Kitabı oku: «Hrabia Monte Christo», sayfa 75
W tejże chwili weszli notariusze. Rozłożyli akta na pozłacanym stole, nakrytym aksamitem haftowanym złotem.
Jeden notariusz usiadł, drugi pozostał na stojąco.
Szykowali się do odczytania intercyzy, pod którą miała się podpisać połowa Paryża.
Wszyscy zajęli miejsca; to znaczy kobiety ustawiły się wokół kręgiem, a panowie, mniej ciekawi stylu urzędowego, komentowali gorączkowe podniecenie Andrei, skupienie Danglarsa, niewzruszoną minę Eugenii i żartobliwą lekkość, z jaką baronowa podchodziła do tej równie poważnej sprawy.
Podczas lektury zapadła głęboka cisza.
Ale gdy tylko notariusz ją ukończył, wszędzie znów podniósł się gwar, tym razem dwukrotnie większy. Te ogromne sumy, te miliony, na których miało się opierać życie dwojga młodych, a które uzupełniały wyprawę i diamenty panny młodej, wystawione na widok w specjalnym pokoju – to wszystko uczyniło ogromne wrażenie na zazdrosnym tłumie.
Urok panny Danglars podwoił się w tej chwili w oczach młodych ludzi, zaćmiewając blask słońca.
Naturalnie kobiety, choć zazdroszcząc milionów, przekonane były, że nie potrzeba im tych milionów, aby jaśnieć urodą.
Andrea, ściskany przez przyjaciół, którzy składali mu gratulacje i przypochlebiali się, zaczynając wierzyć w rzeczywistość tego, co – jak sądził – tylko mu się śniło, tracił coraz bardziej głowę.
Notariusz uroczyście ujął w dłoń pióro i rzekł:
– Panowie, przystępujemy do podpisywania aktu.
Najpierw miał podpisać baron, następnie pełnomocnik pana Cavalcantiego, dalej baronowa, a wreszcie i przyszli małżonkowie.
Podpisał baron, za nim pełnomocnik.
Baronowa podeszła bliżej, pod ramię z panią de Villefort.
– Wyobraź sobie – rzekła do męża, sięgając po pióro – czy to nie okropne? Pan de Villefort nie mógł dziś do nas przyjść, gdyż zaszły jakiś nowe okoliczności w tej sprawie morderstwa i kradzieży, której ofiarą o mało nie stał się pan de Monte Christo.
– O mój Boże! – rzekł Danglars, tonem takim, jakby mówił: „Do licha, nic mnie to nie obchodzi!”.
– Oj, obawiam się – odezwał się Monte Christo, podchodząc bliżej – że niechcący stałem się przyczyną nieobecności pana de Villefort.
– Jak to? Pan, hrabio? – zdziwiła się pani Danglars, podpisując akt. – Jeśli tak, proszę uważać, nigdy tego panu nie daruję.
Andrea pilnie nadstawił ucha.
– Nie ma w tym mojej winy – rzekł hrabia do baronowej – zaraz to udowodnię.
Wszyscy chciwie słuchali: Monte Christo, który tak rzadko się odzywał, zamierzał przemówić.
– Przypominacie sobie państwo – rzekł hrabia wśród najgłębszego milczenia – że w moim domu umarł ten biedak, który chciał mnie okraść, a który wychodząc ode mnie, został śmiertelnie raniony, podobno przez swojego wspólnika.
– Tak, tak – wtrącił Danglars.
– Otóż, chcąc go opatrzyć, rozebrano go, a jego ubranie rzucono w kąt. Policja zabrała je stamtąd, ale zabrała tylko do kancelarii sądowej spodnie i surdut. Zapomniała o kamizelce.
Andrea wyraźnie zbladł i jął z wolna przesuwać się ku drzwiom. Nagle zobaczył chmury na horyzoncie i poczuł, że zbliża się burza.
– Otóż dziś znaleziono tę nieszczęsną kamizelkę, całą we krwi, przedziurawioną na wysokości serca.
Kilka dam krzyknęło, parę innych postanowiło zemdleć.
– Przyniesiono mi ją. Nikt nie mógł zgadnąć, skąd się tu wziął taki łachman – tylko ja pomyślałem, że kamizelka mogła należeć do zamordowanego. Nagle mój lokaj, grzebiąc w niej ze wstrętem i bardzo ostrożnie, wyczuł w kieszeni jakiś papier i wyjął go. Był to list. Czy pan baron wie, do kogo adresowany? Do pana.
– Do mnie? – zawołał Danglars.
– Tak, drogi Boże, do pana! List był poplamiony krwią, ale udało mi się odczytać pańskie nazwisko – odpowiedział Monte Christo wśród powszechnego zdumienia.
– Ale czemu – zapytała pani Danglars, spoglądając niespokojnie na męża – przeszkodziło to panu de Villefort?…
– Nic naturalniejszego – odparł Monte Christo. – Kamizelka i list stanowią dowody rzeczowe. Odesłałem je panu prokuratorowi. Rozumie pan, baronie, że w sprawach kryminalnych najbezpieczniejsza jest droga legalna; być może to jaka machinacja przeciw panu.
Andrea spojrzał bacznie na Monte Christa i zniknął w drugim salonie.
– Możliwe – przyznał Danglars. – Ten zamordowany nie był kiedyś na galerach?
– Tak, to były galernik nazwiskiem Caderousse.
Danglars zbladł nieco; Andrea przemknął się z drugiego salonu do antyszambrów.
– Ale proszę podpisywać, proszę podpisywać! – rzekł Monte Christo. – Zdaje się, że wywołałem spore poruszenie tym opowiadaniem. Pokornie proszę państwa Danglars i pannę Eugenię o przebaczenie.
Baronowa, która właśnie podpisała, oddała pióro notariuszowi.
– Jaśnie oświecony książę Cavalcanti – rzekł notariusz. – Gdzie jest książę Cavalcanti?
– Andrea! Andrea! – powtórzyło kilku młodych ludzi, którzy doszli ze szlachetnym Włochem do takiej zażyłości, że zwracali się doń po imieniu.
– Proszę poszukać księcia! Powiedzcie mu, że teraz on ma podpisywać! – zawołał Danglars do jednego z lokajów.
Ale w tej samej chwili przerażony tłum gości wlał się z powrotem do głównego salonu, jak gdyby do pałacu wkroczył jakiś straszliwy potwór, quaerens quem devoret.
Można się rzeczywiście było przestraszyć. Przy wszystkich drzwiach ustawiło się po dwóch żandarmów na rozkaz oficera, który szedł właśnie w stronę Danglarsa z komisarzem policji przepasanym szarfą.
Pani Danglars krzyknęła i zemdlała. Danglars poszarzał na twarzy, spodziewając się najgorszego – niektóre sumienia nigdy nie są spokojne.
– O co chodzi, mój panie? – zapytał Monte Christo, podchodząc do komisarza.
– Który z panów – rzekł komisarz, nie odpowiadając hrabiemu – nazywa się Andrea Cavalcanti?
Goście krzyknęli ze zdumienia. Wszyscy jęli pytać się nawzajem i rozglądać się po sali.
– Ale kim ma być ten Andrea Cavalcanti? – zapytał osłupiały Danglars.
– To były galernik, zbiegły z Tulonu.
– Jaką popełnił zbrodnię?
– Oskarżony jest – wyjaśnił obojętnym tonem komisarz – o zamordowanie niejakiego Caderousse'a, swojego dawnego towarzysza z galer, w chwili, gdy ten wychodził od hrabiego de Monte Christo.
Monte Christo szybko rozejrzał się wokół.
Andrea znikł.
96. Droga do Belgii
W kilka chwil po tej straszliwej scenie wielki pałac nagle opustoszał, jakby rozeszła się wieść, że jeden z zaproszonych zachorował na dżumę czy cholerę; w jednej chwili na wszystkie drzwi, schody i wyjścia naparł tłum gości, próbując się wymknąć jak najprędzej; okoliczności były tego rodzaju, że nie wypadało udzielać banalnych słów pociechy, które podczas każdej klęski z przyjaciół czynią natrętów.
W pałacu został tylko Danglars, zamknięty w gabinecie z żandarmem, składając mu zeznania; została zmrożona pani Danglars, która ukryła się w dobrze znanym nam buduarku; została wreszcie Eugenia, która patrząc wyniośle i wzgardliwie wydymając wargi, odeszła do swego pokoju ze swoją nieodłączną towarzyszką, panną Luizą d'Armilly.
Liczniejsza niż zazwyczaj służba (z uwagi na uroczystość zatrudniono do pomocy cukierników, kucharzy i garsonów z Café de Paris) poczytywała sobie za afront to, co się zdarzyło i wystawała tu i ówdzie w grupkach, nie przejmując się zupełnie spełnianiem swoich obowiązków, co zresztą przestało być teraz potrzebne.
Ale spośród wszystkich tych osób dwie tylko zasługują na naszą uwagę: panna Eugenia i panna Luiza.
Niedoszła narzeczona odeszła krokiem obrażonej królowej do pokoju; jej towarzyszka była bledsza i bardziej przejęta od niej.
W pokoju Eugenia zaryglowała drzwi, a Luiza osunęła się na krzesło.
– O mój Boże! Mój Boże! Ależ to okropne! – zawołała młoda artystka. – Kto by się tego spodziewał? Pan Andrea Cavalcanti… morderca… zbiegły więzień… galernik!…
Usta Eugenii wykrzywił ironiczny uśmiech.
– Cóż, to mi było przeznaczone – rzekła. – Uciekłam Morcerfowi, a trafiłam na Cavalcantiego!
– O, nie porównujże ich!
– Bądź cicho. Wszyscy mężczyźni są nikczemni. Bardzo się cieszę, że teraz mogę już nie tylko brzydzić się nimi, ale też nimi pogardzać.
– I co zrobimy? – zapytała Luiza.
– Co zrobimy? To samo, co miałyśmy zrobić za trzy dni… Wyjedziemy.
– Nadal tego chcesz, choć już nie musisz wyjść za mąż?…
– Posłuchaj, Luizo: nienawidzę tego światowego życia, w którym wszystko jest uporządkowane, uregulowane i ustalone jak układ nut na pięciolinii. To, o czym marzyłam zawsze, to życie artystki, życie wolne, w którym człowiek zależy tylko od siebie, w którym może liczyć tylko na siebie. Mam tu zostać? A po co? Po to, żeby za miesiąc próbowano mnie znów wydać za mąż? Na przykład za pana Debray'a, była o tym kiedyś mowa. Nie, Luizo, nie. Dzisiejszy wypadek posłuży mi za usprawiedliwienie. Nie starałam się, aby doszło do takiej sceny, sam Bóg mi ją zesłał, niech będą mu dzięki.
– Ależ jesteś silna i odważna! – rzekła z podziwem jasnowłosa, delikatna dziewczyna do swojej czarnowłosej przyjaciółki.
– Ejże, to chyba mnie jeszcze nie znałaś? No, Luizo, pomówmy o innych sprawach. Powóz pocztowy…
– Zarezerwowany trzy dni temu.
– Czyś kazała mu czekać tam, gdzie mamy wsiąść?
– Tak.
– A paszport?
– Oto i on.
Eugenia ze zwykłą sobie pewnością rozłożyła papier i przeczytała:
Pan Leon d'Armilly, lat dwadzieścia, artysta; włosy czarne, oczy czarne; podróżuje z siostrą.
– Doskonale! Skąd wzięłaś ten paszport?
– Gdy prosiłam pana de Monte Christo o listy do dyrekcji teatrów w Rzymie i Neapolu, powiedziałam mu, że się bardzo obawiam podróżować jako kobieta. Zrozumiał to dobrze i zaproponował mi, że wyrobi mi paszport na nazwisko męskie, a dwa dni potem dostałam go do ręki. A to „podróżuje z siostrą” dodałam sama.
– No to mamy już tylko spakować walizki – rzekła wesoło Eugenia – wyjedziemy w dzień podpisania intercyzy, zamiast w dzień ślubu.
– Kochana, zastanów się dobrze.
– Och, zastanowiłam się. Dość się nasłuchałam o przelewach, obrachunkach miesięcznych, hossie, bessie, o pożyczce hiszpańskiej i o akcjach haitańskich. Zamiast tego Luizo, rozumiesz to? – przestrzeń, wolność, śpiew ptaków, równiny Lombardii, kanały weneckie, pałace Rzymu, plaże Neapolu. Ile mamy pieniędzy?
Luiza wyjęła z inkrustowanego sekretarzyka pugilaresik zamykany na kluczyk. Otwarła go i przeliczyła banknoty.
– Dwadzieścia trzy tysiące franków – rzekła.
– I przynajmniej tyle samo w perłach, diamentach i biżuterii – dodała Eugenia. – Jesteśmy bogate. Mając czterdzieści pięć tysięcy franków możemy żyć dwa lata jak księżniczki albo cztery lata – całkiem nieźle. Ale zanim minie pół roku, ty dzięki muzyce, a ja dzięki głosowi, podwoimy ten kapitał. No, ty weź pieniądze, a ja wezmę kosztowności. W ten sposób, gdyby jedna z nas zgubiła swój skarb, druga połowa zawsze zostanie. A teraz walizka, szybko, pakujmy się!
– Czekaj – rzekła Luiza i poszła posłuchać pod drzwiami pokojów pani Danglars.
– Czego się boisz?
– Żeby nas kto nie przyłapał.
– Drzwi są zamknięte.
– A jak nam każą otworzyć?
– Mogą sobie kazać – nie otworzymy.
– Prawdziwa z ciebie amazonka, Eugenio!
I przyjaciółki jęły z nadzwyczajnym pośpiechem upychać w kufrze wszystko, co – jak sądziły – może im się przydać podczas podróży.
– O, a teraz – rzekła Eugenia – pójdę się przebrać, a ty zamknij walizę.
Luiza drobnymi białymi rączkami z całych sił przycisnęła wieko kufra.
– Nie dam rady – stęknęła – jestem za słaba, zamknij ty.
– A, prawda – roześmiała się Eugenia – zapomniałam, że to ja jestem Herkulesem, a ty tylko bladą Omfalą.
I przyciskając kolanem wieko wytężyła białe mocne ręce, aż je docisnęła, a Luiza zatrzasnęła kłódkę.
Ukończywszy tę operację, Eugenia otwarła kluczem komodę i wyjęła z niej watowany płaszcz podróżny z fioletowego jedwabiu.
– Patrz – rzekła – widzisz, że pamiętałam o wszystkim? W tym na pewno nie będzie ci zimno.
– A ty?
– Wiesz dobrze, że mnie nigdy nie jest zimno; zresztą w męskim ubraniu…
– Tu chcesz się przebrać?
– Naturalnie.
– Ale zdążysz?
– O nic się nie martw, tchórzu jeden. Cała służba gada o tej aferze. Zresztą, cóż w tym dziwnego, że się zamknęłam? Każdy myśli, że jestem zrozpaczona.
I z tej samej szuflady, skąd wyjęła płaszcz dla Luizy (Luiza zdążyła go już sobie narzucić na ramiona), wyciągnęła kompletny strój męski. Z szybkością dowodzącą, że nie pierwszy raz przywdziewała dla zabawy męskie ubranie, Eugenia włożyła buty, wciągnęła spodnie, zawiązała halsztuk, zapięła pod szyję kamizelkę i ubrała surdut, który podkreślał jej smukłą kibić.
– O, ślicznie ci w tym – powtarzała Luiza, patrząc z zachwytem – ale gdzie podziejesz te piękne czarne włosy, te cudowne warkocze, których ci zazdrościły wszystkie kobiety? Chyba się nie zmieszczą pod cylindrem.
– Zaraz zobaczysz.
I ujmując w lewą rękę warkocz tak gruby, że z trudem obejmowały go jej palce, w prawą wzięła długie nożyczki, przechyliła się w tył, aby uchronić surdut – zazgrzytały nożyczki i bujne, wspaniałe włosy upadły do stóp dziewczyny. Następnie przycięła sobie włosy na skroniach; nie okazywała przy tym najmniejszego żalu, przeciwnie – pod czarnymi jak heban brwiami tańczyły jej w oczach iskierki radości.
– O! Takie śliczne włosy! – zawołała z żalem Luiza.
– Czyż tak nie jest mi sto razy lepiej? – wykrzyknęła Eugenia przygładzając niesforne, krótkie kędziory. – Nie wydaje ci się, że teraz jestem piękniejsza?
– O, ty jesteś zawsze piękna! A teraz gdzie pojedziemy?
– Do Brukseli – tak najbliżej do granicy. Z Brukseli udamy się do Liège, Akwizgranu, a potem Renem do Strasburga. Przejedziemy przez Szwajcarię i dostaniemy się do Włoch przez Przełęcz Świętego Gotarda. Może być taki plan?
– Ależ tak.
– Na co tak patrzysz?
– Na ciebie. Naprawdę, ślicznie wyglądasz. Ktoś mógłby pomyśleć, że mnie porywasz.
– I miałby rację, do licha!
I dziewczęta, o których wszyscy zapewne myśleli, że pogrążone są we łzach, że jedna płacze nad sobą, a druga współczuje przyjaciółce, parsknęły głośnym śmiechem i zabrały się do porządkowania bałaganu, zwyczajnego w trakcie ucieczki.
Pogasiwszy światło, nadstawiając ucha i wytężając wzrok, otwarły drzwi gotowalni, z której schodki dla służby prowadziły aż na dziedziniec. Eugenia szła pierwsza, trzymając za ucho walizę, Luiza podążała za nią z trudem, trzymając oburącz drugie ucho.
Dziedziniec był pusty. Właśnie wybiła północ.
Odźwierny jeszcze się nie położył. Eugenia podeszła na palcach: zacny szwajcar drzemał w swoim domku, wyciągnięty w fotelu.
Wróciła do Luizy. Podniosły walizę z ziemi i przemknęły się w cieniu rzucanym przez mur aż do bramy.
Eugenia kazała Luizie schować się w kącie przy bramie, tak aby odźwierny, gdyby przypadkiem zechciał się obudzić, zobaczył tylko jedną osobę. Sama stanęła w świetle latarni dziedzińca.
– Otworzyć! – zawołała swoim najpiękniejszym kontraltem, stukając w szybę.
Odźwierny zerwał się, jak to przewidziała Eugenia, i nawet podszedł parę kroków, aby zobaczyć, kto wychodzi, ale widząc młodzieńca, który niecierpliwie smagał sobie spodnie trzcinką, natychmiast otwarł bramę.
Luiza prześliznęła się jak wąż przez uchylone wrota i wyskoczyła na ulicę. Eugenia na pozór spokojna, chociaż serce jej biło dużo mocniej niż zwykle, wyszła za nią.
Przechodził właśnie tragarz; dały mu bagaż, kazały zanieść pod numer 36 na ulicę de la Victoire i same poszły za nim. Obecność mężczyzny podnosiła Luizę na duchu. Sama Eugenia była odważna jak Judyta albo Dalila.
Dotarli pod wyznaczony dom. Eugenia kazała tragarzowi złożyć kufer na ziemi, zapłaciła mu i odprawiła, a potem zastukała w okiennicę.
Było to mieszkanko młodej praczki, wtajemniczonej już wcześniej we wszystko. Nie spała jeszcze i otwarła natychmiast.
– Panienko – odezwała się Eugenia – powiedz odźwiernemu, aby wyciągnął powóz z wozowni i poszedł na pocztę po konie. Dasz mu za fatygę te pięć franków.
– Wiesz co, Eugenio – odezwała się Luiza – jestem dla ciebie pełna podziwu, budzisz we mnie niemal respekt.
Praczka patrzyła zdziwiona – ale miała dostać dwadzieścia ludwików za usługę i nie uczyniła najmniejszej uwagi.
W kwadrans później wrócił odźwierny z pocztylionem i końmi; w mgnieniu oka zaprzężono je do powozu, a odźwierny umocował kufer na dachu za pomocą sznura.
– Oto moje papiery – odezwał się pocztylion. – Którą drogą pojedziemy, mój paniczu?
– Do Fontainebleau – odpowiedziała Eugenia niemal męskim głosem.
– Co ty mówisz? – spytała Luiza.
– To podstęp – odszepnęła Eugenia – bo ta praczka, co nam pomaga za dwadzieścia ludwików, może nas zdradzić za czterdzieści. Na bulwarze pojedziemy w innym kierunku.
I dziewczyna wskoczyła, nie dotykając prawie stopni do powozu, w którym urządzono wygodne posłania.
– Ty zawsze masz rację – rzekła Luiza, siadając obok przyjaciółki.
Kwadrans później pocztylion, zwrócony na właściwą drogę, mijał trzaskając z bicza rogatkę Saint-Martin.
– Uff – odetchnęła Luiza – już jesteśmy za Paryżem!
– O tak, kochaniutka, porwanie się udało.
– No tak; i jeszcze obyło się bez przemocy.
– W razie czego będzie to dla mnie okoliczność łagodząca – odparła Eugenia.
Słowa te zagubiły się w turkocie kół toczących się po bruku la Villette.
Pan Danglars nie miał już córki.
97. Oberża pod Dzwonem i Flaszką
Zostawmy na chwilę pannę Danglars i jej przyjaciółkę na drodze do Brukseli, a powróćmy do nieszczęsnego pana Andrei Cavalcanti, od którego szczęście odwróciło się w szczytowym momencie jego kariery.
Chłopiec ów mimo swojego młodego wieku był wyjątkowo zmyślnym i inteligentnym filutem. Widzieliśmy, jak przy pierwszych słowach Monte Christa zaczął małymi kroczkami wycofywać się w kierunku drzwi; minął dwa pokoje – i zniknął.
Pominęliśmy jednak pewien istotny szczegół, o którym należy wspomnieć: w jednym z pokojów, przez które przechodził, znajdowała się wyprawa jego narzeczonej; leżały tam diamentowe brosze, kaszmirowe szale, koronki z Valenciennes, angielskie woale; słowem wszystko to, co pociąga dziewczęce serca i napełnia je radością.
Otóż Andrea zabrał ze sobą najkosztowniejsze z klejnotów, co dowodzi, że był nie tylko chłopcem zmyślnym i inteligentnym, ale do tego przewidującym.
Zaopatrzony na drogę takim wiatykiem, poczuł się o połowę lżejszy i zręcznie wyskakując przez okno, z łatwością umknął żandarmom.
Rosły, zgrabny niczym starożytny gladiator, muskularny jak Spartanin, biegł przez ponad kwadrans zupełnie na oślep, chcąc oddalić się jak najbardziej od miejsca, w którym groziło mu niebezpieczeństwo.
Biegł z ulicy du Mont-Blanc w stronę rogatek, wyczuwał je złodziejskim instynktem jak koń czuje stajnię; i tak znalazł się u wylotu ulicy Lafayette'a. Tu dopiero przystanął, mocno zadyszany.
Był sam. Na lewo rozciągała się pusta przestrzeń ogrodu Świętego Łazarza, na prawo – otchłań Paryża.
– Jestem zgubiony? – zastanowił się. – Nie, jeśli wykażę się większym sprytem niż moi nieprzyjaciele. Moje ocalenie to kwestia sekund, jak w biegu do mety.
W tej chwili dostrzegł nadjeżdżający od strony przedmieścia Poissonnière jednokonny kabriolet. Woźnica ponuro palił fajkę, zmierzając zapewne w kierunku przedmieścia Saint-Denis, gdzie widocznie zazwyczaj zatrzymywał się na postoju.
– Hej, przyjacielu! – zawołał Benedetto.
– Co tam, paniczu? – zapytał woźnica.
– Wasz koń bardzo zmęczony?
– Zmęczony? Niby po czym? Przez cały boży dzień zrobił tylko cztery marne kursy. Siedem franków zarobku i dwadzieścia sous napiwku, a pryncypałowi muszę oddać dziesięć franków.
– Może chcielibyście do tych siedmiu franków zarobić jeszcze dwadzieścia?
– Z przyjemnością, paniczu, dwadzieścia franków drogą nie chodzi. A co mam zrobić?
– Nic szczególnego. O ile twój koń nie jest zmęczony.
– Ii, poleci jak zefir, tylko niech pan powie, w którą stronę.
– W stronę Louvres.
– A wiem, wiem. To ojczyzna ratafii.
– Właśnie. Chodzi o to, żeby dogonić mojego przyjaciela, z którym mam być jutro na polowaniu w Chapelle-en-Serval. Miał wpół do dwunastej czekać tutaj na mnie w swoim powozie, tymczasem jest już północ. Zniecierpliwił się pewnie i odjechał sam.
– A to możliwe.
– To co, spróbujecie go dogonić?
– Bardzo chętnie.
– Jeśli nie dogonimy go do Bourget, dostaniecie dwadzieścia franków, a jeśli i do Louvres go nie złapiemy, wtedy trzydzieści.
– A jeżeli go dogonimy?
– Czterdzieści! – odparł Andrea po krótkiej chwili wahania, wiedząc jednak, że nic tym nie ryzykuje.
– Zgoda! – rzekł woźnica. – Niech pan siada i w drogę. Prrr…!
Andrea wskoczył do kabrioletu i już po chwili przejeżdżali przez Przedmieście Saint-Martin, minęli rogatki i wjechali w niekończące się uliczki Villette.
Ów niecierpliwy przyjaciel był oczywiście zmyślony – ale co jakiś czas Andrea pytał przechodniów o zielony kabriolet zaprzężony w karogniadego konia, a jako że drogą do Belgii przejeżdża całe mnóstwo kabrioletów i dziewięć na dziesięć jest koloru zielonego, na każdym kroku wskazówki sypały się jak z rękawa.
Co chwilę ktoś mówił, że właśnie przejeżdżał taki powóz i wyprzedza ich o jakieś pięćset, dwieście, a może sto kroków; a gdy go doganiali, okazywało się zawsze, że to nie ten.
W pewnym momencie minął ich jakiś inny powóz. Była to kareta; konie pocztowe unosiły ją w galopie.
– O, gdybym i ja miał taką karetę, i takie dwa rącze konie! I oczywiście paszport, bo bez niego by mi ich nawet nie dali – westchnął głęboko.
Karetą jechały panna Danglars i panna d'Armilly.
– Jedźmy! Jedźmy! – pokrzykiwał Andrea. – Zaraz ich pewnie dogonimy! I jak przy rogatce biedne konisko puściło się tęgim kłusem, tak do Louvres dotarło całe w pianie.
– Widać – rzekł Andrea – że go już nie dogonimy, a wasz koń jeszcze padnie. Lepiej więc będzie, jak się tu zatrzymam. Oto trzydzieści franków, a ja tymczasem prześpię się Pod Czerwonym Koniem i pojadę pierwszym powozem, w którym znajdę wolne miejsce. Dobranoc, dobry człowieku.
I Andrea, wcisnąwszy woźnicy w rękę sześć pięciofrankówek, lekko wyskoczył na drogę.
Woźnica z wesołą miną schował pieniądze do kieszeni i zawrócił na drogę do Paryża. Andrea udał, że idzie do oberży Pod Czerwonym Koniem, zaczekał chwilę przed drzwiami, póki kabriolet nie zniknął mu z oczu, po czym puścił się znowu biegiem i pokonał kolejne dwie mile.
Tu dopiero odpoczął. Musiał być w okolicach Chapelle-en-Serval, dokąd, jak powiedział woźnicy, chciał się udać.
Nie zatrzymał się jednak ze względu na zmęczenie, ale dlatego, że musiał w końcu coś zdecydować i powziąć jakiś plan.
Dyliżansem nie mógł jechać w żadnym wypadku, karetą pocztową tym bardziej. W obu przypadkach musiałby mieć paszport.
Nie mógł również zatrzymać się w departamencie Oise, bo lasów tu brakowało, a w zamian był to jeden z najbardziej strzeżonych przez policję departamentów. Andrea, posiadający sporą praktykę kryminalną, wiedział o tym aż za dobrze.
Usiadł nad rowem, oparł głowę na dłoniach i zamyślił się. Po dziesięciu minutach podniósł głowę. Wiedział już, co ma robić.
Przybrudził jeden bok palta, które zdążył jeszcze porwać z przedpokoju i zakrył dokładnie swój wieczorowy strój, po czym dotarł do Chapelle-en-Serval i zapukał śmiało do drzwi jedynej w tych okolicach oberży.
Otworzył mu oberżysta.
– Przyjacielu – rzekł Andrea. – Jechałem z Mortefontaine do Senlis, gdy mój koń, trudne bydlę, skoczył nagle w bok i wyrzucił mnie z siodła. Jeszcze dziś w nocy muszę koniecznie dostać się do Compiegne, bo moja rodzina będzie bardzo zaniepokojona. Moglibyście wynająć mi jakiegoś konia?
Oberżysta ma zawsze jakiegoś konia, lepszego lub gorszego.
Oberżysta z Chapelle-en-Serval zawołał stajennego i kazał mu osiodłać Siwka. Obudził też swojego siedmioletniego synka. Chłopczyk miał usiąść z tyłu za Andreą i odprowadzić konia z powrotem.
Andrea zapłacił oberżyście dwadzieścia franków, a wyjmując pieniądze z kieszeni, wypadł mu, niby przez przypadek, bilet wizytowy. Bilet ten należał do jednego z przyjaciół Andrei, z którym bywał w Café de Paris; gdy tylko Andrea odjechał, oberżysta podniósł z ziemi bilet i przekonał się, że wynajął konia hrabiemu de Mauléon, zamieszkałemu przy ulicy Saint-Dominique 25. Takie bowiem nazwisko i adres znajdowały się na bilecie.
Siwek nie biegł szybko, ale chód miał równy i pewny. W trzy i pół godziny Andrea przejechał dziewięć mil, które dzieliły go od Compiègne. Gdy zegar na ratuszu wybijał czwartą, wjechali na plac, gdzie zwykle stają dyliżanse.
W Compiègne znajduje się jeden doskonały hotel, o którym trudno zapomnieć, choćby spędziło się w nim tylko jedną noc. Andrea zatrzymał się tam kiedyś w czasie jednej ze swoich wycieczek w okolice Paryża – i teraz przypomniał sobie oberżę Pod Dzwonem i Flaszką. Stanął, rozejrzał się wokół i w blasku latarni dostrzegł szyld. Odprawił chłopaka, dając mu wszystkie drobne, jakie przy sobie znalazł, i udał się prosto do oberży. Uznał, i słusznie, że skoro ma kilka godzin czasu, najlepiej będzie, jeśli się pokrzepi i wypocznie przed trudami dalszej podróży.
Drzwi otworzył służący hotelowy.
– Mój przyjacielu – rzekł Andrea – przyjeżdżam z Saint-Jean-au-Bois, gdzie byłem na obiedzie. Myślałem, że zdążę na dyliżans, który przyjeżdża o północy, ale zabłądziłem jak ten głupi i już od czterech godzin błąkam się po lesie. Daj mi jeden z tych ładnych pokoików od dziedzińca i przyślij mi zaraz kurczaka na zimno i butelkę Bordeaux.
Służący nie podejrzewał niczego. Andrea mówił spokojnie; w ustach miał cygaro, a ręce trzymał w kieszeniach palta. Ubranie miał eleganckie, był gładko ogolony, buty lśniły; wyglądał po prostu na ziemianina, który po nocnej hulance spóźnił się do domu.
Gdy służący przygotowywał pokój, nadeszła gospodyni. Andrea powitał ją swoim czarującym uśmiechem, pytając, czy nie mógłby dostać trójki, bo już raz się tam zatrzymał w czasie ostatniego pobytu w Compiègne. Pech chciał, że trójka była już zajęta przez jakiegoś młodzieńca podróżującego z siostrą.
Andrea zrobił zrozpaczoną minę. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy gospodyni zapewniła go, że numer siódmy, który kazała właśnie dla niego przygotować, ma absolutnie takie samo położenie. Grzejąc nogi przy kominku rozprawiał więc o ostatnich gonitwach w Chantilly i czekał, aż pokój będzie gotowy.
Nie bez przyczyny Andrea dopominał się o ładny pokoik od dziedzińca. Dziedzińczyk hotelu Pod Dzwonem otoczony był potrójną galerią, która nadawała mu wygląd sali teatralnej; rosną tu krzewy jaśminu, powoje owijają się wokół kolumn – to jeden z najurokliwszych dziedzińców hotelowych, jakie istnieją.
Kurczak był świeży, wino stare, ogień trzaskający w kominku jasny. Andrea jadł z takim apetytem, jakby nic złego mu się nie przydarzyło. Po kolacji położył się spać i zasnął snem tak głębokim, na jaki stać tylko dwudziestoletniego młodzieńca, nawet jeśli trapią go jakieś wyrzuty sumienia.
Musimy jednak wyznać, że Andrea mógł mieć jakieś wyrzuty – ale nie miał ich wcale. Oto jaki plan obmyślił – i właśnie ten plan w największym stopniu dawał mu poczucie bezpieczeństwa.
Wstanie o świcie, wyjdzie z hotelu po zapłaceniu rachunków; dotrze do lasu i pod pretekstem, że jest malarzem i chce zrobić trochę szkiców, poprosi o gościnę jakiegoś wieśniaka, postara się o strój drwala i siekierę; jednym słowem z lwa salonowego zmieni się w wyrobnika. Wreszcie usmaruje sobie ręce, przyciemni włosy, czesząc się ołowianym grzebieniem, sprawi sobie ogorzałą cerę za pomocą mikstury, na którą receptę dali mu kiedyś kompani – i przemknie się lasami do najbliższego punktu granicy. Nocami będzie wędrował, a za dnia sypiał w lesie albo w opuszczonych kamieniołomach; a do terenów zamieszkałych będzie się zbliżał tylko po to, aby kupić od czasu do czasu chleb. A gdy przejdzie już granicę, sprzeda brylanty; do tego dojdą pieniądze uzyskane z wymiany kilkunastu banknotów, które nosił zawsze ze sobą na wszelki wypadek; wszystko razem da mu jakieś pięćdziesiąt tysięcy liwrów. Suma ta, jak podpowiadał mu jego filozoficzny umysł, wystarczy mu z pewnością na nie najgorsze życie.
Poza tym liczył na to, że państwu Danglars zależeć będzie na uciszeniu rozgłosu. I dlatego Andrea spał spokojnie i głęboko.
Aby obudzić się jak najwcześniej, nie pozamykał okiennic, zaryglował tylko drzwi, a na nocnym stoliku położył spiczasty nóż, którego znakomitą stal znał bardzo dobrze, bo nigdy się z nim nie rozstawał.
O siódmej rano obudził Andreę ciepły i jasny promień słońca, który igrał na jego twarzy.
Kto ma dobrze poukładane w głowie, ten budzi się z taką samą istotną myślą, z jaką zasnął. Andrea nie otworzył jeszcze dobrze oczu, a owa ważna myśl już szeptała mu do ucha, że spał za długo. Wyskoczył z łóżka i podskoczył do okna.
Przez dziedziniec przechodził żandarm. Żandarm jest najbardziej zajmującą istotą na świecie – zauważy go każdy, nawet człowiek o najczystszym sumieniu. A dla kogoś, kto ma niespokojne sumienie, kolor żółty, niebieski i biały, które składają się na mundur żandarma, stają się barwami wyjątkowo złowrogimi.
„Co tu robi żandarm?” – pomyślał Andrea. I natychmiast, z ową chłodną logiką, jaką czytelnik mógł już u niego zauważyć, sam odpowiedział sobie na to pytanie:
– Żandarm w hotelu nie powinien nikogo dziwić, nie ma się co zastanawiać, ale trzeba co prędzej się ubierać.
I młodzieniec ubrał się z szybkością, której nie zapomniał przez kilka miesięcy wygodnego życia w Paryżu i usług lokaja.
– Dobrze – mruknął ubierając się. – Poczekam sobie, aż odjedzie, a potem dam dyla.
To mówiąc, Andrea, już w obuwiu i w halsztuku, zbliżył się do okna i podniósł znowu muślinową firankę.
Pierwszy żandarm wcale nie odszedł; co więcej, przy jedynych schodach, którymi mógł zejść, spostrzegł drugi trójkolorowy mundur, a trzeci żandarm, na koniu, z krótkim karabinkiem w ręku, stał na straży przy bramie na ulicę, jedynej bramie, którą można było się wymknąć. Obecność trzeciego żandarma dawała najbardziej do myślenia, zwłaszcza że wokół niego zebrał się już tłumek gapiów, którzy ostatecznie blokowali przejście.
„Szukają mnie! – pomyślał natychmiast Andrea. – A niech to wszyscy diabli!”.
Twarz mu pobladła; niespokojnie rozejrzał się dokoła. Jedyne wejście do jego pokoju, jak i do wszystkich innych na tym piętrze, prowadziło przez krużganek, widoczny ze wszystkich stron.
„No to po mnie!” – pomyślał w następnym odruchu.
Rzeczywiście, aresztowanie mogło oznaczać dla Andrei tylko jedno: sąd przysięgłych i wyrok śmierci, niechybnej i natychmiastowej. Ścisnął kurczowo głowę dłońmi. W chwili tej o mało nie oszalał ze strachu. Wkrótce jednak wśród chaosu myśli kłębiących mu się w głowie, zajaśniała mu nadzieja. Na zbielałych wargach zaigrał lekki uśmiech, ściągnięte w grymasie strachu policzki wygładziły się. Rozejrzał się wokół i znalazł to, czego szukał, na marmurze sekretarzyka: pióro, atrament i papier. Umoczył pióro w atramencie i powstrzymując drżenie ręki, napisał na pierwszej lepszej kartce tych kilka zdań: