Kitabı oku: «Listy perskie», sayfa 19
List CXLII. Rika do Usbeka, w ***
Oto list, który otrzymałem wczoraj od pewnego uczonego: wyda ci się osobliwy.
„Szanowny Panie!
Przed pół rokiem podjąłem spadek po bogatym wuju: zostawił mi kilka tysięcy funtów oraz dom wspaniale urządzony. Nie posiadam ani ambicji, ani skłonności do uciech; siedzę bez przerwy niemal w pracowni, oddany naukowym badaniom, jako namiętny i ciekawy miłośnik czcigodnej starożytności.
Kiedy wuj zamknął oczy, rad byłbym go pochować z ceremoniałem przestrzeganym u dawnych Greków i Rzymian; ale nie miałem wówczas ani łzawnic, ani urn, ani lamp starożytnych.
Od tego czasu wszelako posiadłem te cenne rzadkości. Przed kilku dniami sprzedałem zastawę srebrną, aby kupić glinianą lampę, która służyła stoickiemu filozofowi. Wyzbyłem się wszystkich luster, które zdobiły komnaty w domu wuja, aby kupić małe nieco poszczerbione lusterko, którym posługiwał się niegdyś Wergili. Ileż szczęścia doznałem, widząc w nim odbicie mojej twarzy w miejsce oblicza mantuańskiego łabędzia. To nie wszystko: nabyłem, za sto złotych dukatów, kilka sztuk miedzianej monety, mającej obieg przed dwoma tysiącami lat. Nie sądzę, abym posiadał obecnie w domu bodaj jeden sprzęt, który by nie pochodził z przed upadku cesarstwa.
Mam małe archiwum bardzo cennych i drogich rękopisów: mimo że rujnuję sobie oczy, znacznie wolę posługiwać się nimi niż drukowanymi egzemplarzami, które nie są tak poprawne i które lada kto ma w rękach. Jakkolwiek nigdy prawie nie wychodzę z domu, namiętnością moją jest znać wszystkie drogi, jakie istniały za czasu Rzymian. Jedną, tuż koło mego domu, wytyczył prokonsul Galii, blisko tysiąc dwieście lat temu: kiedy udaję się do siebie na wieś, nigdy jej nie ominę, mimo że jest bardzo niewygodna i przedłuża drogę przeszło o milę. Co mnie wścieka, to iż ustawiono przy niej, w pewnych odstępach, drewniane słupki, aby znaczyły odległość sąsiednich miast. Do rozpaczy mnie doprowadza, kiedy widzę te nędzne drogowskazy, w miejsce milowych słupów, które wznosiły się tam niegdyś: to pewna, że każę je przywrócić moim spadkobiercom i testamentem zmuszę ich do tego wydatku.
Jeśli pan posiada jaki rękopis perski, zrobi mi pan wielką przyjemność, odstępując mi go. Zapłacę co pan sobie życzy, i dołożę kilka dzieł mego pióra, z których się pan przekona, ze nie jestem bezpożytecznym członkiem Rzeczpospolitej nauk. Zauważy pan, między innymi, rozprawę, w której dowodzę, że wieniec dawnych tryumfatorów był z dębu, nie z lauru. Nie mniejszym podziwem zdejmie cię pismo, w którym udowadniam za pomocą uczonych koniunktur z najpoważniejszych autorów greckich, że Kambizes otrzymał ranę w lewą nie w prawą nogę; gdzie indziej dowodzę, że niskie czoło było wdziękiem bardzo poszukiwanym u Rzymian. Prześlę panu jeszcze tom in quarto, stanowiący komentarz do jednego wiersza szóstej księgi Eneidy. Otrzyma pan to wszystko już za kilka dni: na razie pozwalam sobie przelać ten fragment greckiego mitologisty, nie ogłoszony dotąd i odkryty przeze mnie w pyle jakiejś biblioteki. Żegnam pana, gdyż powołuje mnie ważna sprawa; chodzi o restytucję pięknego ustępu z Pliniusza naturalisty, który w piątym wieku kopiści haniebnie zniekształcili. Pozostaję, etc.”
Fragment dawnego mitologisty105
Na pewnej wyspie w pobliżu Orkadów zrodziło się dziecię, którego ojcem był Eol, bóg wiatrów, a matką nimfa z Kaledonii. Powiadają o tym chłopcu, iż nauczył się zupełnie sam rachować na palcach; mając zaś cztery lata, rozróżniał tak wybornie metale, iż kiedy matka dała mu pierścionek z mosiądzu miast ze złota, poznał oszustwo i rzucił nim o ziemię.
Skoro dorósł, ojciec nauczył go sekretu zamykania wiatrów do skórzanych miechów, które następnie sprzedawał podróżnym; ale ponieważ ten towar nie był zbyt ceniony w jego kraju, rzucił handel i zaczął wędrować po świecie w towarzystwie ślepego boga przypadku.
W podróży dowiedział się, że w Betyce złoto lśni się pod nogami przechodniów: skierował tam swe kroki. Saturn, który władał podówczas w tym kraju, przyjął go bardzo licho; ale skoro ów bóg opuścił ziemię, przybysz jął przebiegać drogi i place, krzycząc ochrypłym głosem: „Ludy Betyki, myślicie, że jesteście bogate, dlatego że macie złoto i srebro! Szaleństwo wasze przyprawia mnie o litość. Wierzcie mi, opuśćcie kraj szpetnych metali; pójdźcie do królestwa wyobraźni, a przyrzekam wam bogactwa, które zdumieją was samych.” Równocześnie otwierał swoje worki i rozdawał towar każdemu, kto zażądał.
Nazajutrz, wrócił w to samo miejsce i wykrzyknął: „Ludy Betyki, czy chcecie być bogate? Wyobraźcie sobie, że ja jestem bardzo bogaty, i wy również: uwierzcie niezłomnie co rano, że fortuna wasza zdwoiła się w ciągu nocy; wstańcie następnie z łóżka i, jeśli macie wierzycieli, spłaćcie ich tym, coście sobie wyroili, i powiedzcie im, aby i oni roili to samo.”
Za kilka dni wrócił znowuż, i rzekł: „Ludy Betyki, widzę, że wyobraźnia wasza nie jest tak chybka jak w pierwszych dniach; pozwólcie się prowadzić mojej: pokażę wam co rano papier, który będzie dla was źródłem bogactw. Ujrzycie na nim jedynie cztery słowa, ale będą one bardzo wymowne, ponieważ będą miarkowały posag waszych żon, legitymę dzieci, liczbę służących. Co do was zaś, rzekł do najbliżej stojących, co do was, drogie dzieci (mogę was tak nazywać, ponieważ mnie zawdzięczacie powtórne narodziny), papier mój będzie rozstrzygał o wspaniałości waszych ekwipaży, o przepychu uczt, o liczbie i uposażeniu waszych kochanek.”
W kilka dni później przybył na rynek zdyszany, uniesiony gniewem, i wykrzyknął: „Ludy Betyki, radziłem wam, abyście dali folgę wyobraźni; widzę, że nie czynicie tego: otóż dziś nakazuję wam.” To rzekłszy, oddalił się szybko; ale namyślił się i wrócił. „Słyszę, że niektórzy z was są na tyle niegodziwi, że przechowują złoto i srebro. Niechby jeszcze srebro; ale złoto… złoto… Ha, nie mam słów oburzenia!… Przysięgam na me święte wory, że jeśli nie przyniosą mi go tutaj, ukarzę ich surowo.” Następnie dodał tonem nie zostawiającym wątpliwości: „Czy sądzicie, że, jeśli tego żądam, to po to, aby zachować te nędzne metale? Za dowód mej uczciwości starczy, iż kiedyście mi je znieśli przed kilku dniami, oddałem wam natychmiast połowę.”
Nazajutrz, usłyszano go z daleka, jak zaczął sidlić słodkim i przymilnym głosem: „Ludy Betyki, dowiaduję się, że posiadacie część swoich skarbów w cudzoziemskich krajach: proszę, ściągnijcie je do mnie; zrobicie mi przyjemność, wdzięczny wam będę za to wiekuiście”.
Ludzie, do których mówił syn Eola, nie mieli zbytniej ochoty do śmiechu; mimo to nie mogli się wstrzymać; odszedł, mocno pomieszany. Ale natchnąwszy się nową odwagą, zaryzykował jeszcze małą prośbę. „Wiem, że posiadacie cenne kamienie: na imię Jupitera, wyzbądźcie się ich; nic was tak nie uboży, jak tego rodzaju rzeczy; wyzbądźcie się ich, powiadam. Jeśli nie możecie sami, dostarczę wam pośredników. Jakież bogactwa spłyną w wasze ręce, jeśli uczynicie to, co wam radzę! Tak, przyrzekam wam wszystko, co jest najcenniejszego w moich worach.”
Wreszcie wszedł na podwyższenie i, przybierając ton uroczysty, rzekł: „Ludy Betyki, porównuję szczęśliwy wasz stan obecny z tym, w którym zastałem was, przybywając tutaj. Staliście się oto najbogatszym ludem na ziemi; ale, dla dopełnienia miary dostatku, ścierpcie, abym wam odjął połowę mienia”. Przy tych słowach, lekkim poruszeniem skrzydeł, syn Eola znikł i zostawił słuchaczy w niewymownym pomieszaniu; co sprawiło, że wrócił nazajutrz i rzekł: „Spostrzegłem wczoraj, że przemówienie moje bardzo się wam nie podobało; więc dobrze, uważajcie, że nic nie powiedziałem – To prawda; pół to za wiele. Wystarczy użyć innego sposobu, aby osiągnąć cel, jaki zamierzyłem. Zgromadzimy nasze bogactwa w jednym miejscu; przyjdzie nam to z łatwością, ponieważ nie zajmują zbyt wiele miejsca.” Natychmiast ulotniły się trzy czwarte.
Paryż, 9 dnia księżyca Chahban, 1720.
List CXLIII. Rika do Nathanaela Lewi, lekarza żydowskiego, w Livorno
Pytasz, co myślę o amuletach i talizmanach. Czemu zwracasz się z tym do mnie? Ty jesteś Żyd, a ja mahometanin; to znaczy, obaj jesteśmy bardzo łatwowierni.
Noszę zawsze na sobie więcej niż dwa tysiące ustępów ze świętego Alkoranu106. – Przywiązuję do ramienia zawiniątko, w którym są imiona przeszło dwustu derwiszów. Imiona Halego, Fatmy i wszystkich czystych zaszyte są w więcej niż dwudziestu miejscach mego ubrania.
Mimo to, nie potępiam tych, którzy odrzucają władzę, jaką przypisujemy niektórym sławom. O wiele trudniej jest nam odpowiedzieć na ich wywody, niż im na nasze doświadczenia.
Noszę te święte szmatki z przyzwyczajenia, aby się zastosować do powszechnej praktyki. Sądzę, że jeśli nie posiadają one większej siły niż pierścienie i inne ozdoby, w które się ludzie stroją, to z pewnością i nie mniejszą. Ty natomiast mieścisz całą ufność w kilku tajemniczych literach i bez tej ochrony żyłbyś w ustawicznym niepokoju.
Ludzie są bardzo nieszczęśliwi! Chwieją się między fałszywą nadzieją a śmieszną obawą; miast wspierać się na rozumie, czynią sobie potwory, które ich przerażają, albo chimery, które ich mamią. Jakiż skutek, jak sądzisz, ma wyniknąć z ułożenia pewnych liter? Jakie zjawisko ma zakłócić ich przesunięcie? Jaki związek mają one z wiatrem, aby miały uśmierzyć burzę, z prochem armatnim, aby pokonać jego działanie; z tym, co lekarze nazywają „skażonymi humorami” i z przyczyną chorób, które mają leczyć?
Dziw jest, że ci, którzy dręczą swój rozsądek, aby mu kazać odnieść wypadki do jakichś tajemnych właściwości, muszą uczynić nie mniejszy wysiłek, aby zamknąć oczy na ich prawdziwą przyczynę.
Powiesz mi, że pewne uroki sprawiły wygrany bitwy; ja powiem znowuż, iż musisz chyba czynić się dobrowolnie ślepym, aby w położeniu terenu, w liczbie lub odwadze żołnierzy, doświadczeniu wodzów, nie widzieć przyczyn zdolnych wydać ten sam skutek.
Godzę się na chwilę, że istnieją uroki; zgódź się ty z kolei na chwilę, że ich nie ma; nie jest to bowiem niemożliwe. To nie przeszkadza, że dwie armie mogą bić się z sobą: czy wyobrażasz sobie, że wówczas żadna z nich nie odniesie zwycięstwa? Myślisz, że los ich będzie nierozstrzygnięty, póki niewidzialna potęga nie raczy go przeważyć? Że wszystkie ciosy będą stracone, plany daremne, odwaga bezpożyteczna?
Czy myślisz, że w tych okolicznościach śmierć, czyhająca ze wszystkich stron, nie może wywołać owej paniki, którą tak trudno przychodzi ci sobie wytłumaczyć? Czy sądzisz, iż w armii liczącej sto tysięcy ludzi, nie znajdzie się ani jednego tchórza? Czy myślisz, że upadek ducha tego jednego nie może się udzielić drugiemu; że drugi, za pośrednictwem trzeciego, nie użyczy swego lęku czwartemu? Nie trzeba więcej, aby zwątpienie i rozpacz chwyciły się całej armii i ogarnęły ją tym łatwiej, im jest liczniejsza.
Każdy wie i czuje, że ludzie, jak wszystkie stworzenia obdarzone instynktem samozachowawczym, kochają namiętnie życie: wiadomo to jest w ogólności; mimo to, dociekamy, czemu, w poszczególnym wypadku, ktoś obawia się je stracić!
Mimo iż święte księgi wszystkich narodów pełne są tych panicznych albo nadnaturalnych strachów, rozumowanie takie wydaje mi się bardzo lekkie. Aby upewnić się, że wypadek, który może być wywołany tysiącem naturalnych przyczyn, jest nadnaturalny, trzeba by wprzód zbadać, czy żadna z tych przyczyn nie działała: a to jest niemożliwe.
Nie będę się nad tym dłużej rozwodził, Nathanaelu; zdaje mi się, że przedmiot nie zasługuje na to, aby go tak poważnie traktować.
Paryż, 20 dnia księżyca Chahban, 1720.
P.S. Kończyłem właśnie swoje pismo, kiedym usłyszał, jak ktoś obwołuje na ulicy list lekarza z prowincji do lekarza z Paryża (tu bowiem każdy drobiazg drukują, ogłaszają i kupują). Sądziłem, że dobrze uczynię przesyłając ci go, ponieważ jest w związku z przedmiotem.
Jest tam wiele rzeczy, których nie rozumiem, ale ty, będąc lekarzem, musisz znać język cechowych kolegów.
List lekarza z prowincji do lekarza paryskiego
Był w naszym mieście chory, który nie spał od trzydziestu pięciu dni. Lekarz zapisał mu laudanum; ale chory nie mógł się zdobyć na to, aby zażyć lekarstwo; trzymał już czarkę w ręku, a coraz mu trudniej było się namyślić. Wreszcie, rzekł: „Doktorze, odpuść mi jeszcze do jutra. Znam tu człowieka, który nie praktykuje medycyny, ale który ma w domu mnogość leków przeciw bezsenności; pozwól, abym posłał po niego; jeśli nie zasnę tej nocy, przyrzekam wrócić do ciebie.” Odprawiwszy lekarza, chory kazał zasunąć firanki i rzekł do lokajczyka: „Mały, biegaj do pana Anis i powiedz, że chciałbym z nim mówić”.
Pan Anis przybywa. – Drogi panie Anis, umieram, nie mogę sypiać; czy nie miałbyś pan w swoim sklepiku C. z G. albo jakiejś nabożnej książki ułożonej przez W.O.J.107, której nie mogłeś dotąd sprzedać? Często, powiadają, najdłużej przechowywane leki są najskuteczniejsze. – Panie, rzekł księgarz, mam u siebie Święty Dwór Ojca Caussin, w sześciu tomach, do pańskich usług; prześlę go panu: życzę szczerze, aby mu przyniósł ulgę. Jeżeli pan chce dzieła W. Ojca Rodrigueza, jezuity hiszpańskiego, nie żałuj sobie. Ale, wierzaj mi pan, zostańmy przy Ojcu Caussin; mam nadzieję, przy pomocy boskiej, że jeden ustęp Ojca Caussin sprawi ten sam skutek, co cała kartka C. z G. Za czym pan Anis wyszedł i pobiegł po lekarstwo do sklepiku. Nadchodzi Święty Dwór; otrzepują go z kurzu: syn chorego, chłopiec w wieku szkolnym, zaczyna czytać. Pierwszy doznał jego skutków; przy drugiej stronicy, wymawiał słowa ledwie zrozumiałym głosem, całe zaś towarzystwo uczuło się mocno znużone; w chwilę później wszystko chrapało, wyjąwszy chorego, który, po długich męczarniach, w końcu usnął.
Wczesnym rankiem przybywa lekarz. „I cóż, zażył pan laudanum?” Nikt nie odpowiada; żona, córka, mały chłopiec, pokazują mu dzieło Ojca Caussin. Pyta, co to takiego: odpowiadają: „Niech żyje Ojciec Caussin; trzeba go podać do oprawy. Kto by powiedział? Kto by pomyślał? To cud! Ot, panie doktorze, przyjrzyj się pan Ojcu Caussin; to ten tomik sprowadził sen ojcu.” Za czym wyłożono mu rzecz całą, jak miała miejsce.
Lekarz był to człek bystry, bity w misteriach kabały i potędze snów i duchów: uderzyło go to i, po dojrzałej rozwadze, postanowił odmienić metodę. „Oto wypadek nader osobliwy, myślał. Mam w ręku doświadczenie; trzeba posunąć je dalej. Ba! i czemuż by duch nie mógł przekazać swemu dziełu własności, które posiada? Czyż nie widzimy tego co dzień? Warto spróbować. Mam już po uszy aptekarzy; te syropy, esencje i wszystkie galeniczne mikstury rujnują chorych i ich zdrowie. Odmieńmy metodę; doświadczmy właściwości duchów.” Pod wpływem tej myśli zbudował nową farmację, jak ujrzysz z tego opisu głównych środków leczniczych, które wprowadził.
Odwar przeczyszczający. – Weź trzy stronice logiki Arystotelesa po grecku; dwie stronice najostrzejszego traktatu teologii scholastycznej, jak np. subtelnego Szkota108; cztery Paracelsa109; jedną Avicenny110; sześć Awerroesa111; trzy Porfira112, tyleż Plotyna113, tyleż Jamblicha114. Zalej to wrzątkiem na dwadzieścia cztery godziny i bierz cztery dawki dziennie.
Silniejszy środek czyszczący. – Weź dziesięć O. S. tyczących B. i K. J.115; przedestyluj w kąpiółce wodnej; kroplę żółci ostrej i żrącej, która stąd się wydzieli, rozpuść w szklance pospolitej wody: połknij wszystko z ufnością.
Środek wymiotny. – Weź sześć mów pochwalnych; tuzin oracji pogrzebowych bez różnicy, byle nie P. de N.116; zbiorek nowych oper; pięćdziesiąt romansów; trzydzieści nowych pamiętników. Wlej wszystko do gąsiora, maceruj przez dwa dni; następnie destyluj w rozżarzonym piasku. A jeśli to wszystko nie wystarczy:
Mocniejszy środek. – Weź arkusz marmurkowego papieru, który służył za oprawę dla zbioru pism J. F.117; naparzaj przez minut trzy; ogrzej łyżeczkę naparu i połknij.
Bardzo proste lekarstwo przeciw astmie. – Odczytaj wszystkie dzieła W. O. Maimbourg118, byłego jezuity, bacząc, aby zatrzymywać się jedynie na końcu każdego periodu; uczujesz, iż zdolność oddychania wraca ci stopniowo, już podczas jednorazowego użycia.
Aby ubezpieczyć przeciw świerzbowi, liszajom, strupom, parchom. – Weź trzy kategorie Arystotelesa, dwa stopnie metafizyczne, jedną dystynkcję, sześć wierszy Chapelaina119, zdanie z listów Ks. opata de Saint-Cyran120; wypisz to wszystko na kawałku papieru, który złożysz, przywiążesz na wstążce i będziesz nosił na szyi.
Miraculum chimicum, de violenta fermentatione, cum fumo, igne et flamma. – Misce Quesnellianam121 infusionem, cum infusione Lallemaniana122; fiat fermentatio cum magna vi, impetu et tonitru, acidis pugnantibus, et invicem penetrantibus alcalinos sales: fiet evaporatio ardentium spirituum. Pone liquorem fermentatum in alambico: nihil inde extrahes, et nihil invenies, nisi caput mortuum.
Lenitivum. – Recipe Molinae123 anodyni chartas duas; Eecobaris124 relaxativi paginas sex; Vasquii125 emollientis folium unum: infunde in aquae communis libras iiij, ad consumptionem dimidiae partis colentur et exprimantur; et, in expressione, dissolve Bauni126 detersivi et Tamburini127 abluentis folia ijj. Fiat clyster.
In chlorosim, quam vulgus pallidos colores, aut febrim amatoriam appellat. – Recipe Aretini128 figure iv; R. Thomae Sanchii129 de matrimonio folia ij. Infundantur in aquae communis libras quinque. Fiat ptisana aperiens.
Oto leki, którymi nasz lekarz zaczął się posługiwać ze zrozumiałym powodzeniem. Aby nie rujnować chorych, nie chciał, jak mówił, używać lekarstw rzadkich, niepodobnych niemal do znalezienia; jak np. dedykacja, która nie przyprawiła nikogo o ziewanie; przedmowa zbyt krótka; list pasterski napisany przez biskupa; dzieło jansenisty lekceważone przez jansenistę a podziwiane przez jezuitę. Powiadał, że tego rodzaju lekarstwa mogą jedynie wspomagać szarlatanerię, do której miał niezwyciężoną odrazę.
Paryż, 16 dnia księżyca Chahban, 1720.
List CXLIV. Rika do Usbeka
Kilka dni temu, bawiąc u kogoś na wsi, spotkałem dwóch uczonych, którzy zażywają tu wielkiej sławy. Pewne właściwości ich charakteru wprawiły mnie w zdumienie. Rozumowania pierwszego, ściśle wziąwszy, streszczały się w tym: „To, com powiedział, jest prawdą, ponieważ ja to powiedziałem”. Drugi znowuż, oświadczał tak: „To, czego nie powiedziałem, nie jest prawdą, ponieważ tego nie powiedziałem”.
Pierwszy dosyć przypadł mi do smaku; tego bowiem, że ktoś jest uparty, nie mam za złe; ale bardzo mam za złe, jeśli ktoś jest arogantem. Pierwszy broni swoich zapatrywań, to jego własność. Drugi zaczepia zapatrywania innych, a to jest własność cudza.
O, drogi Usbeku, jakże złą przysługę oddaje próżność tym, którzy posiadają większą jej dawkę niż jest potrzebna dla celów społeczeństwa! Ci ludzie chcą wymusić podziw tym, że są nieznośni. Starają się być wyżsi nad innych, a nie są im nawet równi.
Ludzie skromni, pójdźcie, niech was uścisnę! Jesteście słodyczą i urokiem życia. Mniemacie, że nie posiadacie nic; a ja wam mówię, że posiadacie wszystko. Mniemacie, że nie upokarzacie nikogo, a upokarzacie cały świat. I, kiedy was porównam w myśli z zarozumialcami, których tylu spotykam, strącam ich z wysokiego stolca, i kładę ich pod wasze stopy.
Paryż, 22 dnia księżyca Chahban, 1720.
List CXLV. Usbek do ***
Człowiek wyższy130 jest zazwyczaj trudny w obcowaniu. Wybiera zwykle niewielu ludzi; nudzi się z ciżbą, której chętnie daje miano pospólstwa: nie sposób, aby nie zdradził swego wstrętu: oto i wrogi gotowe.
Pewien, iż potrafi być miły, kiedy zechce, często nie raczy się starać o to.
Skłonny jest do krytyki, bo widzi więcej i czuje lepiej niż inni.
Trwoni najczęściej mienie, ponieważ umysł jego dostarcza mu większej ilości środków po temu.
Chybia w swoich przedsięwzięciach, ponieważ wiele stawia na kartę. Wzrok jego, zawsze sięgając daleko, ukazuje mu przedmioty w zbytnim oddaleniu; w chwili poczęcia projektu mniej uderza go trudność rzeczy, niż środki zaradcze dobyte z własnych talentów.
Zaniedbuje drobiazgi, od których wszelako zależy powodzenie prawie wszystkich wielkich spraw.
Człowiek mierny131, przeciwnie, stara się wydobyć korzyść ze wszystkiego: czuje, że niczego nie wolno mu zaniedbać.
Poklask częściej towarzyszy człowiekowi miernemu. Przyjemność sprawia ludziom darzyć pochwałą miernotę; jeszcze większą, odmawiać jej człowiekowi wyższemu. Zawiść rzuca się nań i nie przebacza nic, gdy tamtemu chętnie przyczynia to, czego mu brak: próżność oświadcza się za człowiekiem miernym.
Ale, jeśli człowiek utalentowany wlecze za sobą tyle ciężarów, cóż dopiero powiemy o twardej doli uczonych?
Ilekroć o tym myślę, zawsze przypomina mi się list jednego z nich, pisany do przyjaciela. Oto jego brzmienie:
„Drogi panie!
Jestem człowiekiem, który zajmuje się co nocy tym, aby za pomocą trzydziestostopowej lunety oglądać wielkie ciała toczące się nad naszą głową; kiedy zaś pragnę wytchnienia, biorę mikroskop i obserwuję kleszcza albo mola.
Nie jestem bogaty; mam tylko jeden pokój. Nie pozwalam sobie nawet na rozniecenie ognia, ponieważ mieści się tam mój termometr i ciepło mogłoby go popędzić w górę. Ostatniej zimy myślałem, że zginę z zimna; mimo że termometr, wykazując najniższy stopień, ostrzegał mnie, że odmrożę ręce, nie zważałem na to. W zamian mam tę pociechę, że posiadam dokładne wiadomości o niedostrzegalnych zmianach temperatury całego roku.
Udzielam się bardzo mało; a z tych ludzi, których miłuję, nie znam żadnego. Ale jest jeden człowiek w Sztokholmie, drugi w Lipsku, inny w Londynie, których nie widziałem nigdy i nigdy pewnie nie zobaczę, a z którymi utrzymuję korespondencję tak żywą, że nie minie ani jedna poczta bez wymiany listów.
Ale, mimo że nie znam nikogo w mej dzielnicy, zażywam tam tak złej reputacji, iż będę zmuszony wyprowadzić się. Przed pięciu laty zwymyślała mnie sąsiadka za to. że dokonałem sekcji psa, który, jak twierdzi, należał do niej. Żona rzeźnika, obecna przy tym sporze, stanęła po jej stronie; gdy jedna nie szczędziła mi wyzwisk, druga obrzucała mnie kamieniami. Doktor ***, który był ze mną, otrzymał przy tej sposobności straszliwy cios w kość czołową i potyliczną, od czego siedziba jego mózgu uległa zaburzeniu.
Od tego czasu, skoro tylko pies jakiś zabłąka się i przepadnie, głos ludu wyrokuje, że musiał się dostać w moje ręce. Poczciwa kumoszka, która zgubiła psinę, drogą jej (jak mówiła) bardziej niż rodzone dziecko, dostała spazmów w moim pokoju; nie mogąc odnaleźć zguby, zaskarżyła mnie do policji. Sądzę, że nigdy chyba nie uwolnię się od dokuczliwości tych bab, które piskliwym głosem wyśpiewują mi bez ustanku żałobne hymny po wszystkich czworonogach, które wyzdychały od dziesięciu lat. Pozostaję, etc.”
Niegdyś wszystkich uczonych oskarżano o magię. Nie dziwię się temu. Każdy powiadał sobie: „Doprowadziłem swoje talenty tak daleko, jak tylko możebne: tymczasem, jakiś tam uczeniec ośmiela się być mędrszy ode mnie: musi w tym być jakieś diabelstwo”.
Obecnie, kiedy tego rodzaju oskarżenia są już zbyt ośmieszone, obrano inny sposób; dziś uczony nie może uniknąć zarzutu bezbożności lub herezji. Darmo głos publiczny rozgrzeszy go z tego zarzutu; rana nie zabliźni się nigdy, zawsze to będzie chore miejsce. Jeszcze w trzydzieści lat później przeciwnik jakiś natrąci niewinnie: „Niechże Bóg broni, aby miało być prawdą to, o co pana oskarżają; ale zawsze byłeś zmuszony się bronić”. W ten sposób nawet jego oczyszczenie obraca się przeciw niemu.
Jeśli napisze dzieło historyczne i okaże w nim szlachetny umysł i prawe serce, wnet zaczynają się prześladowania. Podburzają władze z przyczyny jakiegoś faktu, który miał miejsce tysiąc lat temu; żądają, aby pióro jego, o ile nie jest sprzedajne, było co najmniej stronnicze.
Szczęśliwszy wszelako on, niż owi nikczemnicy, którzy zaprzedają swą wiarę za lichą pensyjkę; którzy, gdyby obliczyć na ilość wszystkie ich szalbierstwa, nie sprzedają ich ani po szelągu; którzy obalają konstytucję, umniejszają prawa jednej potęgi, pomnażają prawa drugiej, przydają władcom, odejmują ludom, wskrzeszają przestarzałe prawa, schlebiają namiętnościom współczesnych i przywarom na tronie, karmiąc potomność fałszem w sposób tym haniebniejszy, im mniej ma ona środków, aby obalić ich świadectwo.
Ale to jeszcze nie dość dla pisarza ścierpieć te zniewagi; nie dość być w ciągłej obawie o los swego dzieła! Wreszcie, to dzieło które go tyle kosztowało, ogląda światło dzienne; ściąga nań przykrości ze wszystkich stron. I jak ich uniknąć? Autor miał swoje poglądy; dał im wyraz; nie wiedział, że jakiś człowiek, o dwieście mil stąd, powiedział coś przeciwnego. Otoć przyczyna i hasło do wojny!
Gdyby jeszcze mógł mieć nadzieję, iż zyska uznanie! Nie: co najwyżej zdobędzie szacunek tych, którzy poświęcili się tej samej gałęzi wiedzy. Filozof żywi nieskończoną wzgardę dla człowieka, który zaprząta się faktami; sam znowuż ma opinię półgłówka u tego, kto głównie buduje na dobrej pamięci.
Co do tych, którzy czynią sobie zawód z pysznej niewiedzy, ci chcieliby, aby cały rodzaj ludzki pogrzebał się w tym samym zapomnieniu, jakie czeka ich samych.
Człowiek, któremu brak jakiegoś talentu, szuka pociechy w tym, że nim pogardza; w ten sposób usuwa przeszkodę między sobą a zasługą i jednym zamachem równa się z tym, którego prac się lęka.
Słowem, wątpliwą reputację trzeba opłacać wyrzeczeniem się przyjemności i utratą zdrowia!
Paryż, 26 dnia księżyca Chahban, 1720.