Kitabı oku: «Hrabia Monte Christo», sayfa 76
Nie mam czym zapłacić, jednak jako człowiek uczciwy zostawiam w zastaw tę szpilkę – warta jest dziesięć razy więcej niż to, co jestem winien. Proszę mi wybaczyć, że wymknąłem się o świcie, ale zrobiłem to ze wstydu.
Wyjął szpilkę z chustki i położył na papierze. Otwarł drzwi i zostawił uchylone, tak jakby zapomniał je zamknąć, a następnie, mając dużą wprawę w ćwiczeniach fizycznych tego rodzaju, wsunął się do kominka. Zastawił go jeszcze tekturowym ekranem, na którym widniała scena przedstawiająca Achillesa u Deidamii, ślady w popiele zatarł stopami i jął wspinać się przez wąski przewód kominka. Było to w tej chwili jego jedyne zbawienie.
W tejże chwili pierwszy żandarm, którego spostrzegł był Andrea, wchodził już na schody tuż za komisarzem policji; drugi żandarm pozostał na dole, pilnując schodów, trzeci stał wciąż przy bramie, gotów w każdej chwili przybyć z pomocą.
Takim oto okolicznościom Andrea zawdzięczał wizytę, której tak skrzętnie starał się uniknąć: z samego ranka telegraf jął nadawać w różnych kierunkach, nakazując wszczęcie pościgu za mordercą Caderousse'a. Pobudzono w każdej miejscowości władze, które przystąpiły natychmiast do poszukiwań.
W Compiègne – rezydencji królewskiej, mieście polowań, siedzibie garnizonu, aż się mrowi od urzędników, żandarmów i komisarzy policji. Poszukiwania rozpoczęły się więc natychmiast po nadejściu depeszy, a że hotel Pod Dzwonem i Flaszką jest najpierwszym hotelem w mieście, tam oczywiście zajrzano najpierw.
Prócz tego z raportu wartowników strzegących ratusza, który znajduje się w sąsiedztwie oberży Pod Dzwonem i Flaszką, wynikało, iż nocą zjechało do hotelu wielu podróżnych.
Strażnik, który zszedł z warty o godzinie szóstej rano, oświadczył, że gdy rozpoczynał służbę, to jest o czwartej nad ranem, zauważył, jak na białym koniu, z wiejskim chłopcem w siodle, przyjechał jakiś młodzieniec; człowiek ów zsiadł na placu, odprawił chłopca z koniem i zapukał do hotelu Pod Dzwonem, otworzono mu od razu i zatrzasnęły się za nim drzwi. I właśnie ten młodzieniec, przybyły o tak późnej porze, stał się obiektem największych podejrzeń. A był nim oczywiście Andrea.
Opierając się na tych poszlakach, komisarz policji i kapral żandarmerii od razu udali się do pokoju Andrei. Drzwi były uchylone.
– No, no! – rzekł kapral, a był to stary lis, zjadł zęby na służbie w policji. – Drzwi otwarte, to zły znak, wolałbym, żeby były pozamykane na cztery spusty!
Liścik i szpilka, które Andrea zostawił na stole, potwierdziły tylko tę smutną prawdę – lub raczej na nią wskazywały.
Andrea wymknął się.
Mówimy, że wskazywały, bo kapralowi ten jeden dowód nie wystarczał.
Rozejrzał się wokół, zajrzał pod łóżko, odsłonił firanki, pootwierał szafy i wreszcie stanął koło kominka.
Dzięki ostrożności Andrei na popiele nie został ani jeden ślad.
A jednak mogło to być również wyjście z pokoju, a w tak poważnych okolicznościach nie można było niczego zlekceważyć.
Kapral kazał sobie przynieść pęk słomy, włożył do kominka i podpalił.
Cegły kominka zatrzeszczały od żaru, z komina buchnął snop ciemnego dymu i wzniósł się ku niebu jak z wulkanu, a jednak, wbrew oczekiwaniom, zbieg nie spadł na dół.
Andrea bowiem od wczesnej młodości zaprawiony był w walce ze społeczeństwem i jego doświadczenie równało się doświadczeniu żandarma, choć żandarm miał już stopień kaprala. Przewidział to, wymknął się na dach i przycupnął za kominem.
Przez chwilę łudził się, że już jest ocalony, bo usłyszał, jak kapral woła do dwóch żandarmów:
– Nie ma go!
Wychylając się jednak ostrożnie, spostrzegł, że żandarmi zamiast się oddalić, co byłoby chyba rzeczą naturalną po takim stwierdzeniu, przeciwnie – jakby jeszcze bardziej wzmogli czujność.
Rozejrzał się wokół siebie; ratusz, ogromna, szesnastowieczna budowla, wznosił się za nim ponuro na kształt fortecznych murów, a z okien budynku można było z łatwością zajrzeć w każdy zakątek dachu, tak jak z olbrzymiej góry można objąć spojrzeniem całą szerokość doliny.
Andrea domyślił się, że prawdopodobnie w jednym z tych okien dojrzy zaraz głowę kaprala żandarmerii.
Gdyby go spostrzeżono, byłby zgubiony; pościg na dachu nie wróżyłby mu powodzenia.
Postanowił więc zejść z dachu, ale nie tą samą drogą, tylko przez inny komin.
Poszukał wzrokiem komina, z którego nie wychodził dym, podczołgał się do niego i niedostrzeżony przez nikogo zniknął w otworze.
W tej samej chwili w ścianie ratusza otworzyło się małe okienko i pojawiła się w nim głowa kaprala. Na chwilę głowa ta znieruchomiała, przypominając jedną z głów na reliefach zdobiących budynek, po czym westchnęła z niezadowoleniem i znikła.
Kapral, spokojny i godny jak prawo, które reprezentował, przeszedł przez plac, nie odpowiadając na pytania kłębiącego się tam tłumu i wrócił do hotelu.
– I co? – spytali dwaj żandarmi.
– No cóż, chłopcy, najwidoczniej nasz ptaszek rzeczywiście umknął z samego rana. Ale to nic, roześlemy straże na drogę do Villers-Coterets i Noyon, przeszukamy las i na pewno go złapiemy.
Ledwie zacny funkcjonariusz wypowiedział te słowa tonem właściwym dla każdego kaprala żandarmerii, gdy rozległ się przeraźliwy krzyk i gwałtownie rozdzwonił się dzwonek na dziedzińcu.
– Co tam się dzieje? – zawołał kapral.
– Chyba jakiś podróżny bardzo się spieszy. Spod którego numeru dzwonią? – spytał gospodarz służącego.
– Spod trójki.
– To leć tam zaraz!
Nagle znów rozległ się krzyk i brzęk dzwonka. Chłopak skoczył ku schodom.
– Stój! – zatrzymał służącego kapral. – Ten, kto dzwoni, chyba nie potrzebuje pomocy służącego. Trzeba mu raczej żandarma. Kto mieszka pod trójką?
– Jakiś młodzieniec, przybył tu dziś w nocy karetą pocztową ze swoją siostrą i wziął pokój z dwoma łóżkami.
Dźwięk dzwonka rozległ się po raz trzeci, niczym na trwogę.
– Za mną, panie komisarzu! – zawołał kapral. – Pójdziemy razem!
– Chwileczkę, panowie – wtrącił się gospodarz. – Do numeru trzeciego można wejść z dwóch stron, schodami z zewnątrz albo od środka.
– Dobrze. Ja pójdę schodami wewnętrznymi, bo sprawy wewnętrzne to mój resort. Karabiny nabite?
– Nabite, panie kapralu.
– Zostajecie tu i pilnujecie z zewnątrz, jeśli będzie uciekał, strzelać! W rozkazach mówili, że to jakiś wielki zbrodniarz.
Kapral z komisarzem znikli na wewnętrznych schodach. Odprowadziły ich szepty i poruszenie tłumu, który usłyszawszy, co mówił kapral, przekazywał sobie rewelację o poszukiwanym.
Oto co zaszło:
Andrea zręcznie ześliznął się po dwóch trzecich przewodu komina, ale niespodzianie obsunęła mu się noga, i mimo że starał się jakoś chwycić lub oprzeć, zjechał o wiele szybciej i głośniej niż zamierzał. Nic by się nie stało, gdyby pokój był pusty, ale, niestety, ktoś go zajmował.
Hałas obudził dwie kobiety, śpiące w jednym łóżku. Spojrzały w kierunku, skąd dochodził i zobaczyły, jak z otworu komina wyłania się jakiś mężczyzna.
To właśnie jedna z tych kobiet, blondynka, wydała z siebie okropny krzyk, który postawił na nogi cały dom, druga zaś, brunetka, złapała za sznur dzwonka i zaczęła nim z całej siły potrząsać.
Jak widać, Andrea miał pecha.
– Na litość boską! – zawołał blady i półprzytomny, nie widząc nawet, do kogo przemawia. – Na litość boską, nie wołajcie nikogo, ratujcie mnie! Nic złego wam nie zrobię.
– Andrea, morderca! – krzyknęła jedna z kobiet.
– Eugenia! Panna Danglars! – wybełkotał Cavalcanti, zgłupiawszy na dobre.
– Ratunku! Na pomoc! – krzyknęła panna d'Armilly, wyrywając ze znieruchomiałych rąk Eugenii sznurek od dzwonka i szarpiąc nim jeszcze gwałtowniej.
– Ratuj mnie, pani! Ścigają mnie! – rzekł Andrea, składając ręce. – Litości! Łaski! Nie wydawajcie mnie!
– Za późno, już idą na górę – odpowiedziała Eugenia.
– To niech mnie panie gdzieś ukryją. Niech panie powiedzą, że wystraszyły się bez przyczyny; zmylą panie pościg, a ja będę ocalony.
Eugenia i Ludwika przytulały się do siebie, po uszy okryte kołdrą, i pozostawały głuche na błagalny głos Andrei. Przerażenie walczyło w nich z odrazą.
– Dobrze! – rzekła wreszcie Eugenia. – Wracaj, nieszczęsny, tą samą drogą, którą przyszedłeś. Nic nie powiemy.
– Mamy go! Tu jest! – krzyknął głos za drzwiami. – Widzę go!
To kapral przyłożył właśnie oko do dziurki od klucza i ujrzał Andreę stojącego w błagalnej pozie.
Jedno silne uderzenie kolby rozbiło zamek, od następnych dwóch odpadły zawiasy i rygle. Drzwi zwaliły się na środek pokoju.
Andrea rzucił się do drugich drzwi, wychodzących na krużganek, otworzył je i spiął się do skoku na podwórze.
Ale na podwórzu dwóch żandarmów wymierzyło w niego lufy.
Zamarł. Blady, pochylony lekko do tyłu, ściskał kurczowo w dłoni bezużyteczny nóż.
– Niech pan ucieka! – zawołała panna d'Armilly, w której sercu strach ustąpił miejsca litości. – Niech pan ucieka!
– Albo niech się pan zabije! – rzekła Eugenia, przybierając ton i pozę westalki, która zwycięskiemu gladiatorowi daje kciukiem znak, by dobił umierającego przeciwnika.
Andrea drgnął i spojrzał na dziewczynę z pogardliwym uśmiechem. W swojej amoralności nie rozumiał tego okrucieństwa, dyktowanego poczuciem honoru.
– Mam się zabić? – rzekł rzucając nóż. – Niby dlaczego?
– Toć mówił pan – zdumiała się panna Danglars – że skażą pana na śmierć, i że zostanie pan stracony jak najgorszy oprych!
– E – odpowiedział Cavalcanti, krzyżując ramiona. – Ma się tych przyjaciół.
Kapral podszedł do niego z szablą w dłoni.
– No dalej, dalej, nie ma potrzeby robić takich ceregieli, szanowny panie – rzekł Andrea. – Po co tyle szumu, przecież się poddaję.
I wyciągnął ręce, by nałożono mu kajdanki. Obie panny ze zgrozą obserwowały tę ohydną metamorfozę, jaka odbywała się na ich oczach. Oto człowiek światowy zrzucał skórę i przybierał swoje prawdziwe oblicze galernika.
Andrea odwrócił się w ich kierunku i z bezwstydnym uśmiechem rzekł:
– Czy mam może coś przekazać szanownemu papie, panienko Eugenio? Bo, jak się zdaje, właśnie wracam do Paryża.
Eugenia ukryła twarz w dłoniach.
– O, ależ nie ma się czego wstydzić – ciągnął Andrea. – I doprawdy nie mam panience za złe, że najęłaś karetkę i goniłaś za mną. Toć byłem już prawie twoim mężem!
Rzuciwszy tę drwinę, Andrea wyszedł, pozostawiając dwie uciekinierki na pastwę wstydu i komentarzy tłumu. Po godzinie, obie ubrane na powrót w kobiece stroje, wsiadły do powozu i odjechały. I mimo że zamknięto hotelową bramę, by uchronić je przed spojrzeniami ciekawskich, gdy opuszczały hotel, za bramą czatował na młode podróżniczki szpaler szepczących i wytrzeszczających oczy gapiów.
Eugenia zasłoniła okna karety, ale choć nie widziały już nikogo, długo goniły je szydercze śmiechy tłumu.
– Dlaczego świat nie jest pustynią! – zawołała Eugenia, padając w objęcia panny d'Armilly, a oczy jej gorzały niczym oczy Nerona, gdy pragnął, aby cały świat rzymski był głową, którą mógłby zrzucić jednym uderzeniem miecza.
Nazajutrz wysiadły przed Hotelem Flamandzkim w Brukseli.
Andrea już od dwudziestu czterech godzin siedział zamknięty w Conciergerie.
98. Prawo
Widzieliśmy, z jaką łatwością Eugenii i Luizie udało się przygotować wszystko do drogi i uciec. Nie dziwota: każdy był tak zajęty własnymi sprawami, że nie był w stanie interesować się sprawami innych.
Zostawimy na chwilę bankiera, przerażonego wizją bankructwa, niech sobie oblicza w pocie czoła długie kolumny cyfr składających się na jego pasywa. Udamy się za baronową, która lekko ogłuszona po ostatnim ciosie, jak zwykle pojechała po radę do pana Lucjana Debray.
Baronowa bardzo liczyła na ten mariaż, aby uwolnić się wreszcie od opieki nad córką, która zważywszy na charakter Eugenii, nie była zbyt łatwa.
Według niepisanych zasad, jakie podtrzymują więzy rodzinnej hierarchii, matka musi stanowić dla córki niepodważalny ideał mądrości i wzór do naśladowania.
A pani Danglars bardzo obawiała się bystrego umysłu Eugenii i rad udzielanych jej przez pannę d'Armilly. Dostrzegła wzgardliwe spojrzenia, jakie Eugenia słała panu Debray; wskazywały one, że Eugenia zna dobrze tajemnicę jej miłosnych i finansowych relacji z sekretarzem ministra. Po bliższym i głębszym zbadaniu sprawy okazałoby się jednak, że panna Danglars nie znosi Debray'a nie dlatego, że sieje on zamęt i zgorszenie, ale dlatego, że widzi w nim jednego z tych dwunogów, które Diogenes wahał się nazywać ludźmi, a Platon określał mianem dwunożnych nieopierzonych zwierząt.
Pani Danglars patrzyła na to z własnego punktu widzenia, który nie pozwalał jej widzieć rzeczy oczyma innych; a zatem, pani Danglars żałowała, że małżeństwo Eugenii nie doszło do skutku, nie dlatego, że związek ten miał być stosowny i miał zapewnić córce szczęście, ale dlatego, że uzyskałaby upragnioną niezależność.
Udała się więc spiesznie do pana Debray, który podobnie jak cały elegancki świat Paryża, był świadkiem podpisywania intercyzy, a gdy wybuchł publiczny skandal, czmychnął prędziutko do klubu i właśnie tam rozprawiał w towarzystwie kilku przyjaciół o tym, co się wydarzyło. A zresztą, tego wieczoru rozmawiało o tym trzy czwarte tej rozplotkowanej mieściny, którą zwykło się nazywać stolicą świata.
W chwili gdy pani Danglars, w czerni, z twarzą ukrytą za gęstą woalką, wchodziła po schodach prowadzących do mieszkania Debray'a mimo zapewnień odźwiernego, iż pana nie ma w domu, Debray odpierał argumenty jednego z przyjaciół, który próbował mu udowodnić, że po tak okropnym skandalu, jako przyjaciel domu powinien poślubić pannę Danglars wraz z jej dwoma milionami.
Debray bronił się jak człowiek, który w rzeczywistości tylko czeka, by go przekonano; myśl ta bowiem już dawno świtała mu w głowie. Znał jednak wyniosły i nieugięty charakter Eugenii i od czasu do czasu bronił się nieco gwałtowniej, mówiąc, że związek taki jest absolutnie niemożliwy, chociaż owa niemoralna myśl cały czas tkwiła w jego duszy, niczym Szatan wiecznie przyczajony za krzyżem. Ale myśli tego rodzaju hołubią czasem w sobie i najuczciwsi ludzie.
Karty, herbata, zajmująca rozmowa – a jak widzimy, dyskutowano o niezwykle palących kwestiach – trwały do pierwszej nad ranem.
Pani Danglars tymczasem, wprowadzona przez lokaja, zawoalowana i drżąca czekała w małym zielonym saloniku pomiędzy dwoma koszami kwiatów, które sama tego ranka wysłała Debray'owi, i które on – trzeba to przyznać – własnoręcznie ustawił, poprawił i oberwał zeschłe listki ze starannością, która w jakimś stopniu wynagradzała nieszczęsnej kobiecie jego nieobecność.
Dwadzieścia minut przed północą pani Danglars, znużona daremnym czekaniem, wsiadła do dorożki i kazała się odwieźć do domu. Kobiety z wyższych klas mają jedną wspólną cechę łączącą je z gryzetkami, do których uśmiechnęło się szczęście w miłości – rzadko wracają do domu po północy.
Baronowa weszła do domu z taką samą ostrożnością, z jaką Eugenia go opuszczała. Ze ściśniętym sercem wspięła się cicho po schodach do swojego apartamentu, który sąsiadował, jak pamiętamy, z pokojami panny Eugenii. Panicznie lękała się jakichkolwiek komentarzy. Biedna kobieta niezłomnie wierzyła – i w tym przynajmniej zasługiwała na szacunek – w niewinność córki i w jej przywiązanie do domu rodzinnego.
Wróciwszy do siebie, stanęła pod drzwiami Eugenii, chwilę nasłuchiwała, czy nie dochodził zza nich jakiś szmer; spróbowała nacisnąć klamkę, ale drzwi były zamknięte od wewnątrz. Pani Danglars uznała, że po ciężkich przeżyciach minionego wieczoru Eugenia położyła się do łóżka i zasnęła. Zawołała pokojówkę i spytała o córkę.
– Panna Eugenia – odpowiedziała pokojówka – wróciła z panną d'Armilly do swojego apartamentu, wypiły razem herbatę, a potem odprawiły mnie, mówiąc, że nie będą mnie już potrzebować.
Od tego czasu pokojówka nie wychodziła z oficyny i jak wszyscy była pewna, że obie panienki są w swoich pokojach.
Pani Danglars położyła się także, niczego nie podejrzewając, ale już spokojniejsza o córkę. Nie mogła jednak oderwać myśli od fatalnego wydarzenia. W miarę jak jej myśli stawały się coraz bardziej klarowne, rozmiary całego zdarzenia nabierały coraz większych i bardziej przerażających kształtów. Nie była to już zwykła awantura, ale publiczny skandal, i nie był już wstyd, ale hańba.
Baronowa mimo woli przypomniała sobie, jak była bezlitosna dla biednej Mercedes, którą spotkało niedawno tak wielkie nieszczęście.
– Eugenia jest zgubiona – rzekła do siebie – a my razem z nią. Ta afera ściągnęła na nas hańbę, bo w naszej sferze śmieszność to jątrząca się, krwawiąca rana, której nie da się wyleczyć.
– Co za szczęście – szepnęła – że Bóg obdarzył ją tym dziwnym charakterem, który nieraz przyprawiał mnie o ból głowy. – Wzniosła dziękczynne spojrzenie ku niebu, gdzie tajemnicza Opatrzność z wyprzedzeniem układa wszystkie wypadki, i czasem ze słabości lub wady czyni podstawę pod szczęście.
Potem jej myśli uleciały w przestrzeń i zatrzymały się na Cavalcantim, niczym ptak, który zawisa w locie nad przepaścią.
Andrea był nędznikiem, złodziejem, mordercą, a jednak posiadał maniery świadczące o pewnym wychowaniu, o ile nie odebrał nawet pełnej edukacji; Andrea wszedł do tego świata, chlubiąc się ogromnym majątkiem, protegowany przez szanowanych ludzi.
Jak można wybrnąć z tego labiryntu? Do kogo się udać, by wyjść z tak okropnego położenia? Debray, do którego udała się w pierwszym odruchu – jak każda kobieta, która szuka rady i pocieszenia u mężczyzny, którego kocha, choć ten często ją gubi – Debray mógł jej tylko doradzić. Musiała więc zwrócić się do kogoś potężniejszego.
Przyszedł jej na myśl pan de Villefort.
To pan de Villefort kazał aresztować Cavalcantiego; to pan de Villefort bezlitośnie wprowadził do jej domu ten cały zamęt, jakby byli dla niego kimś zupełnie obcym.
Ale nie. Jeśli się zastanowić, prokurator nie jest człowiekiem bezlitosnym, jest tylko niewolnikiem swoich obowiązków; ale to zarazem lojalny i wierny przyjaciel, który choć brutalnie, ale pewną ręką uderzył skalpelem tam, gdzie istniało zepsucie. Nie był to kat, ale zręczny chirurg, który chciał ocalić dom Danglarsów od niesławy – bo przecież ten młody przestępca, przedstawiany przez nich już jako zięć, zhańbiłby ich na pewno.
Skoro pan de Villefort, przyjaciel rodziny, postąpił w taki właśnie sposób, może to tylko znaczyć, że nie wiedział on nic o oszustwach Andrei. Tłumacząc tak sobie zachowanie Villeforta, baronowa uznała, że działał na ich korzyść.
Ale w tym miejscu jego prokuratorska zawziętość powinna się zatrzymać. Baronowa postanowiła, że nazajutrz pójdzie do niego i wyjedna, by nie tyle uchybił swym powinnościom urzędnika, lecz aby okazał przynajmniej trochę pobłażliwości.
Powoła się na przeszłość, przywoła wszystkie wspomnienia, będzie go zaklinać w imię tamtych grzesznych, ale przecież szczęśliwych czasów. Pan de Villefort zatuszuje całą sprawę albo przynajmniej pozwoli Cavalcantiemu uciec, a do tego wystarczy tylko, by na chwilę odwrócił oczy! I wyda wyrok zaoczny: nie na zbrodniarza, tylko na jego cień.
I dopiero wtedy, uspokojona, zasnęła.
Nazajutrz o dziewiątej wstała i nie zadzwoniwszy nawet na pokojówkę, ubrała się sama z taką samą prostotą jak wczoraj, zeszła po schodach i poszła pieszo aż na ulicę Provence. Tam wsiadła do dorożki i kazała się zawieźć do domu pana de Villefort.
Już od miesiąca ów przeklęty dom przedstawiał okropny widok. Przypominał raczej szpital, w którym ogłoszono dżumę. Niektóre części domu dokładnie pozamykano zarówno od zewnątrz, jak i od wewnątrz. Zamknięte okiennice otwierano tylko na chwilę, by wpuścić trochę świeżego powietrza; pojawiała się wtedy w oknie wylękniona twarz lokaja, po czym okno zatrzaskiwało się z hukiem, jak płyta grobowa opada nad zmarłym. Sąsiedzi szeptali między sobą:
– Czy dziś znowu wyniosą trumnę z domu prokuratora?
Panią Danglars przejął dreszcz na ten posępny widok. Wysiadła z dorożki, na nogach miękkich jak z waty podeszła do zamkniętych drzwi i zadzwoniła.
Dzwonek odezwał się dopiero za trzecim razem. Jego żałobny dźwięk zdawał się wtórować ogólnemu smutkowi. Odźwierny uchylił drzwi, zostawiając tylko wąską szparę.
Dostrzegł kobietę elegancką, kobietę z towarzystwa – a jednak nie otworzył szerzej drzwi.
– No, otwierajcie! – zniecierpliwiła się baronowa.
– Ale muszę najpierw wiedzieć, kim łaskawa pani jest.
– Kim jestem? Przecież znacie mnie dobrze!
– My już nikogo nie znamy.
– Chyba postradaliście zmysły? – zawołała baronowa.
– Kto panią przysyła?
– Och! Tego już za wiele!
– Niech mi jaśnie pani wybaczy, ale taki mamy rozkaz. Pani godność?
– Baronowa Danglars. Widzieliście mnie przecież ze dwadzieścia razy.
– Bardzo możliwe, proszę jaśnie pani. W jakiej sprawie pani przychodzi?
– Co za człowiek! Poskarżę się panu de Villefort, że ma niegrzeczną służbę.
– Niech mi pani daruje, ale to nie jest niegrzeczność, tylko ostrożność. Nikomu nie wolno tu wchodzić bez wiedzy pana lekarza d'Avrigny albo pana prokuratora.
– A ja mam właśnie sprawę do pana prokuratora.
– Czy to pilna sprawa?
– Jak widzicie, musi być pilna, skoro jeszcze tu sterczę! Ale dość tego, oto mój bilet wizytowy, zanieś go swojemu panu.
– Zechce pani zaczekać, dopóki nie wrócę.
– Dobrze, zaczekam.
Odźwierny zamknął drzwi i zostawił panią Danglars na ulicy.
Pani Danglars nie czekała jednak długo; po chwili drzwi otwarły się nieco szerzej, wpuszczając ją do środka, po czym natychmiast zamknęły się za nią.
Na dziedzińcu odźwierny, nie spuszczając oka z drzwi, wyjął z kieszeni świstawkę i zagwizdał.
Na ganku pojawił się lokaj pana de Villefort.
– Niech pani raczy wybaczyć temu poczciwcowi – rzekł lokaj do baronowej. – Ale takie odebrał rozkazy i pan de Villefort kazał mi powiedzieć, że odźwierny nie mógł postąpić inaczej.
Na dziedzińcu baronowa zobaczyła dostawcę, który został wpuszczony po zastosowaniu takich samych środków ostrożności, a teraz dokładnie sprawdzano jego towar.
Baronowa weszła na ganek, głęboko poruszona tym wszechogarniającym smutkiem, jaki panował w całym tym domu. Lokaj, nie spuszczając jej z oczu ani na chwilę, zaprowadził ją do gabinetu prokuratora.
Choć pani Danglars była bardzo przejęta celem swojej wizyty, rozmowę zaczęła od skarg na niegodny sposób, w jaki została potraktowana.
Ale Villefort podniósł pochyloną pod brzemieniem cierpienia głowę i spojrzał na nią z tak smutnym uśmiechem, że przerwała w pół słowa.
– Proszę wybaczyć moim służącym takie zachowanie. Są wystraszeni, a ja nie mogę mieć im tego za złe. Podejrzewani, sami stali się podejrzliwi.
Pani Danglars już nie raz słyszała o trwodze, jaka opanowała służbę prokuratora, nigdy nie uwierzyłaby w nią jednak, gdyby nie zobaczyła na własne oczy, jakie może ona przybrać rozmiary.
– A więc także pan jest nieszczęśliwy? – zapytała.
– Tak, proszę pani! – odpowiedział dygnitarz.
– I współczuje mi pan?
– Współczuję pani szczerze.
– I wie pan, co mnie tu sprowadza?
– Chcesz pani zapewne porozmawiać o tym, co państwa spotkało?
– Tak, och, to straszne nieszczęście.
– Raczej niepowodzenie.
– Niepowodzenie! – zawołała baronowa.
– Niestety, droga pani – odpowiedział prokurator z niezmąconym spokojem – ostatnio nieszczęściem nazywam tylko sprawy, których nie da się odwrócić.
– I pan sądzi, że ludzie o tym zapomną?…
– Wcześniej czy później zapominają o wszystkim. Eugenia wyjdzie za mąż jeśli nie dziś, to jutro, jeśli nie jutro, to za tydzień. A nie sądzę, by żałowała pani narzeczonego panny Eugenii.
Pani Danglars spojrzała na Villeforta; jego szyderczy spokój zaskoczył ją.
– Czy przyszłam do przyjaciela? – zapytała tonem pełnym urażonej godności.
– Dobrze pani wie, że tak – odpowiedział Villefort, a gdy składał to zapewnienie, na jego policzki wystąpił lekki rumieniec.
Zapewnienie to bowiem było aluzją do innych spraw niż te, o których miał rozmawiać z baronową.
– A więc okaż mi pan trochę serca, kochany Villefort – rzekła baronowa. – Rozmawiaj ze mną jak przyjaciel, a nie jak urzędnik. I gdy spotkało mnie prawdziwe nieszczęście, nie mów mi, że mam być wesoła.
Villefort skłonił się.
– Droga pani, od trzech miesięcy, gdy ktoś mówi mi o swoich nieszczęściach, porównuję je zawsze do moich własnych. Wiem, że to egoistyczne z mojej strony, ale robię to mimowolnie. Oto dlaczego to, co zdarzyło się pani, w obliczu moich nieszczęść wydaje mi się tylko niepowodzeniem. Oto dlaczego, w obliczu moich straszliwych przeżyć, pani sytuacja wydaje mi się godna pozazdroszczenia. Ale sprawia to pani przykrość, dajmy więc temu pokój. Mówiłaś, pani…
– Chciałam się od pana dowiedzieć, jak wygląda sytuacja tego oszusta.
– Oszusta! – obruszył się Villefort. – Zdecydowanie, uparłaś się pani pewne wypadki łagodzić, a inne wyolbrzymiać. Pan Andrea Cavalcanti albo raczej powiedzmy pan Benedetto ma być oszustem?! Myli się pani, pan Benedetto to ni mniej, ni więcej, tylko morderca!
– Nie zaprzeczam słuszności tego sprostowania, ale im srożej potraktuje pan tego nieszczęśnika, tym dotkliwiej odczuje to nasza rodzina. Niechże pan na chwilę o nim zapomni; zamiast go ścigać, proszę pozwolić mu uciec.
– Za późno pani przychodzi, rozkazy zostały już wydane.
– Jeżeli go więc pochwycą… Jak pan sądzi, złapią go?
– Mam taką nadzieję.
– Jeżeli go więc złapią, to niech go pan zostawi w więzieniu, choć jak słyszałam więzienia są przepełnione.
Na te słowa prokurator pokręcił głową, dając do zrozumienia, że się nie zgadza.
– Przynajmniej do czasu, kiedy moja córka nie wyjdzie za mąż! – dodała baronowa.
– To niemożliwe, sprawiedliwość ma także swoją formalną stronę.
– Nawet dla mnie? – zapytała baronowa pół żartem, pół serio.
– Dla wszystkich bez wyjątku. W tym również i dla mnie.
– A! – zawołała baronowa. Nie dorzuciła nic więcej, ale wykrzyknik ten i tak zdradził jej myśl.
Villefort spojrzał na nią przenikliwie.
– Wiem, co chciałaś pani powiedzieć. Robisz pani aluzję do owych strasznych pogłosek, że wszystkie przypadki śmierci, które od trzech miesięcy okrywają mój dom nieustanną żałobą, a nawet śmierć, której cudem uszła Valentine, nie są zgonami naturalnymi.
– Nawet o tym nie pomyślałam – zaprzeczyła żywo pani Danglars.
– Ależ oczywiście, że pomyślałaś pani o tym i miałaś rację. Czyż mogłaś pani o tym nie pomyśleć? I nie szepnąć sobie: „Ty, który ścigasz przestępców, odpowiadaj, dlaczego wokół ciebie wciąż popełniane są zbrodnie i uchodzą one bezkarnie?”.
Baronowa zbladła.
– Tak sobie pani w duchu powiedziałaś, prawda?
– No cóż, przyznaję.
– A więc odpowiem pani na to.
Villefort przysunął swój fotel do krzesła pani Danglars, oparł dłonie o biurko i powiedział przytłumionym głosem:
– Istnieją przestępstwa, które uchodzą bezkarnie, bo nie można wykryć zbrodniarza, a strach poświęcić niewinną głowę zamiast winnej. Ale gdy zbrodniarz zostanie odkryty – Villefort wyciągnął rękę w kierunku krucyfiksu wiszącego naprzeciw jego biurka – gdy zbrodniarz zostanie odkryty – powtórzył – przysięgam pani na Boga, że kimkolwiek jest, zginie. A teraz, gdy złożyłem przed panią tę przysięgę i oświadczyłem, że przysięgi dotrzymam, wciąż chce mnie pani prosić o łaskę dla tego nędznika?
– Jest pan pewien, że jest on winny przestępstw, o które się go obwinia?
– Proszę, oto są jego papiery: „Benedetto, skazany w szesnastym roku życia na pięć lat galer za fałszerstwo”. Jak pani widzisz, ten obiecujący młodzieniec uciekł, a następnie został zbójcą.
– Ale kim jest ten nieszczęśnik?
– Któż to może wiedzieć? To jakiś włóczęga, Korsykanin.
– I nikt się nigdy o niego nie upominał?
– Nikt. Nie wiadomo, kim są jego rodzice.
– A ten pan, który przybył z Lukki?
– To taki sam łotrzyk. Pewnie jego wspólnik.
Baronowa załamała ręce.
– Gerardzie! – rzekła tak przymilnie, jak tylko umiała.
– Na miłość boską! Niech mnie pani nigdy nie prosi o łaskę dla zbrodniarza – powiedział prokurator stanowczo, a nawet oschle. – Bo kim ja jestem? Prawem. Czy prawo ma oczy, żeby dojrzeć pani smutek? Czy prawo ma uszy, żeby je mógł przejąć pani łagodny głos? Czy prawo ma pamięć, którą mogą wzruszyć pani aluzje do pewnych wspomnień? Nie, szanowna pani, prawo wydaje wyrok, a jeśli go już wydało, musi ten wyrok wykonać. Może mi pani powie, że jestem istotą żyjącą, a nie kodeksem, że jestem człowiekiem, a nie księgą praw… Ale niech pani na mnie spojrzy i rozejrzy się wokół: czy ludzie obeszli się ze mną jak z bratem? Gdzie dowód ich miłości? Czy mnie oszczędzali? Czy ktokolwiek poprosił o łaskę dla pana de Villefort i czy tę łaskę panu Villefort przyznano? Nie! Nie! Nie! Nic, tylko same ciosy, jedne po drugich! Kobieto! Kusi mnie pani jak syrena! Przenika mnie pani tym czarującym, wymownym spojrzeniem, które przypomina mi, że powinienem się zarumienić. A więc dobrze, rumienię się. Wstydzę się za to, o czym dobrze pani wie, a może i za coś jeszcze, o czym pani nie wie. Jednak od czasu, kiedy sam zbłądziłem, może nawet bardziej niż inni, od tego czasu zdzieram z innych szaty, bo chcę znaleźć wrzód – i zawsze go znajduję. I powiem więcej – robię to z radością! Z rozkoszą doszukuję się tego śladu słabości i przewrotności ludzkiej! Bo każdy, którego uznam za winnego i dowiodę jego winę, jest dla mnie żywym dowodem, za każdym razem nowym dowodem na to, że nie byłem tylko ohydnym wyjątkiem! Niestety! Niestety, droga pani! Wszyscy ludzie są źli, udowodnijmy to i karzmy złych!
Villefort wymówił ostatnie słowa z gorączkową wściekłością, przez co nabrały one okrutnej wymowy.
– Ale mówi pan przecież – pani Danglars podjęła ostatnią próbę przekonania prokuratora. – Mówi pan, że ten młodzieniec jest włóczęgą, sierotą, że został opuszczony przez wszystkich.
– Tym gorzej, tym gorzej, droga pani, albo raczej tym lepiej. Opatrzność tak zrządziła, że nikt nie będzie po nim płakał.
– Pan się znęca nad słabszym.
– Słaby, który zabija!
– Jego hańba spadnie też na mój dom.
– A czy mojego domu nie prześladuje śmierć?
– Nie zna pan litości dla innych! Więc powiem panu, że dla pana również nikt nie znajdzie litości!
– I niech tak będzie! – rzekł Villefort, podnosząc groźnie rękę ku niebu.
– Ale gdy go już schwytacie, niech pan przynajmniej odroczy sprawę tego nieszczęśnika na następne posiedzenie sądu przysięgłych. Po sześciu miesiącach ludzie może zapomną.
– Nie mogę – rzekł Villefort. – Mam jeszcze pięć dni, śledztwo już skończone. Pięć dni czasu to i tak za dużo w tym przypadku; a zresztą, czy pani nie rozumie, że ja także chciałbym zagłuszyć czymś moją pamięć? I kiedy pracuję dzień i noc, gdy jestem tak bardzo zajęty, bywają chwile, w których o wszystkim zapominam, nawet o sobie, dopiero wtedy jestem szczęśliwy, jak szczęśliwi bywają umarli. A to zawsze lepsze niż cierpienie.