał chwilę, kiedy panu de La Porte przyszło do głowy żenić go ze swoją chrześniaczką, a nade wszystko tę, kiedy żona przyjęta została na dozorczynię bielizny królowej.
Podstawą charakteru imci pana Bonacieux był głęboko zakorzeniony egoizm w połączeniu z brudnem skąpstwem, a wszystko to zaprawne wyskokiem tchórzostwa. Miłość, jaką w nim wzbudziła młoda żona, była uczuciem drugorzędnem, nie mogącem walczyć z wrodzonemi uczuciami, które wyliczyliśmy przed chwilą.
Zastanowił się nareszcie Bonacieux i nad tem, co mu powiedziano przed chwilą.
– Ależ, panie sędzio – odezwał się z zimną krwią – wierzaj mi, iż więcej, niż ktokolwiek, znam i oceniam zasługi niezrównane eminencji, przez którego mamy zaszczyt być rządzeni.
– Doprawdy? – z powątpiewaniem spytał urzędnik – gdyby to było prawdą, w jaki sposób znalazłbyś się w Bastylji?
– W jaki sposób, a raczej, dlaczego tu jestem – odrzekł pan Bonacieux – tego właśnie nie mogę w żaden sposób wytłumaczyć panu, bo sam nic a nic nie rozumiem; lecz tego tylko pewny jestem, że w niczem nie obraziłem pana kardynała, przynajmniej, o ile mi wiadomo.
– Musiałeś się jednak ciężkiej zbrodni dopuścić, skoro obwiniony jesteś o najwyższą zdradę.
– O zdradę?… – wykrzyknął przerażony Bonacieux – o zdradę najwyższą?… Skądże skromny kramarz, brzydzący się Hugonotami i nienawidzący Hiszpanów, może być obwiniony o nią? Zastanów się, panie, to niemożebne.
– Panie Bonacieux – odezwał się zastępca sędziego, świdrując go małemi oczkami, jak gdyby rzeczywiście miały dar czytania w najskrytszych tajnikach serc ludzkich – pan masz żonę, panie Bonacieux?
– Tak, panie – odpowiedział kramarz ze drżeniem, czując, że tutaj właśnie sprawa może się wikłać – to jest miałem ją, panie.
– Jak to?… miałeś ją?.. a cóżeś z nią zrobił, jeśli już jej nie masz?
– Porwano mi ją, panie.
– Czy tak?… O!…
Wykrzyknik ten dał kramarzowi do myślenia, że sprawa plącze się coraz więcej.
– Porwano ci ją?… – ciągnął dalej – a czy wiesz, kto ten gwałt popełnił?
– Zdaje mi się, że wiem.
– Któż taki?
– O! proszę pana, ja na pewno nie twierdzę, ale tylko podejrzewam.
– Kogóż mianowicie? No, odpowiadaj otwarcie.
Pan Bonacieux znalazł się w opałach; miałże przeczyć wszystkiemu, czy mówić? Przecząc, ściągnąć mógł na siebie podejrzenie, iż za wiele wiedział, a nic nie chciał wyznać; mówiąc zaś, dawał dowody dobrych chęci.
Postanowił mówić.
– Posądzam – rzekł – wysokiego bruneta, o dumnej postawie, wyglądającego na wielkiego pana; śledził nas kilkakrotnie, jak mi się zdawało, gdy chodziłem na spotkanie żony do furtki Luwru, aby ją zaprowadzić do domu.
Urzędnik okazał pewne zaniepokojenie.
– Jakże się nazywa? – zapytał.
– O! tego wcale a wcale nie wiem. Gdybym go jednak spotkał, poznałbym natychmiast, zaręczam, choćby wśród tysiąca ludzi.
Zachmurzyło się czoło urzędnika.
– Poznałbyś go wśród tysiąca, powiadasz? – ciągnął dalej.
– To jest – podchwycił Bonacieux, czując, że się zanadto pospieszył – chciałem powiedzieć…
– Mówiłeś, że poznałbyś go – rzekł zastępca sędziego – dosyć zatem na dzisiaj; zanim dalej pójdziemy, musi być ktoś zawiadomiony, iż znasz tego, który ci porwał żonę.
– Ależ ja nie mówiłem, że go znam! – zawołał zrozpaczony Bonacieux – powiedziałem przeciwnie…
– Wyprowadzić więźnia – rzekł do stróża urzędnik.
– A dokąd?… – zapytał woźny.
– Do lochu?
– Do którego?
– O! do pierwszego lepszego, byle dobrze zamknąć – odrzekł zastępca sędziego z obojętnością, która zgrozą przejęła biednego Bonacieux.
– O! biada nieszczęsnej mej głowie!… – mówił sobie w duchu – żona moja widocznie przeskrobała straszliwie; myślą, że jestem jej wspólnikiem i razem z nią karać mnie będą: wygada się, przyzna, że zwierzyła mi się ze wszystkiego; kobieta to zawsze kiepska głowa! Do pierwszego lepszego lochu!… tak! noc tylko mignie, a jutro pod koło lub na szubienicę! O! Boże mój, Boże! ulituj się nade mną!…
Nie zważając bynajmniej na lamentacje imci pana Bonacieux, z któremi zresztą oswojeni byli, dwaj stróże ujęli więźnia pod pachy i uprowadzili, gdy tymczasem komisarz pisał naprędce list, na który czekał woźny. Bonacieux ani oka nie zmrużył, nie dlatego, ażeby więzienie było zbyt nieprzyjemne, ale, że go dręczył straszliwy niepokój.
Całą noc przesiedział na stołku, drżąc za najmniejszym szelestem, a gdy pierwsze promienie słońca wdarły się do więzienia, wydało mu się, jakoby poranek przywdział barwy żałobne.
Naraz wzdrygnął się cały, usłyszał bowiem odsuwanie rygli. Pewien był, iż przychodzą, aby go na rusztowanie poprowadzić; kiedy więc zamiast kata, którego się spodziewał, ujrzał po prostu znanego mu zastępcę sędziego i woźnego, gotów był rzucić się im na szyję.
– Sprawa twoja, mój poczciwcze, zawikłała się okrutnie od wczorajszego wieczora – rzekł doń urzędnik – i radzę ci prawdę całą wyznać, bo tylko skrucha twoja, może zażegnać gniew kardynała.
– Ależ gotów jestem wszystko powiedzieć… wszystko przynajmniej, co wiem. Pytaj mnie pan, proszę.
– Najpierw, gdzie jest twoja żona?
– Powiedziałem przecie panu, iż mi ją porwano.
– Tak, lecz wczoraj o piątej po południu uciekła dzięki twojej pomocy.
– Żona moja uciekła!… – krzyknął Bonacieux – O! nieszczęsna! Panie, jeżeli się tak stało, to nie z mojej winy, przysięgam!…
– Cóż więc robiłeś u pana d’Artagnan, sąsiada twojego, z którym w ciągu dnia miałeś długą naradę?
– A! tak panie sędzio, to prawda, przyznaję, iż zawiniłem. Byłem u niego.
– Jaki był cel tych odwiedzin?
– Prośba, aby mi dopomógł w odnalezieniu żony. Sądziłem, iż mam prawo upominać się o nią; byłem widocznie w błędzie, błagam więc pana o przebaczenie.
– A pan d’Artagnan cóż na to?
– Przyobiecał mi pomoc, spostrzegłem jednak wkrótce, że mnie zdradza.
– Zeznajesz to w obliczu sprawiedliwości. Pan d’Artagnan zawiązał z tobą przymierze, na mocy którego zmusił do ucieczki służbę policyjną, która przyaresztowała twoją żonę i ukrył ją przed wszelkiem poszukiwaniem.
– Pan d’Artagnan moją żonę wykradł?… Co pan mówisz?
– Na szczęście, mamy go już w ręku i będziesz z nim skonfrontowany.
– A! i owszem – zawołał Bonacieux – bardzo mi będzie przyjemnie twarz znajomą zobaczyć.
– Wprowadzić tu pana d’Artagnana – rzekł komisarz do stróżów.
Wprowadzono Athosa.
– Panie d’Artagnan – rzekł do niego urzędnik – zeznaj, co zaszło pomiędzy tobą a tym oto panem.
– Ależ to nie pan d’Artagnan! – zawołał Bonacieux.
– Jakto? nie pan d’Artagnan? – wykrzyknął zastępca sędziego.
– Nie!… ależ nigdy w świecie!… – odrzekł Bonacieux.
– Więc jak się ten pan nazywa? – zapytał urzędnik.
– Nie mogę panu powiedzieć, bo go nie znam.
– Co?… nie znasz go?
– Nie.
– Nie widziałeś go nigdy?
– I owszem, ale nie wiem, jak się nazywa.
– Nazwisko pańskie? – zapytał urzędnik.
– Athos – odpowiedział muszkieter.
– Ależ to nazwisko nie człowieka, tylko góry! – zawołał badacz, tracąc poniekąd głowę.
– To jest moje nazwisko – odrzekł spokojnie Athos.
– Powiedziałeś jednak, że nazywasz się d’Artagnan.
– Ja?
– Tak, pan.
– Właściwie to mnie powiedziano: „Jesteś panem d’Artagnan?” Odpowiedziałem: „Czy tak?” Stróże wasi zakrzyczeli mnie, że są tego pewni. Nie chciałem im przeczyć. Zresztą mogłem się mylić.
– Panie, ubliżasz pan majestatowi sprawiedliwości.
– Bynajmniej – odparł spokojnie Athos.
– Pan jesteś d’Artagnan?
– Widzisz pan, że sam mówisz to jeszcze.
– Ależ… powiadam panu sędziemu – zawołał z kolei Bonacieux – iż nie ma najmniejszej wątpliwości. Pan d’Artagnan jest moim lokatorem, a że nie płaci mi komornego, tembardziej muszę go przecie znać. Pan d’Artagnan to młodzieniec najwyżej dwudziestoletni, a ten pan ma co najmniej trzydzieści lat. Pan d’Artagnan służy w pułku pana Desessarts, a ten pan jest z kompanji muszkieterów pana de Tréville. Przypatrz się, panie sędzio, mundurowi.
– To prawda – mrukną! urzędnik – prawda, do licha!…
W tej chwili drzwi otwarto z pośpiechem i posłaniec, wprowadzony przez jednego z odźwiernych Bastylji, doręczył urzędnikowi list.
– O! nieszczęsna!… – wykrzyknął zastępca sędziego.
– Co takiego?… o kim pan mówisz?… spodziewam się, że nie o mojej żonie?…
– Przeciwnie, o niej… Słuchaj, nietęga twoja sprawa.
– Masz tobie!… – wykrzyknął zrozpaczony kramarz – racz mi pan powiedzieć, czy sprawa moja pogorszyć się może przez to, co zrobiła żona podczas pobytu mojego w więzieniu!…
– Z pewnością, gdyż to, co zrobiła, jest następstwem planu, ułożonego pomiędzy wami, piekielnego planu.
– Przysięgam ci, panie sędzio, że mylisz się najokrutniej. Ja nic a nic w świecie nie wiem o tem, co ona miała zrobić, i wszystko, co zrobiła, jest mi zupełnie obce, a jeżeli głupstwo jakie popełniła, wyrzekam się jej, wypieram, wyklinam raz na zawsze!…
– Koniec końców – rzekł Athos do urzędnika – jeżeli już niepotrzebny tu jestem, wypraw mnie gdziekolwiek, strasznie nudny jest ten twój pan Bonacieux.
– Odprowadź więźniów do ich cel – rzekł zastępca sędziego, wskazując Athosa i Bonacieux – i strzeż ich pilniej, niż dotąd.
– A jednak – odezwał się Athos z właściwym sobie spokojem – jeżeli pan masz z d’Artagnanem do czynienia, nie rozumiem w czem ja go tu mogę zastąpić.
– Zrobić tak, jak mówiłem – krzyknął urzędnik – i pilnować najściślej! Rozumiecie!
Athos wzruszył ramionami, poszedł za strażnikami, a narzekania pana Bonacieux zmiękczyćby mogły nawet serce tygrysie.
Wprowadzono kramarza do tej samej celki, w której noc przepędził, i pozostawiono go tam przez dzień cały.
Wieczorem, około dziewiątej, gdy już był zdecydowany położyć się do łóżka, usłyszał na korytarzu kroki, które zatrzymały się przed drzwiami jego więzienia.
Ukazała się straż.
– Proszę za mną – rzekł oficer służbowy, postępujący za strażą.
– Za panem!… – wykrzyknął Bonacieux – za panem!… i dokąd że to, mój Boże?…
– Tam, dokąd mamy rozkaz pana zaprowadzić.
– Ależ to nie jest odpowiedź.
– Tę tylko dać ci możemy.
– A! Boże mój! Boże!… – szepnął biedny kramarz – teraz już po wszystkiem!…
I powlókł się bezmyślnie, bez najmniejszego oporu za strażą, która po niego przyszła.
Prowadzono go tą samą drogą, którą już przebywał; u bramy wjazdowej nareszcie zastał karetę, otoczoną przez 4-ch konnych strażników. Kazano mu wsiąść do powozu, oficer zajął miejsce obok niego, drzwiczki zamknięto na klucz, i znaleźli się obydwaj w więzieniu na kołach.
Powóz potoczył się zwolna, jak wóz pogrzebowy. Więzień widział przez zamknięte kraty: domy, bruk i nic więcej nad to; lecz, jako prawdziwy paryżanin, poznawał każdą ulicę po szyldach, słupach i latarniach.
W chwili, kiedy powóz zbliżył się do Saint-Paul, miejsca, gdzie tracono skazanych z Bastylji, Bonacieux o mało nie zemdlał i przeżegnał się dwa razy, myśląc, że tu się zatrzyma, ale pojazd toczył się dalej.
Później, strach go ogarnął jeszcze większy, gdy mijali cmentarz Ś-go Jana, gdzie chowano przestępców stanu. Jedna myśl go tylko pocieszała, a mianowicie, że, zanim ich grzebano, ucinano im głowy, a jego głowa siedziała jeszcze mocno na karku. Ale kiedy powóz zawrócił w kierunku placu de la Greve, kiedy zobaczył spiczaste dachy ratusza i powóz podjechał pod arkady, myślał, że wszystko się dla niego skończyło i chciał się wyspowiadać oficerowi. Gdy ten odmówił, krzyczeć zaczął tak niemiłosiernie, że zagrożono mu zakneblowaniem gęby. Groźba ta pocieszyła trochę biednego Bonacieux, bo i na cóż mieliby go kneblować, gdyby miał być stracony.
Minęli też fatalny plac, nie zatrzymując się wcale.
Obawiać się teraz można było tylko la Croix-du-Trahoir, a powóz w tym właśnie potoczył się kierunku.
Teraz nie było już wątpliwości, w la Croix-du-Trahoir miał zakończyć i podróż swoją i żywot!
Nie mógł dojrzeć jeszcze strasznego tego krzyża (Croix), ale czuł go już blisko.
Kiedy oddzielała go już tylko odległość nie więcej nad dwadzieścia kroków, usłyszał gwar jakiś i powóz się zatrzymał.
Tego już było zanadto dla biednego Bonacieux. Zgnębiony wzruszeniami, które przechodził, jęknął słabo jękiem, jaki można było wziąć za ostatnie westchnienie umierającego, i zemdlał.
Rozdział XIV. Nieznajomy z Meung
Tłum hałaśliwy, na jaki natrafiono, zebrał się nie w oczekiwaniu na powieszenie człowieka, lecz dla przyjrzenia się już powieszonemu.
Powóz, zatrzymany przez chwilę, puścił się w dalszą drogę i, przebijając się przez tłuszczę, przeciął ulicę Ś-go Honoryusza, zawrócił na ulicę Dobrych dzieci i stanął przed niepozorną furtką.
Drzwiczki karety otwarto, dwóch ze straży pochwyciło w objęcia swoje pana Bonacieux, podtrzymywanego przez oficera; wepchnięto go do sieni, później na schody i wprowadzono do przedpokoju.
Wszystko to odbyło się bez jego wiedzy.
Szedł tak, jakby się znajdował we śnie. Przedmioty wszystkie mgła mu przesłaniała, słuch chwytał dźwięki, nie rozumiejąc ich wcale. Dałby się był zaprowadzić na rusztowanie i głowę na pniu położyłby, nie kiwnąwszy nawet palcem dla obrony, i aniby nawet pisnął błaganiem o litość.
Pozostał tak, jak go posadzono na ławeczce, plecami oparty o ścianę, z rękami zwieszonemi i przymkniętemi oczyma.
Gdy ośmielił się otworzyć powieki, nie zobaczył dokoła żadnego przedmiotu groźnego, mogącego wskazywać mu niebezpieczeństwo.
Ławeczka wysłana była wygodnie, ściany pokryte piękną skórą kordubańską, u okien zwieszały się wielkie firanki z czerwonej materji, podtrzymywane złotemi przepaskami.
Zrozumiał, iż przestrach jego był przesadzony, i począł kręcić głową to w prawo, to w lewo, to na dół, to do góry.
Ponieważ nikt nic nie miał przeciw tym poruszeniom, nabrał trochę odwagi i spróbował wysunąć najpierw jedną, a potem drugą nogę; nareszcie, podparłszy się na rękach, podniósł się z ławeczki i stanął.
W tejże chwili oficer pięknej powierzchowności uchylił portjery, kończąc jeszcze rozmowę z osobą, w przyległym pokoju będącą, i zwróciwszy się do więźnia, rzekł:
– To pan nazywasz się Bonacieux?
– Tak, panie oficerze, do usług pańskich – wybełkotał na wpół żywy kramarz.
– Proszę wejść – rzekł oficer.
I usunął się na bok, aby przepuścić kramarza, który usłuchał ślepo i wszedł do pokoju, gdzie go oczekiwano widocznie.
Był to obszerny gabinet o ścianach, przybranych bronią zaczepną i obronną, wysłany dywanami i zaciszny, a w kominku, pomimo końca września zaledwie, płonął suty ogień.
Stół czworokątny, pokryty książkami i papierami, pomiędzy któremi rozłożony był olbrzymi plan miasta Rochelli, zajmował środek pokoju.
Przed kominkiem stał mężczyzna średniego wzrostu, postawy wyniosłej i dumnej, z oczami przenikliwemi, twarzą wychudłą, którą wydłużała jeszcze spiczasta bródka, a ponad nią wznosiły się cienkie wąsiki.
Jakkolwiek mężczyzna ten miał zaledwie trzydzieści siedem lat, włosy, wąsy i bródka siwieć mu już poczynały. Gdyby nie brak szpady, wygląd miałby rycerski; buty ze skóry bawolej, lekko jeszcze pyłem pokryte, świadczyły, iż w ciągu dnia musiał dosiadać konia.
Był to Armand-Jan-Duplessis, kardynał de Richelieu, ale nie taki, jak go nam przedstawiają, starzec, wiekiem złamany, cierpiący, jak męczennik, z ciałem bezsilnem, zagasłym głosem, pogrążony w fotelu, jak w przedwczesnym grobie, żyjący tylko siłą swego genjuszu i wytrzymujący walkę z Europą przez nieustanny wysiłek myśli.
Był on taki, jak rzeczywiście wyglądał w owej epoce. Zręczny kawaler światowy, słaby ciałem, lecz podtrzymywany władzą ducha, która czyniła z niego jedną z najwybitniejszych postaci w świecie; przygotowujący się teraz, po osadzeniu księcia de Nemours w księstwie Mantui, po wzięciu Nimes, Castres i Uzes, do wypędzenia Anglików z wyspy Re i do oblężenia Rochelli.
Na pierwsze wejrzenie nic w nim nie zdradzało kardynała i tym, którzy nie znali go z twarzy, trudno było odgadnąć, kogo mają przed sobą.
Biedny kramarz stał przy drzwiach, kiedy oczy osobistości, przez nas opisanej utkwione w nim były, i, jakby się goniąc, sięgały do głębi jego duszy.
– Więc to ów Bonacieux? – zapytał po chwili milczenia.
– Tak, monsiniorze – odrzekł oficer.
– Dobrze, podaj mi te papiery i zostaw nas samych.
Oficer wziął ze stołu wskazane papiery, podał je żądającemu, skłonił się do ziemi i wyszedł.
W papierach tych poznał Bonacieux protokół swój z Bastylji.
Od czasu do czasu mężczyzna, stojący przed kominkiem, odrywał oczy od pisma i zatapiał je, jak sztylety w serce biednego gospodarza.
Po dziesięciominutowem czytaniu i chwili badania wzrokiem zdanie kardynała zostało ustalone.
– Głowa ta nie spiskowała nigdy, – wyszeptał – lecz mniejsza o to, przekonajmy się sami.
– Obwiniony jesteś o zdradę – rzekł przeciągle kardynał.
– Powiedziano mi to właśnie, monsiniorze – zawołał Bonacieux, używając tytułu, jaki słyszał od oficera, – lecz przysięgam, iż nic o tem nie wiem.
Kardynał powstrzymał uśmiech.
– Spiskowałeś z żoną swoją, z panią de Chevreuse i księciem de Buckingham.
– Rzeczywiście, monsiniorze – odparł gospodarz – słyszałem, jak wymawiała wszystkie te nazwiska.
– W jakich okolicznościach?
– Mówiła ona, iż kardynał de Richelieu ściągnął do Paryża księcia Buckinghama, aby go razem z królową zgubić.
– Ona to mówiła? – zawołał kardynał gwałtownie.
– Tak, monsiniorze; powiedziałem jej, iż źle robi, plotąc podobne rzeczy, i że jego eminencja nie byłby zdolny…
– Milcz, jesteś głupiec – przerwał mu kardynał.
– Zupełnie to samo powiedziała mi żona, monsiniorze.
– Czy wiesz, kto twoją żonę porwał?
– Nie, monsiniorze.
– Masz jednak jakieś podejrzenia?
– Tak, lecz one nie w smak były panu sędziemu, więc już ich nie mam wcale.
– Żona twoja wydostała się na wolność. Wiedziałeś o tem?
– Nie, monsiniorze, dowiedziałem się w więzieniu dopiero i to z ust pana sędziego, wielce miłego człowieka!
Uśmiech znów się ukazał na ustach kardynała.
– Nie wiesz zatem, co się z żoną twoją stało po ucieczce?
– Nic zgoła nie wiem, monsiniorze, musiała pewnie powrócić do Luwru.
– O pierwszej w nocy nie było jej tam jeszcze.
– A! mój Boże! cóż się więc z nią stało?…
– To się wyda, bądź spokojny; nic się przed kardynałem nie ukryje, kardynał wie o wszystkiem.
– W takim razie, monsiniorze, czy sądzisz, iż kardynał zgodzi się, powiedzieć mi, co się stało z moją żoną?
– Być może, ale najpierw musisz wyznać wszystko, co wiesz o stosunkach żony twojej z panią de Chevreuse?
– Kiedy ja nie wiem o niczem, monsiniorze; nigdy jej nie widziałem.
– Gdy chodziłeś po nią do Luwru, czy wracała prosto do domu?
– Nigdy prawie: miała interesy do sklepów z płótnem, dokąd ją też odprowadzałem.
– A wielu kupców takich było?
– Dwóch, monsiniorze.
– Gdzie mieszkali?
– Jeden, przy ulicy Vaugirard, drugi przy ulicy de la Harpe.
– Czy wchodziłeś z nią do nich?
– Nigdy, monsiniorze; czekałem przede drzwiami.
– A czem się tłómaczyła, że wchodzi sama?
– Nie tłómaczyła się nigdy; kazała mi czekać i czekałem.
– Wygodny z ciebie małżonek, drogi mój panie Bonacieux! – rzekł kardynał.
– On mnie drogim swoim panem nazywa! – rzeki sobie w duchu kramarz. – Nieźle już rzeczy stoją!
– Czy poznałbyś te drzwi?
– Poznałbym.
– A pamiętasz numery domów?
– Pamiętam.
– Jakież więc?
– Nr. 25 przy ulicy Vaugirard; Nr. 75 ulica de la Harpe.
– Dobrze – rzekł kardynał.
To mówiąc, zadzwonił; wszedł oficer.
– Idź po Rocheforta – rzekł doń półgłosem – niech przyjdzie tu natychmiast, jeżeli już powrócił.
– Hrabia jest już tutaj – odrzekł oficer – i pragnie usilnie mówić z waszą eminencją!
– Niech przyjdzie, niech przyjdzie! – rzekł porywczo kardynał.
Oficer wybiegł z pokoju z pośpiechem, właściwym tym wszystkim, którzy kardynałowi służyli.
– Z waszą eminencją! – mruczał Bonacieux, tocząc błędnym wzrokiem.
W kilka minut zaledwie po wyjściu oficera drzwi się otworzyły i weszła nowa figura.
– To on! – wykrzyknął Bonacieux.
– Co za on? – zapytał kardynał.
– Ten, co żonę mi porwał.
Kardynał znowu zadzwonił. Oficer wszedł.
– Oddaj tego człowieka w ręce stróżów i niechaj czeka, aż go wezwę do siebie.
– Nie, monsiniorze! nie, to nie on! – wołał Bonacieux – nie, ja się pomyliłem: to ktoś inny, wcale do niego niepodobny! Ten pan jest człowiekiem uczciwym.
– Precz z tym durniem! – zawołał kardynał.
Oficer wziął kramarza pod pachę i wyprowadził do przedpokoju, gdzie oczekiwali dwaj jego dozorcy.
Nowoprzybyły powiódł wzrokiem niecierpliwym za wychodzącym Bonacieux, a skoro drzwi zamknęły się za nim, rzekł:
– Widzieli się.
– Kto? – zapytał kardynał.
– On i ona.
– Królowa i książę?
– Tak.
– Gdzie?
– W Luwrze.
– Jesteś tego pewny?
– Najzupełniej.
– Kto ci to mówił?
– Pani de Launay, która jak Waszej eminencji wiadomo, oddana mi jest zupełnie.
– Czemuż wcześniej tego nie powiedziała?
– Bo przypadkowo, a może też przez nieufność, królowa rozkazała pani de Surgis spać w swoim pokoju i cały dzień nie puściła jej od siebie.
– Ha! jesteśmy pobici. Postarajmyż się o odwet.
– Bądź spokojny, monsiniorze, pomogę ci z całej duszy.
– Jakże to było?
– O godzinie wpół do pierwszej w nocy królowa była w otoczeniu dam swoich…
– Gdzie?
– W sypialni swojej.
– Dobrze.
– Gdy wtem wręczono jej chusteczkę, przyniesioną przez dozorczynię bielizny…
– Cóż dalej?
– Nagłe wzruszenie ogarnęło królową i pomimo różu, którym twarz miała pokrytą, zbladła.
– Cóż dalej?… prędzej!
– Podniosła się jednakże i głosem niepewnym: moje panie – powiedziała – za dziesięć minut powrócę, poczekajcie na mnie. Otworzyła drzwi alkowy i wyszła.
– Dlaczego pani de Launay nie dała ci o tem znać natychmiast?
– Nic jeszcze nie było pewnego; zresztą królowa powiedziała: – moje panie, poczekajcie na mnie – nie śmiała więc sprzeciwić się rozkazowi królowej.
– Jak długo nie było królowej w jej pokoju?
– Trzy kwadranse.
– Czy żadna z dam nie poszła razem z nią?
– Donna Estefana tylko.
– A potem królowa wróciła?
– Tak, aby zabrać szkatułkę z drzewa różanego z cyfrą swoją, i wyszła znowu.
– A jak wróciła wreszcie, czy przyniosła szkatułkę?
– Nie.
– Czy pani de Launay wiedziała, co zawiera szkatułka?
– Tak, zapinki djamentowe, które król ofiarował królowej.
– Zatem bez szkatułki wróciła?
– Tak.
– Zdaniem pani de Launay, oddała ją Buckinghamowi?
– Jest tego pewną.
– Dlaczego?
– Gdyż pani de Launay, jako dama usługująca królowej przy toalecie, szukała brylantów wszędzie w ciągu dnia, udając zaniepokojenie wielkie, a nie znalazłszy, zapytała królowej, co się z niemi stać mogło.
– A cóż na to królowa?…
– Zaczerwieniła się okropnie i odpowiedziała, iż uszkodziwszy wczoraj jedną z zapinek, posłała ją swemu jubilerowi do naprawy.
– Trzeba udać się do niego i przekonać, czy to prawda, czy nie.
– Byłem już tam.
– I cóż jubiler?…
– Nie słyszał o niczem.
– Dobrze! słuchaj, Rocheforcie, nie wszystko jest stracone, a może… dobrze się nawet stało!…
– O! nie wątpię, że genjusz waszej eminencji…
– …naprawi głupstwa swego agenta, wszak tak?
– To właśnie miałem powiedzieć, gdyby wasza eminencja była mi dozwoliła dokończyć zdania.
– A teraz, czy wiesz gdzie się ukrywali księżna de Chevreuse i książę de Buckingham?
– Nie, monsiniorze, ludzie moi nie mogli mi nic pewnego powiedzieć.
– A ja, wiem.
– Wy, monsiniorze?
– Tak, a przynajmniej przypuszczam. Obrali sobie siedzibę, jedną przy ulicy Vaugirard Nr. 25, drugą przy ulicy la Harpe Nr. 75.
– Czy wasza eminencja życzy sobie, ażebym ich kazał aresztować?
– Za późno, już ich tam nie znajdą.
– Bądź co bądź, przekonać się można.
– Weź z sobą dziesięciu z przybocznych moich i przetrząśnijcie obydwa domy.
– Idę, monsiniorze.
Rochefort wybiegł z pokoju.
Kardynał, pozostawszy sam, wpadł w chwilową zadumę, następnie zadzwonił po raz trzeci.
Oficer wszedł.
– Wpuść tu więźnia – odezwał się kardynał.
Bonacieux znowu został wprowadzony, oficer zaś na znak kardynała wyszedł.
– Oszukałeś mnie!… – surowo rzekł kardynał.
– Ja?… – wykrzyknął Bonacieux – ja miałbym oszukać waszą eminencję?…
– Żona twoja, idąc na ulicę Vaugirard i de la Harpe, wcale nie do kupców płótna wstępowała.
– Boże sprawiedliwy! a gdzież chodzićby mogła?…
– Do księżnej de Chevreuse i księcia de Buckingham.
– Tak – rzekł Bonacieux, przypomniawszy sobie wszystko – tak, wasza eminencja ma słuszność. Nieraz ja jej mówiłem, że to dziwnie, aby kupcy płótna w takich domach mieszkali, gdzie żadnych nie ma szyldów, a ona wtedy się śmiała. O!… monsiniorze – wołał Bonacieux, rzucając się do nóg eminencji. – O! prawdziwie wielkim kardynałem jesteś, człowiekiem genjuszu, którego świat cały uwielbia!…
Jakkolwiek drobnym był triumf, odniesiony nad istotą tak pospolitą, jak Bonacieux, ucieszył on jednak kardynała na chwilę. Naraz nowa myśl widocznie zaświeciła w jego umyśle, uśmiech przebiegł mu po ustach, i, podając rękę kramarzowi, wyrzekł:
– Powstań, przyjacielu, dobry z ciebie człowiek.
– Kardynał dotknął mojej ręki! ja dotknąłem ręki wielkiego człowieka! – zawołał Bonacieux – przyjacielem swoim mnie nazwał!
– Tak, przyjacielem, tak! – rzekł kardynał tonem ojcowskim, jaki niekiedy potrafił przybierać, wprowadzając tem jednak w błąd tylko tych, którzy go nie znali, – a ponieważ posądzono cię niesłusznie, słuchaj, należy ci się wynagrodzenie. Patrz, weź tę sakiewkę ze stoma pistolami, i nie gniewaj się na mnie.