Kitabı oku: «Branki w jasyrze», sayfa 21

Yazı tipi:

Z wieścią

– Wiśta! Rychlejże, mój koniku! Rychlej! Wiesz przecie, że to dzisiaj święto. No, prawda, ty tego nie wiesz, ale ruszaj się, to i prędzej odpoczniesz, bo dziś i tobie należy się wypoczynek. – Brunon odwrócił głowę i dodał: – Nie warto przystawać. Już tylko kilometr do Krakowa. Zobaczycie, że jeszcze zmówimy trzy pacierze i dojedziemy, nim procesja wyruszy.

– Procesja – westchnęła Ludmiła. – Jeszcze nigdy nie widziałam procesji… Za naszych czasów jej nie było. Nieprawdaż, Elżuniu, jeszcze nie było?

Elżbieta tylko skinęła głową. Od wyjazdu z Żegnańca nie powiedziała ani słowa. Leżała wyciągnięta na słomie z zamkniętymi oczami, nie reagowała nawet na silne wstrząsy wózka, który podskakiwał po kamienistych krakowskich drożynach i rzucał nią jakby martwym ciałem. Ludmiła ciągle ją otulała, podsuwała słomę pod głowę, chroniąc od stłuczenia. Czasem brała Elżbietę za rękę i zagadywała, aby przerwać to śmiertelne milczenie.

– A kto wie? – odezwał się znienacka Brunon. – Może zobaczymy to wszystko? Może uda się nam zdobyć jakowy kącik pod kościołem?

– Słyszysz, Elżuniu, zobaczymy procesję! Wiesz, że dzisiaj Boże Ciało?

– A, święto! – Uśmiechnęła się gorzko, jakby chciała powiedzieć: „Dla mnie już nie ma święta”.

– Tak, nie dla wszystkich radosne! – Ludmiła, odpowiadając na jej myśli, ciągnęła: – Myślę o tych, którzy się spalili…

Elżbieta podniosła błędny wzrok i zapytała z roztargnieniem:

– Kto się spalił?

– Jak to? Już nie pamiętasz? Przecież tej nocy, kiedy jechaliśmy nad parowem, pokazała się za lasami wielka łuna. Musiały się spalić jakieś ludzkie siedliska. Ach, ta łuna była okropna… Przypomniała mi… – tu Ludmiła nagle zamilkła, nie miała odwagi dokończyć zdania.

Pożar przywiódł jej na myśl tatarskie łuny, które ją nieustannie ścigały niegdyś na drodze do Żegnańca, ale nie chciała wspominać ani Żegnańca, ani tamtych czasów.

Sytuacja Ludmiły była bardzo trudna. O czym tu mówić z Elżbietą? Jakąkolwiek strunę potrącić, każda jęczała. W przeszłości same rany, w przyszłości – pustka. Szukając pogodnego, a raczej obojętnego przedmiotu rozmowy, potoczyła wzrokiem wokoło. Po prawej stronie drogi ciągnęły się uprawne pagórki, po lewej szumiał gęsty, wyniosły las; do samego Krakowa prowadziły odnogi puszczy. Nad lasem widać było grube kłęby dymu, a nawet woń sadzy zalatywała w powietrzu.

– Dziwne – rzekł rozglądając się Brunon. – Może ludzie w lesie wypalają węgle? Ale jakoś dużo tego dymu… Czy mi się zdaje, ale słyszę krzyki. – Powstrzymał nieco konia i nasłuchiwał.

Istotnie, przeraźliwe krzyki rozdzierały powietrze. Po chwili z lasu wybiegło dwoje ludzi. Starzec nie mógł nadążyć. Zdyszana kobieta z roziskrzonymi oczyma wracała się, ciągnęła go, ponaglała. Była jeszcze dosyć daleko, ale podniosła obie ręce i krzyczała wniebogłosy:

– Uciekajta! Tatary165!

Jadący spojrzeli po sobie. Chyba się przesłyszeli? Jak to? Teraz, kiedy nigdzie nie słychać o wojnie, kiedy ludzie w najlepsze pracują i świętują? I jeszcze w okolicach Krakowa; to jakby piorun spadł z nieba, na którym nie ma żadnej chmury.

Kobieta przez chwilę patrzyła to na wózek, to na starca, zastanawiając się, czy nie lepiej uczepić się wasągu166. Ale gdy spojrzała w stronę lasu i zobaczyła jeźdźca na krępym koniu, w żółtawym kożuchu, ze spiczastą czapką na głowie, pędzącego w ich stronę, wpół objęła towarzysza i uciekła na przełaj między pagórki, gdzie oczy poniosą.

Ten widok przywrócił przytomność podróżnym. Niewiasty poderwały się z krzykiem, Brunon puścił konia w cwał. Pędzili jak wicher, ale koń Tatara był szybszy. Już dopędzał wózka, już para z jego nozdrzy otaczała ramię Ludmiły, która w ostatniej chwili bezwiednie zdarła z twarzy rąbek i obejrzawszy się ku Tatarowi, pokazała mu twarz, straszną, poszarpaną szponami trądu. Jeździec zbladł. Z takim wrogiem nie mógł walczyć. Zawrócił konia i uciekł do lasu.

Elżbieta, jakby wskrzeszona niebezpieczeństwem, porwała wpół Ludmiłę, ściągnęła ją do głębi wózka i nakryła swym płaszczem.

– Chodź, ja cię ukryję… Nie mogą mi ciebie zabrać…

Ludmiła spoglądała z przerażeniem w stronę lasu.

– Są daleko – szepnęła. – Ale gotowi strzelać za nami. – Dobrze znała zwyczaje tatarskie; prawie w tej samej chwili żmijowy świst przeszył powietrze, kilkanaście strzał mignęło obok wózka.

Niewiasty wcisnęły się jeszcze głębiej, skuliły się w kłębek i drżały ze strachu. Brunon wciąż zacinał konia. Nagle obejrzał się i dziwnym głosem zabełkotał:

– Bierzcie lejce… żywo… bo… ja… nie mogę… – Zachwiał się i upadł na siano zaścielające dno wózka. Nie było czasu do namysłu. Ludmiła chwyciła lejce. Elżbieta, widząc, że strzała na wylot przebiła pierś Brunona, delikatnie ułożyła głowę rannego na swych kolanach i płaszczem zaczęła tamować krew. Od grotu rozchodził się krwawy pierścień, który zamieniał się w coraz obfitsze strugi. – Jezus, Maryja! – jęczał Brunon – Józefie Święty! Wspomóżcie mnie grzesznego! – Spojrzał w niebo szklanym wzrokiem i zamknął oczy.

Ludmiła tymczasem, stojąc na wózku, batem zacinała konia. Odnalazła w tej chwili całą odwagę i biegłość w kierowaniu zaprzęgiem. Stary, ale jędrny jeszcze konik poczuł tę mistrzowską rękę i poleciał jak błyskawica. Las został w tyle, po bokach migała tylko zieleń pagórków i zagajników. I nagle na tle nieba zarysowały się wieże.

– Dobry Boże! Wszak to Kraków!

Tatarzy

Procesja dochodziła do ostatniego ołtarza. Miasto wyglądało odświętnie.167 Najpiękniej były przyozdobione przedsionki głównych kamienic, dwoma lub czterema słupami oparte o Rynek, w których urządzono ołtarze. Wisiały tam najcudniejsze flamandzkie kobierce, jedwabne płaszcze i złociste rąbki, stanowiące tło świętych obrazów. Na stopniach i dokoła ołtarzy pełno było przedmiotów nie należących właściwie do sprzętu kościelnego, ale znoszono je tam, aby dodać blasku uroczystości. Stały rozmaite naczynia złote, srebrne, miedziane, skrzynki połyskujące rzeźbą i emalią, rynsztunki jeszcze z czasów Chrobrego, cudem uratowane od tatarskich rozbojów. Cały Rynek przepełniał aromat ziół i kwiatów. Drogi, po których już przeszła procesja, były usypane różanymi listkami, tak że aż na sąsiednich ulicach pachniało. Na tych ziołach i kwiatach klęczał wielotysięczny tłum. W święto Bożego Ciała ściągnęli do Krakowa okoliczni włościanie. Wprawdzie w tym roku procesja była pozbawiona większości świeckich blasków, bo książę Leszek załatwiał porachunki z Haliczaninem i jeszcze nie wrócił do stolicy. Podczas nieobecności księcia i dwór się rozpierzchnął, mało więc było pań ubranych w baronowskie lub komesowskie korony, mało dworskich paniczów w pelerynkach wycinanych w zęby i bucikach zakończonych szpicem. Brakowało też rycerstwa, którego połyskliwe zbroje, powiewające na wietrze pióropusze i malowane tarcze dodawały świetności corocznym obrządkom. Nie było nawet kasztelana, pana krakowskiego, który wyjechał właśnie w tym czasie na Sądecczyznę z jakąś pilną sprawą do byłej królowej.

Ale za to mieszczaństwo, nie przyćmione żadnym innym blaskiem, czuło się bardziej niż kiedykolwiek u siebie. Gospodarzyło całym sercem. Już nie wielcy panowie i rycerze, ale członkowie rady i cechu wodzili prawdziwy rej w pochodzie. A pochód ów nie był wcale bezładny i nie uporządkowany. Społeczeństwo średniowieczne składało się z istnej łamigłówki stowarzyszeń wybornie rozgraniczonych, tak że każdy wiedział, jak ma się ubrać, gdzie stanąć i kogo się trzymać. Zgromadzenia szły w niezwykłym porządku; na czele dwóch seniorów, dalej parami stąpali majstrowie, ludzie przeważnie tłuści, ze spojrzeniem nieco ostrym i twardym, jakby stworzeni do rozkazywania. Najmłodszy z braci niósł cechową chorągiew, prawdziwe arcydzieło. Za majstrami raźno szli towarzysze, czyli czeladź, jeszcze smukli, ruchliwi, energiczni, tytani pracy. Na koniec tłoczyli się uczniowie, chłopaczyska strzelający filuternym okiem, bardzo zabiedzeni, w czapkach przekrzywionych na jedno ucho. Na samym końcu kłębił się tłum tak zwanych „włóczków”, ludzi, którzy nie mieli określonego rzemiosła, tylko włóczyli się, szukając pracy. Najczęściej spławiali drewno na Wiśle. Nie byli w żadnym cechu, ale nie chcąc jednak wypaść gorzej od innych, dziś na wysokiej tyce zatknęli sobie jakąś pożółkłą szmatę i nieśli ją z powagą, choć niektórzy bogatsi mieszczanie drwili z tej niezwykłej chorągwi. Byli obdarci, zabiedzeni i wyglądali przygnębiająco. Stanowili prawdziwie „szary koniec”, ale za to, gdy huknęli pieśń nabożną, to było ich lepiej słychać niż wszystkich innych razem.

Na czele pochodu dostojnie kroczyło wyższe duchowieństwo. Było wiele twarzy opasłych, ale też i wiele oczu mądrych i głów nie od parady. A co za ubiory! Jakie na brzegach sukien koronczarskie cuda, jakie krzyże z szafirów i szmaragdów na piersiach, jaki szron z pereł na ornatach i stułach! O ile ziemia może dworować niebu, znać, że to pierwsi dworzanie Króla Niebieskiego. A najgłębiej, najdalej, wśród migotliwości złotych frędzli, z wolna kołysał się purpurowy baldachim. W zastępstwie wojewodów i kasztelanów nieśli go konsulowie miasta, towarzyszyli im rajcy, najprzedniejsi kupcy, kwiat obywateli. Wszyscy w długich, różnobarwnych żupanach ściśniętych srebrnymi pasami; w ręku dzierżyli laski ze srebrnymi ptaszkami. Cera u tych mężów była nieco poblakła i nalana od ciągłego siedzenia w ciemnych, sklepionych izbach, ale uśmiech przyjemny i dyplomatyczny, a ruchy dygnitarskie. W większości byli to ludzie na drodze do wielkości, protoplaści; z nich wywodzili się ci, którzy podnieśli mieszczaństwo krakowskie do prawdziwego patrycjatu. Jedni trzymali złote drzewce i sznury baldachimu, inni troskliwie podpierali znużonego już celebransa, który się uginał pod ciężarem złotogłowej kapy naszytej mnóstwem węgierskich klejnotów, jakie królowa Kinga złożyła w darze. Pod jego stopy wciąż sypano płatki i listki róż. Najmłodsze i najpiękniejsze dziewczynki z krakowskich rodzin pełnymi garściami nabierały je z koszyków i idąc drobnymi kroczkami, co jakiś czas odwracały się z wdzięcznym ukłonem i rzucały je na chwałę Pana. Wkoło, ze złotych gotyckich trybularzy, kłębami rozchodziła się woń kadzidła, które tajemniczym obłokiem przesłaniało monstrancję.

Niebo, jak gdyby chciało błogosławić ludziom, wyzłociło się przepiękną pogodą. Czyste powietrze niosło pełno radosnych dźwięków; wszystkie dzwony krakowskie biły, wszystkie usta śpiewały. Ludzie zapomnieli o krzywdach, troskach dnia codziennego, żadna chmura nie przesłaniała ich oblicza.

Naraz dzwony ucichły, chóry zamilkły. Wierni padli na kolana. Celebrans wziął monstrancję świecącą jak słońce i podniósł wysoko w górę błogosławiąc miastu. W tej ciszy ozwał się huk daleki, podobny do grzmotu. Niektórzy podnieśli oczy, sądząc, że nadchodzi burza. Powstało zamieszanie, ludzie zerwali się z klęczek, zaczęli się rozstępować, tłoczyć, niektórzy przeciskali się przez ciżbę, torując drogę. Od strony ulicy Wiślanej z szybkością pioruna pędził wóz. Koń był okryty pianą, zziajany, ciągnął wasąg168, który podskakiwał na wyboistej drodze. Na przodzie stała istota o nieczłowieczej twarzy; świstaniem bicza rozpędzała tłum, krzycząc:

– Z drogi! Z drogi!

Kilku śmielszych chłopców skoczyło do konia. Byli przekonani, że poniósł i chcieli chwycić za uzdę, ale w tej samej chwili spostrzegli, że galop jest kontrolowany. Powożąca niewiasta, dojechawszy do Rynku, silnie ściągnęła lejce. Koń stanął jak wryty, trzęsąc się i parskając.

– Ratujcie się! Tatarzy idą! – wrzasnęła nieludzkim głosem.

Ludzie spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. Kilku mężczyzn się roześmiało.

– Wariatka czy co? Skąd by się wzięli Tatarzy?

– Kto ich widział? – zapytał jakiś głos z tłumu.

– My ich widziałyśmy. Gonili nas! Już są na przedmieściu! Zaraz tu będą! Myśmy ledwie uciekli z życiem i to nie wszyscy. Patrzcie! – tu Ludmiła podźwignęła Brunona i zgromadzeni wokół wozu ludzie spostrzegli jego zakrwawioną pierś przeszytą tatarską strzałą.

Wtedy padł na nich strach graniczący z obłędem.

– Jezus, Maryja! Kto nas będzie bronił? Nieszczęśliwa godzina! Zginiemy! Jezu! Jezu! – Tratowano się, pchano, próbowano ratować się ucieczką, ale panika była paraliżująca; tłum wirował w miejscu.

Położenie było naprawdę bez wyjścia, bez nadziei. Choć Tatarzy byli dopiero na przedmieściach stolicy, przerażeni ludzie wszędzie już widzieli tatarskie kołpaki. Pod kościołem Panny Maryi jeden z włóczków, porwawszy chorągiew cechu, powiewał nią, jak mógł najwyżej, nad głowami zgromadzonych i wołał donośnym głosem:

– Co nam przyjdzie z krzyku? W imię Boże, toć przecie trza coś robić! Damy się zarżnąć jak te barany? Czy to koniecznie trza mieć blachy na piersiach i wiechę na łbie, aby się bić? A mało tu kramów z żelastwem? Diabeł im pomaga, ja to wiem, ale my mamy Pan Boga. Westchnijmy do Niego, a na pewno nam pomoże. – Śmiałego włóczka wnet otoczyła garstka młodych, odważnych ludzi. – Kto w Boga wierzy, za mną! Chłopy i chłopaki, do kupy! A w garść brać, co się da, a wy, niewiasty, znoście siekiery, noże, a choćby kije i kamienie, co kto znajdzie, jeno żywo! Na miłość boską, żywo!

– Chodźta prędzej! – jedni nawoływali drugich.

– Gdzie? Po co? – dopytywali się ci, którzy nie wiedzieli, co się dzieje.

– Tam się zbroją, każą się bić.

– Kto kazał?

– A no, nie gadajcie, jeno lećcie.

Ile pierwej było zamętu i osłupienia, tyle teraz zuchwałej ochoty. Zewsząd wyciągnął się las rąk, chwytano broń, która znalazła się jak na zawołanie. Rzeźnicy pędzili z toporami, płatnerze otworzyli sklepy i wyrzucali miecze, koncerze, łuki, a też i niewiasty, i dziewki nie próżnowały, znosiły siekiery, młoty, ogromne klucze, różne stare, pogięte żelaziwa i kamykami nabijane pałki.

Włóczek się niecierpliwił, tupał nogą, chorągwią bił o ziemię i krzyczał:

– No! Idziemy! Pozostali nas dogonią. Hej, słyszycie – zwrócił się do spóźnialskich – podążajcie za nami, jeno trzymajcie się kupy. A teraz w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! – Rozwinął chorągiew, oparł na ramieniu ciężki berdysz i ruszył sążnistym krokiem, porywając za sobą pierwszy oddział.

Oswobodziciel

Gromada kobiet i dzieci schroniła się w świątyni Mariackiej. Ten przytułek stał najbliżej, a poza tym wielkie skarpy nowiuteńkich murów i potężne, świecące nowymi, solidnymi okuciami drzwi dawały rękojmię bezpieczeństwa. Siedzieli już trzy godziny. Panowało grobowe milczenie od czasu do czasu przerywane śpiewem pokutnych psalmów lub płaczem dzieci.

– Już nie wrócą. Za długo ich nie ma – prorokował jakiś głos.

– Módlmy się za zabitych. Niedługo i na nas przyjdzie kolej – dodał ktoś inny. Po modlitwie odmówionej szeptem znowu zapanowała cisza.

Wszyscy nasłuchiwali. Niektórzy przyłożyli ucho do ściany, ale grubość murów pochłaniała wszelkie odgłosy. Ktoś zaproponował, by wyjść na wieżę i rozejrzeć się po okolicy, ale okazało się, że dzwonnik zabrał klucze od wieżycowych schodków i przepadł gdzieś bez wieści. Pewnie także poszedł się bić. I w tej ciszy rozległ się dźwięk dzwonu, który drżał w powietrzu czysto i radośnie.

– Gdzieś dzwonią? – zainteresowały się niewiasty.

– Ajuści, dzwonią. Ale gdzie?

– Ja powiadam, że to u norbertanek – stwierdziła jakaś rezolutna białogłowa. – Słuchajta, jak bije równiuteńko, jakby na jakie święto uroczyste!

– Czyżby nasi wygrali? – Niektóre twarze zaczynały nieśmiało się rozjaśniać.

– A może to Tatarzy – ktoś rzucił podejrzenie – chcą nas zwabić w pułapkę. To majstry we wszelakich zdradach.

Oczy znów przygasły, oblicza posmutniały. A dzwon wciąż bił równo i radośnie. Po chwili ktoś mocno zastukał do kościelnych drzwi.

– Boże miłosierny! To Tatarzy! – krzyczały przerażone niewiasty.

Tymczasem dobijano się coraz gwałtowniej, a głos za drzwiami krzyczał:

– Chwalić Pana Boga! Zdusiliśmy ich! A, do licha, otwórzcież! Lecę z taką nowiną i nie chcecie mnie wpuścić! – Głos był młodzieńczy, dźwięczny, drgała w nim jakaś wysoka nuta wyrażająca radość i dumę.

Jednakże ludzie, nadto świadomi piekielnych wybiegów tatarskich, nie chcieli uwierzyć. Ludmiła przypomniała sobie z przerażeniem owe pokrwawione kobiety, które wprowadziły pogan do witowskiego klasztoru. Zerwawszy się ze złożonymi rękami, zaczęła wołać błagalnym głosem:

– Nie otwierajcie! To podstęp! Ja widziałam już takie rzeczy!

Nikt się nie ruszył, tylko jeden z księży podszedł bliżej drzwi i zapytał:

– A ktoś ty taki? Na jakiego świętego cię chrzcili?

Ale chłopak widocznie się zniecierpliwił, bo ksiądz nie usłyszał już odpowiedzi. Po chwili wysoko w oknie kościelnym ukazała się jakaś głowa, wszyscy usłyszeli brzęk tłuczonego szkła, a potem ten sam głos:

– Czy już wszyscy pozdychali ze strachu?

Jedna ze starszych niewiast zdobyła się na odwagę i podniosła oczy.

– Matko Boska, co ja widzę! A toż to Grzesio! Czeladnik od nas!

– A dyć prawda! Grzesio! A po co ty tam wlazł?

– Nikt ani piśnie, chciałem zobaczyć, czy jeszcze żyjecie? No, wyjdziecie czy nie wyjdziecie? Bo jak nie, to bierz was licho. I bez was będą gody! – To mówiąc wycofał głowę.

Ale wewnątrz kościoła co żywo odsuwano sztaby, drzwi się rozwarły i wszyscy powoli zaczęli opuszczać świątynię. Elżbieta i Ludmiła podniosły oczy do nieba.

– O, Boże! Dziękujemy, że dałeś nam dożyć zwycięstwa naszych!

Przy blasku słońca, wśród rozpromienionej, strojnej rzeszy, wróciła świadomość kalectwa. Struchlały na myśl, że ludzie mogą je odpędzić, nie pozwolić na uczestniczenie w tej powszechnej radości. Patrzyły dokoła, szukając wnęki czy niszy w murze, gdzie mogłyby się schronić.

Nagle Ludmiła przystanęła.

– Jest! Cela ojca Pawła! Tam jest okienko…

Uradowane zatrzasnęły drzwi za sobą, weszły na kamienną ławę, twarze przysunęły do kraty i powinszowały sobie szczęśliwego pomysłu, bo z tej wysokości wszystko było widać.

Rynek coraz bardziej się zaludniał. Ulice wypełnione były szeleszczącym, tętniącym, barwnym korowodem niewiast i dzieci. Wszyscy pędzili ku Wiślanej, by odszukać ojców, braci, mężów, kochanków. W ich sercach było tyle samo radości z ocalenia miasta, co strachu i niepewności o swoich drogich bliskich, bo gdzież jest zwycięstwo nie okupione stratami?

Na plac, naprzód pojedynczo, potem coraz większymi grupami, zaczęli nadciągać obrońcy; pokrwawieni, usmoleni, w poszarpanych ubiorach, na ciele tu i ówdzie krwawiły rany, ale dusze były pijane ze szczęścia, a piersi biły młotem od uniesienia i tryumfu.

– Chwała Bogu i Pannie Najświętszej! Kraków ocalon!

– I jakoż to tam było? – pytano zewsząd.

– Już to szelmostwo wdzierało się do klasztoru norbertanek! Jedna chwila i furta by pękła – opowiadał jeden z bohaterów.

– A trza wiedzieć – dodał inny – że jedni wdzierali się do klasztoru, a inni bieżeli tutaj, prościutenko na miasto. Ulica pusta, wszystkich wymiotło. Alić przyczaili się my w bramach i jak zastąpili drogę, tak dopiero łotry zdudziały.

– Aha! – rzekła dumnie jedna z niewiast. – Nie spodziewali się zbóje takowego uroczystego przyjęcia!

– Zara też głowy potracili – ciągnął. – Już potem każden ich wybijał jak mdłe robactwo.

– Eee, bzdurstwa gadacie – przerwał jakiś okrągluchny korzennik. – Jakie robactwo? Nie wierzta mu, ludzie, to wcale nie tak łacno poszło; co się na którego natknąłem, to wielkolud. Co za wąsiska! Co za łapy! Ten z przodu rwie, ten z tyłu kole! Powiadam wam, gorzej niż ze stadem wilków. Już to między Bogiem a prawdą było im niewygodnie. Nie mogli sobie strzał puszczać z daleka bezpiecznie, bo my ich politycznie zapędzili w ciemne zaułki. Trzymali się dosyć długo. Próbujem i tam, i siam, ani rusz. Dopiero jak im wojewodę zabili, wszystko się rozsypnęło, jakby im głowę uciął.

– Jak to? Więc wy zabili samego wojewodę?

– A jakoż? Ten włóczek Kulis go zabił, własną ręką. Piękny widok, nie ma co gadać, pieszy z konnym, człek bezbronny z uzbrojonym Tatarem – to niby Dawid z Goliatem. Alić mu się piękny łup dostał.

– Jakowy łup? Gadajcie!

– A no, koń i ubiór po tym Goliacie. Co za koń! Powiadam wam i nasz biskup na lepszym nie jeździ. A ten ubiór! Jeszczem podobnego nie widział, mieni się cały od srebra i złota jak ornat.

– I wy mu to wszyćko dali?

– A jakoż nie było dać? Sam przecie mógł wziąć, kiej zdobył. Ale my jeszcze lepiej zrobili! Zdarli my te cudne sukienki z Tatarzyna i ubrali w nie Kulisa, choć się nieborak bronił, potem wsadzili my go na konia, na tego po Goliacie i tak kazali jechać. Boć to wstyd po wygranej wracać z przywódcą w łachmanach, a tera i my mamy wojewodę, i to jakiego wyzłoconego jak sam król.

– Ale gdzież jest ten włóczek? Ten wybawiciel? – dopytywali się wszyscy.

I w tym momencie usłyszeli huk podobny do wzbierającej wody. Miasto wypełniła głośna, łoskotliwa muzyka; jedni grali na trąbach, piszczałkach, inni na dudach. Niezbyt zgodnie, ale szczerze, ze wszystkich sił, z całego serca przygrywali zwycięskiemu pochodowi. W stronę Rynku walił niezrachowany tłum. Na czele szli księża, powagą i dostojeństwem torując drogę, za nimi, przez dziesięć rąk niesiona, wieńcami obwieszona, powiewała owa nędzna włóczkowa chorągiew, której spłowiałych barw nikt już teraz zdawał się nie dostrzegać. Za chorągwią, na przepięknym tarantowym koniu, w siodle o wysokim łęku wysadzanym turkusami jechał tryumfator. Miał na sobie tatarski haftowany chałat ze skrzącymi guzami, na głowie spiczastą czapkę obwieszoną perłami, a w ręku trzymał buławę najeżoną mnóstwem kolców i nabijaną złotem. Był to człowiek w średnim wieku, nieco szczupły, o rysach szlachetnych, w których było dużo siły, ale jeszcze więcej dobroci. Włosy jasne, prawie płowe, po chłopsku w kwadrat obcięte okalały mu twarz, dodając jej pogody i blasku. Obok niego, tuż przy koniu, szedł rosły starzec o twarzy starganej trudem i płakał z radości. Zwycięzca patrzył na niego czule i dobrotliwie.

– No, cóż, ojciec, radzi wy temu wszystkiemu? – zapytał z uśmiechem na twarzy.

– To jego ojciec, Matiasz Kulis – szeptano dokoła.

– Kto, ten stary?

– Tak, ja go znam, on moje drzewo spławiał. Całe życie biedę klepał, a teraz widzi syna w królewskich szatach. No, kto by pomyślał…

Nagle pochód stanął. Tryumfator wstrzymał konia i wodząc oczami po rzeszy, zapytał:

– A gdzież są te niewiasty, które nas ostrzegły? – Zaczęto szukać, pytać, ale nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Wtedy włóczek spojrzał w niebo i dodał: – To chyba byli aniołowie, których Pan Bóg zesłał z cudownym ostrzeżeniem!

– A powiadajcież nam – zapytał jeden z rajców, chcąc zaspokoić ciekawość – jak wy zmocowali onego dowódcę tatarskiego? Boć to jednakoż nie lada zwycięstwo!

– Proszę dobrodziejów, sam nie wiem. Może dlatego, że ja zawdy modlę się do Najświętszej Panienki, to jakoś łacno mi poszło. Wyrwałem mu to oto młocisko i kropnąłem go raz i dwa, że już jeno zipnął. A ja go jeszcze raz po głowie i powiadam: Naści za moją matkę!

– Jak to za matkę?

– A… bo moją matusię Tatarzy wzięli do niewoli, jak ja był jeszcze dzieciak.

– Mój Boże! I wy już jej nigdy potem nie widzieli?

– Nigdy!

– E… cóż to za gadanie? Koszałki-opałki! – zwrócił się jakiś włóczek do starego Matiasza Kulisa. – A bo to ja raz spotkał waszą babę? Wszak to jej się niedawno zmarło we własnej chałupie? Kto widział, aby ją poganie wzieni?

Matiasz zakłopotany kręcił czapkę w ręku. Na koniec podniósł oczy i nieśmiało powiedział:

– A bo to… to nie mój rodzony… to dziecko znalezione…

– Doprawdy? – zewsząd dobiegały okrzyki zdziwienia. – I nikt o tym nie wiedział?

– A po co miał wiedzieć? Żeby się chłopak sam tera nie wygadał, to by do sądnego dnia żywy duch nie wiedział.

– Ale dlaczego?

– No, już ja wiem dlaczego…

– Ale gdzie wy go znaleźli, Matiaszu? – nalegali ludzie zdjęci ciekawością, ale widząc, że stary nie bardzo chce mówić, zaczęli wypytywać zwycięzcę. – No, gadajcie, gdzie wy się rodzili?

Zanim włóczek otworzył usta, stary mruknął:

– Okrutnie długa przygoda… I jeszcze może na złe wyjdzie rozgadywać?…

Ale zwycięzca nalegał:

– Tatulu, my już tyle lat cicho siedzimy i cóż nam z tego przyszło? Może kiej ludziom raz powiemy, to i sami na koniec czegoś się dowiemy?

– A no, dobrze… Dziś ty jak król… wszyscy muszom cię słuchać, nawet stary ojciec.

Jan Kulis zaczął opowiadać, ale opowieść rwała się co chwila. Zgiełkliwy tłum napierał coraz bardziej. W gromadce ludzi stojących na uboczu ktoś się odezwał:

– Najlepiej by go było postawić gdzieś wysoko, aby wszyćcy mogli słyszeć!

– Wiecie co – wtrącił sprytny czeladnik – wprowadźmy go na wierzch szopy, ona jest umyślnie zrobiona do gadania, każdziutkie słowo stamtąd słychać, aż het, po rogach Rynku.

– Przednio wynalazł! – I zaraz kilku silnych mężczyzn porwało Jana Kulisa na ramiona. – Tu, tu, nasz łaskawcze. Siądź i rozpowiadaj, ale od samiuchnego początku, bo my wszyćcy chcemy słyszeć. Wszyćcy! Tu człeka widać po wszech stronach, jak onego bociana, co stoi wedle strzechy.

Zwycięzca pokazał się na ganeczku. Tłum powitał go nowym, jeszcze radośniejszym okrzykiem.

165.Tatary (gw.), Tatarzy – tu: Mongołowie; w ściślejszym znaczeniu: grupa plemion koczowniczych żyjących w średniowieczu na terenach Mongolii, siłą podporządkowanych przez Czyngis-chana. W Polsce od XIII do XVIII w. nazwa ta oznaczała koczowniczych najeźdźców ze wschodu (początkowo byli nimi Mongołowie, później Tatarzy Krymscy). [przypis edytorski]
166.wasąg – prosty wóz konny o burtach wyplatanych z wikliny. [przypis edytorski]
167.Procesja dochodziła do ostatniego ołtarza. Miasto wyglądało odświętnie. – opisywany tu atak Mongołów na Kraków w rzeczywistości miał miejsce nie w dniu święta Bożego Ciała, tylko w wigilię Bożego Narodzenia 1287 r., podczas III najazdu mongolskiego na Polskę. [przypis edytorski]
168.wasąg – prosty wóz konny o burtach wyplatanych z wikliny. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
410 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre