Kitabı oku: «Serce», sayfa 12

Yazı tipi:

– Niech babcia pamięta… – zaszeptał jeszcze chłopiec gasnącym głosem. – I uściska… mamę i… ojca… i… Ludwisię… Bądź zdrowa… Babciu!

– Na imię boskie, co ci jest? – zawołała babka, podnosząc z trudem głowę chłopca, która jej na kolana opadła, a potem z nagłym przenikliwym krzykiem: – Ferruccio!… Ferruccio!… Ferruccio!… Dziecko moje!… Kochanie moje!… O, ratujcie mnie, wy rajscy anieli!…

Ale Ferruccio już nie odpowiedział. Mały bohater, zbawca matki swej matki, uderzony w krzyż nożem mordercy oddał już Bogu piękną i gorącą duszę.

Mularczyk umierający

28. wtorek

Biedny Mularczyk bardzo ciężko chory. Powiedział nam nauczyciel, żebyśmy go odwiedzili; więc umówiliśmy się: Garrone, Derossi i ja, że pójdziemy razem, Stardi także miał iść, ale że nam nauczyciel zadał ćwiczenie o pomniku Cavoura131, więc poszedł ten pomnik oglądać, żeby opis był dokładniejszy.

Tak na próbę zaprosiliśmy też z sobą tego pyszałka Nobisa, ale powiedział krótko: „Nie” – i koniec. Vatini także się wymówił, może ze strachu, żeby sobie ubrania nie pobielić.

Poszliśmy we trzech po wyjściu ze szkoły o czwartej. Deszcz lał jak z cebra. Na ulicy zatrzymał się Garrone i z gębą zapchaną chlebem zapytał:

– A co mu się kupi? – Tu zabrząkał dwoma soldami, które miał w kieszeni.

Daliśmy każdy po dwa soldy i kupiliśmy trzy duże pomarańcze, po czym weszliśmy na poddasze. Derossi odpiął przede drzwiami swój medal i schował go do kieszeni.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Nie wiem – odpowiedział. – Żeby nie myślał… tak mi się zdaje, delikatniej jakoś bez medalu iść…

Zapukaliśmy. Otworzył nam ojciec, ten wielkolud murarz. Twarz miał stroskaną i jakby przestraszoną.

– A co to panicze za jedni?

Garrone wysunął się naprzód.

– My koledzy szkolni Antosia i przynieśliśmy mu trzy pomarańcze…

Olbrzymi murarz pokiwał głową i westchnął:

– Oj, biedny Antek! Nie poje on już może tych pomarańcz… nie poje… – I wierzchem ręki otarłszy sobie oczy zaprosił, żebyśmy weszli.

Weszliśmy do izdebki na strychu i ujrzeliśmy Mularczyka, który spał na małym łóżku żelaznym. Matka pochylona, oparta oto łóżeczko, z zakrytą rękami twarzą, ledwie się odwróciła, żeby spojrzeć na nas. Na ścianie nad nim wisiały pędzle, sito do wapna, kielnie. Nogi chorego okryte były ojcową kapotą ubieloną gipsem. Biedny chłopiec okropnie wychudł, nosina mu się wydłużyła, był strasznie blady i tak prędko oddychał…

O drogi Antosiu, mały mój towarzyszu, taki dobry i taki wesoły, jakże mi cię żal, jak żal! Co bym dał za to, żebym mógł zobaczyć, jak robisz „zajęczy pyszczek”, biedny Mularczyku!

Garrone położył mu pomarańcze tuż przy twarzy, na poduszce. Zapach go zbudził. Wziął pomarańczę do ręki, ale ją zaraz wypuścił i wlepił oczy w Garronego.

– To ja, Garrone – rzekł mu ów wtedy. – Czy mnie poznajesz?

Mularczyk uśmiechnął się lekuchno, podniósł z trudnością z łóżka krótką swoją łapkę i podał ją koledze.

Garrone ujął ją w obie dłonie i przycisnął sobie do piersi mówiąc:

– Nie bój się, nie bój. Drogi Mularczyku! Wyzdrowiejesz niedługo, przyjdziesz znów do szkoły, a nauczyciel posadzi cię zaraz przy mnie! Czy dobrze?

Ale Mularczyk nic nie odpowiedział, tylko matka jego szlochać zaczęła.

– Ach, biedaczysko moje, biedaczysko! Taki dobry, taki poczciwy, a teraz Pan Bóg go nam chce zabrać! O Jezu!…

– Ciszej – krzyknął zrozpaczony murarz – ciszej, na miłość boską, bo zwariuję. – A potem do nas dysząc ciężko:

– Idźcie, idźcie, chłopcy! Dziękuję… Idźcie! Tu nie macie co robić… Do domu idźcie! Dziękuję…

A Mularczyk zamknął oczy i zdawał się umierać.

– Może byśmy w czym posłużyli? – zapytał Garrone.

– Nie, dobry paniczu, nie! Idźcie do domu. – Mówiąc to zagarnął nas ręką ku drzwiom i zamknął je za nami. Zaledwieśmy jednak byli w połowie schodów, słyszymy, woła:

– Garrone! Garrone!

Tak pędzimy wszyscy trzej z powrotem.

– Który to Garrone? – pyta murarz ze zmienioną twarzą. – Niech idzie… Dwa razy go po nazwisku wołał… Czeka… Niech prędko idzie! Ach, Boże Wszechmogący! Może to dobry znak!

– Do widzenia! – rzekł nam Garrone. – Zostaję tutaj!

I skoczył do izby za ojcem.

Derossi miał pełne łez oczy. Rzekłem mu:

– Czy Mularczyka płaczesz? Kiedy przemówił, to może jeszcze wyzdrowieje.

– Może! – odpowiedział Derossi. – Ale nie o nim myślałem. Myślałem, jaki dobry i jaką piękną duszę ma Garrone!

Hrabia Cavour

29. środa

… Masz opisać pomnik hrabiego Cavoura132. Nie jest to rzecz trudna. Kim wszakże był Cavour dla ojczyzny twojej, tego jeszcze teraz zrozumieć nie możesz. Teraz pamiętaj tylko to, że przez długie lata był on pierwszym ministrem w Piemoncie, że wysłał na Krym naszą armię piemoncką, która przez zwycięstwo pod Czernają zmazała klęskę dawną pod Novarą i przywróciła sławę oręża włoskiego, że on przeprawiał przez Alpy sto pięćdziesiąt tysięcy Francuzów, ażeby wypędzić Austriaków z Lombardii, że on rządził Wiochami w najświetniejszej epoce naszej rewolucji, że dał najpotężniejszą pobudkę do naszego zjednoczenia, że dzisiejsze Włochy są przeważnie dziełem jego genialnego umysłu, jego stałości niewzruszonej i jego pracowitości prawie że nadludzkiej.

Straszne godziny przeżyło wielu jenerałów na polach bitew, ale on przeżył straszniejszą wśród czterech ścian gabinetu swego, w śmiertelnej trwodze, aby olbrzymie jego dzieło – odrodzenie ojczyzny, nie runęło lada chwila jak nie dokończony gmach, gdy ziemia drży w swych posadach. A takie to właśnie godziny biły mu w te bezsenne noce, które spędzał w walce z sobą w niepewności tak srogiej, że rozum mógł się obłąkać, a serce pęknąć mogło.

I ta to olbrzymia i burzliwa praca skróciła mu życie o jakie lat dwadzieścia.

A przecież, pożerany gorączką, która go do grobu wtrącić miała, walczył z chorobą, żeby tylko dłużej jeszcze służyć swej ojczyźnie.

– Dziwna rzecz – mówił na łożu śmierci. – Nie mogę już czytać, nie mogę pisać, a tyle jest do roboty!

A kiedy gorączka się wzmagała i opuszczały go siły, tak mówił do lekarzy głosem rozkazującym prawie:

– Leczcie mnie, śpieszcie, bo umysł mój się zaciemnia, a potrzebuję koniecznie całej jasności jego dła ważnych spraw kraju.

Kiedy już godziny jego były policzone, kiedy całe miasto oblegało z niepokojem dom jego, a krół stał przy jego wezgłowiu, tak mówił z wysiłkiem:

– Wiele ci rzeczy miałbym mówić, królu… wiele ci rzeczy pokazać… ale już sił nie mam… Nie mogę… I to mnie zabija, że już nic dla ziemi mojej i dla ciebie, królu, uczynić nie mogę…

Myśl jego zwracała się ciągle gorączkowo do spraw państwa, do prowincji, które się połączyć miały z nami, do wielkiego, nie skończonego jeszcze dzieła jedności narodowej.

Świadomość nikła już prawie, a jeszcze wołał:

– Nauczajcie dzieci… kształćcie młodzież… Rządźcie wolnomyślnie krajem!

Już śmierć była nad nim i ogarniał go obłęd konania, a jeszcze wołał generała Garibaldiego, z którym był poróżnił się dawniej, żeby szedł naprzód, naprzód… Jeszcze dopominał się o Rzym dla Włoch, o Wenecję. Miał ogromne widzenia przyszłości Włoch i Europy, śniło mu się jakieś najście obcych ras, obcych plemion, pytał o wojsko, o wodzów, drżał i wtedy jeszcze o swój lud, o kraj…

Wielkim jego, ostatnim bólem nie było to, że życie mu ucieka, ale to, że musi odejść już, a ojczyźnie służby jego trzeba. Tej służby, która strawiła w niewielu latach potężne siły jego niezwykłego organizmu.

Umarł z okrzykiem bojowym na ustach, a śmierć jego była tak wielką, jak życie.

A teraz pomyśl, Henryku, czym jest praca nasza wobec tych olbrzymich wysiłków ducha i umysłu, praca, która ci przecież nieraz cięży!

I czym są nasze troski, nasze bóle, nasza śmierć nawet, w porównaniu z tytanicznymi trudami, z lękiem śmiertelnym o losy narodu całego, z ostatnią godziną tych olbrzymów, którzy sercem podparłszy rosnącą budowę ojczyzny, czują, że serce to zamiera…

Synu! Myśl ty o tym, gdy będziesz przechodził przed tym marmurem, drogim dla każdego Włocha, a pochyliwszy ze czcią czoło, mów w sercu swoim: „Chwała”!

Twój ojciec.

Kwiecień

Wiosna

1. sobota

Pierwszy kwietnia! Jeszcze tylko trzy miesiące! Dzisiejszy poranek był chyba najpiękniejszy z roku. W szkole byłem bardzo wesół, wszystko mi dobrze szło, bośmy się umówili z Corettim, że pojutrze pójdziemy zobaczyć króla. To jest Coretti mnie weźmie z sobą, bo jego ojciec zna króla. A i tym się cieszyłem, że matka moja obiecała mnie zaprowadzić do ochronki133 małych dzieci na Corso Valdocco. Ale już chyba najwięcej tym, że Mularczyk ma się lepiej i że wczoraj wieczorem nauczyciel przechodząc powiedział mojemu ojcu:

– Dobrze idzie! Dobrze!

A jaki był cudny ten wiosenny ranek! Z okien szkoły widać było czysty lazur nieba, drzewa pokryte świeżą zielonością, a na oknach, na balkonach, wszędzie gdzie spojrzeć – doniczki i bukiety kwiatów.

Nauczyciel wprawdzie się nie śmiał, bo on się nigdy nie śmieje, ale był w humorze tak wybornym, że nawet ta prostopadła zmarszczka w pośrodku czoła gdzieś mu się podziała i żartując tłumaczył nam zadanie przy tablicy. Zaraz można było poznać, że z ogromną przyjemnością oddycha świeżym powietrzem, które z ogrodu przez okna do klasy szło pełne zapachu kwiatów i skopanej ziemi, tak że się zaraz musiało myśleć o spacerach na wsi.

Więc że tak okna były otwarte, to było słychać, jak gdzieś nieopodal w ulicy kowal bije w kowadło, a kobieta jakaś śpiewa usypiając dziecko. A z daleka, z daleka gdzieś dolatywał dźwięk trąb ze szkoły wojskowej. Wszyscyśmy byli radzi temu gwarowi, ale nie Stardi. Więc kiedy kowal zaczął silniej kuć, a kobieta głośniej śpiewać, nauczyciel przerwał sobie i słuchał chwilę. Potem patrząc w okno rzekł z wolna:

– Niebo, które się uśmiecha, matka, która śpiewa, obywatel, który pracuje, dzieci, które się uczą – oto rzeczy piękne i dobre!

Jakoż przy wyjściu ze szkoły zauważyłem, że wszyscy inni też byli weseli; chłopcy szli raźno, tupiąc mocno, wielu nuciło półgłosem, zupełnie jak przed czterodniowymi feriami. Nauczycielki żartowały; ta z czerwonym piórem skakała ze swoimi wstępniakami jak pensjonareczka; rodzice uczniów rozmawiali ze sobą śmiejąc się, a matka Crossiego, zieleniarka, miała w koszu taką moc fiołków, że w całym przysionku pachniało. Nigdym się też tak nie uradował jak tego ranka zobaczywszy mamę, która na mnie w ulicy czekała. Więc pobiegłem do niej mówiąc:

– Takim rad! Takim wesół! Czego ja, mamo, taki jestem wesół?

A mama uśmiechnęła się i rzekła:

– Bo jest pogoda wiosenna w tobie i na świecie!

Król Humbert

3. poniedziałek

Punkt o dziesiątej spostrzegł mój ojciec przez okno Corettiego, który handluje drzewem, oraz jego syna, jak mnie oczekiwali, podług umowy, na placu. Zaraz mnie zawołał i rzekł:

– Spiesz się, Henryku, nie daj im czekać. Idź zobacz twojego króla!

Skoczyłem jak strzała.

Obydwaj Coretti, i duży, i mały, szczególnie byli dziś rześcy, weseli, a ich nadzwyczajne podobieństwo nie uderzyło mnie tak jeszcze nigdy, jak tego ranka. Ojciec miał u kurtki medal za odwagę i dwa odznaczenia, a wąsiki tak zaostrzone jak szpilki.

Ruszyliśmy zaraz ku dworcowi kolei żelaznej, gdzie król miał przybyć o wpół do jedenastej. Ojciec Coretti palił fajkę i zacierał ręce.

– Wiecie wy, dzieci, żem ja nie widział króla od wojny w 66? Bagatela! Piętnaście lat i sześć miesięcy jak obszył! Najpierw trzy lata we Francji, potem w Modovi… Dobrze mówię! Piętnaście! A tu, gdziem go przecież mógł widzieć, trzeba trafu, żem ani razu nie był w mieście, kiedy król przyjeżdżał! I oto powiadają, że nie ma przeznaczenia…

Ojciec Coretti mówił o królu: Humbert – jakby to był jego kolega. Humbert dowodził 16 dywizją, Humbert miał dwadzieścia dwa lata i tyle a tyle miesięcy, Humbert dosiadał konia tak i tak.

– Piętnaście lat – powtórzył idąc wielkimi krokami, żeśmy ledwie nadążyć mogli. – Okrutniem go ciekaw zobaczyć! Zostawiłem go książęciem, a zobaczę królem… No i ja też się zmieniłem trochę… Z żołnierza przeszedłem na przekupnia drzewa.

I rozśmiał się głośno.

Syn go zapytał:

– Czy jakby ojca król zobaczył, to by ojca poznał?

Ojciec śmiał się.

– Głupiś, mój kochany! Że ja go poznam, to co innego! On był jeden jak tuz134 pomiędzy nami. Ale takich jak ja było jak much. Cóż to, miał się nam po jednemu przypatrywać, czy co?

Skręciliśmy na Corso Wiktora Emanuela. Mnóstwo osób szło tędy w stronę stacji kolejowej. Szła kompania alpejska z trąbami. Dwóch karabinierów pędziło galopem na koniach. Jeden koń był siwy i strasznie się wspinał.

Ojciec Coretti ożywiał się coraz.

– Bardzo, ale to bardzom rad, że go znów zobaczę. Przecież to generał mojej dywizji! Ot, jak się to człowiek prędko postarzał! A pamiętam, jakby wczoraj ten poranek 24 czerwca. Tornister na plecach, karabin w ręku, a tu dookoła… proch aż pachnie, bo zaraz bitwa zacząć się miała. Humbert przelatywał z adiutantami tu, to tam, a tu już armaty zaczynały grzmieć. Wszyscy patrzyliśmy na niego, a żołnierze mówili: „Żeby go aby która kulka liznąć nie chciała!” – O tysiąc mil byłem od tej myśli, że za niewiele czasu znajdę się przed lancami austriackimi. Ale to o cztery kroki, powiadam wam, nie więcej! Piękny to był dzień! Niebo – jak lustro. A upał! – Chryste Panie! Zobaczymy teraz, czy można wejść. Spróbujmy!

Doszliśmy właśnie do stacji. Były tu już tłumy ludzi, powozy, stowarzyszenia z chorągiewkami. Muzyka wojskowa grała. Ojciec Coretti próbował wejść na podjazd, ale mu się nie udało. Postanowił więc stanąć w pierwszym rzędzie tych, którzy się tłoczyli u wyjścia. Jakoż rozstawiwszy łokcie nie tylko sam się przepchnął, ale i nam miejsce przy sobie zrobił. Ale tłum chwiał się i popychał nas to w tę, to w ową stronę. Coretti zauważył pierwszy słup podjazdu, gdzie straż nikomu stać nie pozwala.

– Chodźcie, dzieci! – zawołał nagle i ciągnąc nas za ręce w dwóch skokach przebył pustą przestrzeń i przy owym słupie, oparty plecami, stanął.

Natychmiast przybył brygadier i rzekł:

– Tu nie wolno stać.

– Jestem z czwartego batalionu czterdziestej dziewiątej dywizji – odpowiedział Coretti dotykając swojego medalu.

Brygadier popatrzył na niego i rzekł:

– Zostańcie.

– A co? Nie mówiłem – zawołał triumfujący Coretti. – To jest zaczarowane słowo, ten czwarty z czterdziestej dziewiątej! Jeszcze czego! Żebym ja nie mógł tu stać i patrzeć wygodnie na mojego jenerała, ja, com był w karabatalionie! Jeślim go wtedy mógł widzieć nos w nos, to i teraz słuszna rzecz, żebym go tak widział! I co ja nawet gadam: jenerał. Przecież był komendantem mego batalionu przez dobre pół godziny, bo jużci on komenderował batalionem, kiedy nas ustawiał, a nie major Ulbrich, do kaduka!

Tymczasem widać było w sali poczekalnej i przed nią ogromny ruch panów i oficerów, a u podjazdu stawały rzędem powozy ze służbą w czerwonej liberii.

Mały Coretti zapytał ojca, czy książę Humbert miał szablę w ręku, kiedy ustawiał karabataliony.

– Naturalnie, że musiał mieć szablę, ażeby odbić lancę, która tak dobrze jego, jak innego dźgnąć mogła! Ach, te łotry, z piekła urwane! Jak ta szarańcza spadli nam na karki. Jakże się nie zaczną uwijać! A my też! To ludzie, armaty, co tylko żyło, tak się w oczach kręciło jak ten młyn diabelski! A w takie otręby szło, jakby ten wicher kola obracał… Wszystko się pomieszało jak groch z kapustą. Szwoleżery z Aleksandrii, ułan z Foggi, bersaliery, kawaleria, diabeł wie nie co, tak że ani komendy zrozumieć nie można było. Aż tu słyszę krzyk: „Książę! Książę!” – I widzę lance jak te błyskawice.

Cel! pal!

Chmura dymu zakryła naraz135 wszystko.

Kiedy opadła, ziemia była pokryta końmi i ułanami, co ich przez pół było martwych, a zaś przez pół rannych. Obejrzę ja się i widzę w pośrodku naszego batalionu stoi Humbert na koniu, spokojnie, i tylko patrzy po nas, jakby chciał zapytać:

„Nie podrapali mi tam moich zuchów?”

Tak my zaraz poczęli krzyczeć: „Wiwat!” Tak prosto w twarz my mu krzyczeli, jak wariaty. To była chwila!… Niech licho porwie, jaka to była chwila!…

A otóż i pociąg…

Muzyka zaczęła grać hymn narodowy; panowie cywilni iwojskowi podbiegli, publiczność wspięła się na palce.

– E, nie wyjdzie jeszcze tak zaraz, bo będą mowy – rzekł jeden ze straży.

Ojciec Coretti nie mógł się powstrzymać w opowiadaniu.

– Hej, kiedy o nim myślę, to jakbym go tam widział… Były przecie i cholery, i trzęsienia ziemi, i licho wie nie co, i tam też wszędzie mężnie stał; ale ja go tak widzę, jakem go widział wtedy w pośrodku naszego karabatalionu z tą spokojną twarzą. I pewny jestem, że on też dobrze naszą czwórkę pamięta, nawet teraz, kiedy już królem jest, i że chciałby nas kiedy tak wszystkich razem przy swoim stole zobaczyć, jak nas wówczas widział. Cóż! Teraz ma jenerałów, szambelanów, dwór. A wtedy miał tylko nas, żołnierzy biedaków… Oj, żebym ja mógł z nim pogadać tak we cztery oczy… Nasz jenerał!… Dwadzieścia dwa lat! Jak świeca! Nasz książę, co naszym bagnetom się powierzył! Piętnaściem lat go nie widział… Nasz Humbert! E!… A jeszcze ta muzyka człowiekowi wątrobę przewraca! Eh!…

Wtem przerwał mu wybuch okrzyków. Tysiące kapeluszy zaczęło powiewać w powietrzu. Czterech panów czarno ubranych wsiadło do pierwszego pojazdu.

– To on! – krzyknął Coretti i wpatrzył się jakby urzeczony.

Potem rzekł cicho:

– Matko Boska! Jak też posiwiał!

Wszyscy trzej odkryliśmy głowy; pojazd odkryty z wolna się ku nam toczył, wśród okrzykującego, machającego kapeluszami tłumu. Spojrzałem na ojca Corettiego. Wydał mi się zupełnie innym. Był jakby wyższy, poważny, trochę bladawy, sztywno okolumnę oparty.

Pojazd zbliżył się tak, że ledwie o dwa kroki był od niego.

– Niech żyje! – krzyczano dokoła.

– Niech żyje! – krzyknął z innymi Coretti.

Król spojrzał mu prosto w twarz i zatrzymał wzrok przez chwilę na jego medalach.

A Coretti całkiem głowę stracił i jakże nie ryknie:

– Czwarty batalion czterdziestej dziewiątej kompanii!

Król, który tymczasem patrzył gdzie indziej, zwrócił się znów nagle w naszą stronę i patrząc bystro w oczy Corettiemu, rękę do niego wyciągnął.

Skoczył Coretti, chwycił ją, uścisnął z całej mocy. Pojazd ruszył, tłum się ruszył, zakołysał i oddzielił nas na chwilę od ojca Corettiego. Aleśmy go zaraz zobaczyli znowu. Zdyszany był, oczy miał wilgotne, i wyciągnąwszy rękę w górę syna po imieniu zawołał. Mały Coretti rzucił się ku ojcu, a ów krzyknął:

– Prędzej, chłopcze! Prędzej, póki ręka ciepła jeszcze… – I powiódł mu ręką dokoła twarzy mówiąc: – To jakby cię król pogłaskał.

I stał jak senny utkwiwszy oczy w dalekim już pojeździe, uśmiechnięty, z zagasłą fajką w ręku, wpośród ciekawego tłumu, który go otoczył dokoła.

– To jeden z karabatalionu czterdziestej dziewiątej! – mówiono.

– To żołnierz, co króła zna…

– To król poznał tego żołnierza…

– Król do niego rękę wyciągnął…

– Suplikę136 królowi dał… – rzekł jeden głośniej.

Wyprostował się na to Coretti i nagle odwrócił.

– Nie! – zawołał. – Nie dałem mu żadnej supliki! Dałem mu zupełnie co innego, jeśli chcecie wiedzieć!

Wszyscy wlepili w niego oczy, a on z prostotą odparł:

– Dałem mu krew moją!

W ochronce

4. wtorek

Zaprowadziła mnie mama wczoraj pod wieczór, tak jak to obiecała, do ochronki137 przy Corso Valdocco, gdzie chciała polecić przełożonej małą siostrzyczkę Precossiego.

Pierwszy raz w życiu widziałem ochronkę. Bardzo mi się podobała! Między dziewczętami i chłopcami było ze dwieście tak małych, że nasze wstępniaki mogły uchodzić w porównaniu z nimi za dorosłych ludzi!

Przyszliśmy w chwili, kiedy się to wszystko pakowało rzędem do refektarza138, gdzie były dwa niskie, ogromne, długie stoły, z mnóstwem okrągłych wgłębień, a w każdym wgłębieniu czarna miseczka, pełna ryżu i fasoli, a przy niej łyżka blaszana. Wiele z tego drobiazgu przewracało się idąc i leżało to jak gruszki na ziemi, póki która z ochroniarek nie przybiegła i nie postawiła tego na nogi. Inne zatrzymywały się przed pierwszą lepszą miseczką i dalej łyżkę do buzi! Krzyknie ochroniarka: „Dalej! Dalej!” – to zrobi parę kroków i znów łap za łyżkę! I tak idzie to „dalej!” – i to pochłeptywanie, że nim miejsc swoich dojdą, w miseczkach – zupy już połowa tylko.

Nareszcie z wielkim mozołem i po wielu wołaniach: „Na miejsca! Na miejsca!” – ustawiono je w jakim takim porządku; zaczął się pacierz. Ale oba te rzędy, które miały się do stołu plecami obrócić i na obraz patrzeć, nie mogły się jakoś z miseczkami rozstać i trzymając głowy w tył na oku miały swoje porcje, żeby im kto nie ujadł. A tak, ręce były złożone, pacierz na ustach, a fasola z ryżem w sercu.

Zaczęło się jedzenie. Co za widowisko! Tu jedno dwiema łyżkami zajada, tu drugie ręką wprost się napycha, tu trzecie wybiera po jednym ziarnku fasoli i do kieszeni kładzie, a inne przez fartuszek zupę cedzi i z pozostałej fasoli ciasto sobie w fartuszku ugniata.

Były i takie, co nie jadły, tylko muchy łapały po stole; i takie, co zakrztusiwszy się rozpryskiwały fontanny ryżu dokoła. Tak wyglądała zupełnie ta sala jak wielki kurnik z kurczętami. Ale bardzo było ładnie patrzeć na nie! Szczególniej te dwa długie, długie rzędy dziewczynek, wszystkie z włosami związanymi w czubek, że tylko się mieniły w oczach te wstążeczki czerwone, niebieskie, zielone.

Wtem pyta ochroniarka jakichś ośmiu rzędem stojących dziewczynek:

– A gdzie ryż rośnie?

A one wszystkie razem z buzią zupełnie zapchaną:

– W kuchni!

A inne poprawiając:

– W wodzie!

Więc ochroniarka znowu:

– Ręce do góry!

Trzeba było widzieć, jak się nagle podniosły te wszystkie ramionka, które niedawno jeszcze były w powijakach, jak się zatrzepotały te wszystkie małe rączki, zupełnie jak motyle białe iróżowe.

Po zupie – wyjście na spacer. Ale przed wyjściem pobrały dzieci swoje koszyczki wiszące nisko na ścianie i rozproszyły się, wyciągając z nich różne przyniesione z domu zapasy: chleb, śliwki suszone, kawałeczek sera, jajko gotowane, małe jabłuszko, garsteczka bobu, skrzydełko kury. W jednej chwili ogród pokrył się okruszynami, jak gdyby kto je posypał dla całej chmary ptactwa. A jadły w najdziwaczniejsze sposoby! Jak króliki, jak myszy, jak koty, przeżuwając, liżąc, wysysając. Jakiś malec przytrzymywał sobie grzankę na piersiach i wecował139 ją jabłuszkiem, jakby ostrze szabli. Małe dziewczątka wyciskały w garstkach twaróg, z którego im serwatka po palcach ciekła, chowały go w rękawy, nic sobie nie robiąc z nikogo. Biegały i goniły się z chlebem i jabłkami w zębach, zupełnie jak małe psiątka. Widziałem też trzech chłopców, którzy stali w kupce pochyliwszy głowy i dłubiąc patyczkiem w gotowanym jajku, jakby się tam skarb jakiś spodziewali znaleźć; a co wydłubali na ziemię, to później podnosili z największą cierpliwością, jakby to były perły drogocenne.

A niech się u którego w koszyczku znalazło coś osobliwego, to cala kupka stawała nad nim i patrzyła jak na księżyc w studni.

Ze dwunastu może stało tak dokoła jakiegoś tyciego szczęśliwca – który trzymał tutkę miałkiego cukru – nadskakując mu i dworując140, żeby pozwolił chleb w niej raz umaczać; a on jednym pozwalał, a innym, kiedy go już bardzo prosili, palec umaczawszy w tym cukrze polizać dawał.

Tymczasem przyszła i matka moja do ogrodu i zaczęła pieścić to jedno, to drugie. Przyszła do niej cała kupka, pchając się i tak podnosząc buzie do pocałunku jakby gdzieś do trzeciego piętra.

Jedno ofiarowało jej skórkę pomarańczy, drugie kromeczkę chleba, którego już dojeść nie mogło, a jakaś dziewczynka obdarzyła ją zerwanym z krzaka liściem. Aż przyszła „ta chora”, z wielką asystą towarzyszek, i pokazała jakiś maluśki pęcherzyk na końcu paluszka, którym wczoraj dotknęła zapalonej świecy. Ale inne przykolebawszy się do mojej matki, która na trawie przysiadła, podsuwały jej przed same oczy jakieś małe robaczki, jakieś muszki, które nie wiem jak nawet dojrzeć mogły, to znów guziczki od koszulek swoich, to kwiateczki jakieś, z miną ważną, jakby największe dziwo!

Jakiś malec z obwiązaną głową, który chciał koniecznie być słyszanym, rozpowiadał krzykliwie jakąś historię o tym, jak skądciś spadł, z czego jednak ani słówka nie można było zrozumieć.

Inny przypiął się do niej jak bąk i szeptał jej w ucho: – A mój tatuś robi miotły, aha!

A tymczasem tysiące nieszczęść okropnych przytrafiało się na wszystkich ścieżkach ogrodu i na wszystkich grządkach. Tu dzieciak darł się, że nie może rozwiązać węzełka u chustki od nosa; tu dwaj inni skakali sobie do oczu o większą z dwóch cząstek jabłka; tu jeszcze jakoweś bobo przewróciło się przez rozbity stołek i gorzko na tych ruinach losy swe opłakiwało, nosek tylko nad nie podniósłszy.

Przed odejściem matka moja wzięła na ręce jedno, drugie, trzecie; a wtedy zaczął ten drobiazg ze wszystkich stron się zbiegać z umazanymi buziami, i dalej się czepiać, jak które mogło, za suknię, za ręce, dalej oglądać pierścionki, pociągać za łańcuszek od zegarka, za włosy.

– Na nic pani suknię poplamią! – mówiły ochroniarki.

Ale matce mojej nie szło wcale o suknię, więc je tylko całowała, a one cisnęły się coraz natarczywiej, te bliższe wyciągając ręce, żeby je wziąć, te dalsze wołając cienkim głosikiem:

– Adie!141 Adie! Adie!

Ledwie że się jej udało uciec od nich z ogrodu. A wtedy pobiegły wszystkie do sztachet, poprzystawiały buzie jak mogły do żelaznych prętów, a rączyny między nie, machając nimi, podając skórki chleba, łupinki jabłek z ogryzkiem sera i wołając:

– Adie! Adie!… Niech pani jutro przyjdzie! Niech pani znów przyjdzie!

A moja matka, idąc szybko, przeciągnęła jeszcze ręką po tych łapkach wyciągniętych – jak po girlandzie żywych róż, i nareszcie uszła cało na ulicę, z suknią poplamioną i pełną okruszyn, wygnieciona, roztargana, z pełną ręką kwiecia, z oczyma nabrzmiałymi od łez, a tak wesoła, jakby wyszła z najlepszej zabawy.

A z wewnątrz dolatywał jeszcze świergot, podobny do świergotu ptasząt:

– Adie, pani, adie! Niech pani tu do nas znowu przyjdzie!…

131.Cavour, Camillo Benso (1810–1861) – włoski polityk liberalny, premier królestwa Piemontu i Sardynii, działał na rzecz zjednoczenia Włoch. [przypis edytorski]
132.Cavour, Camillo Benso (1810–1861) – włoski polityk liberalny, premier królestwa Piemontu i Sardynii, działał na rzecz zjednoczenia Włoch. [przypis edytorski]
133.ochronka (daw.) – sierociniec bądź instytucja opiekująca się ubogimi dziećmi. [przypis edytorski]
134.tuz (daw.) – as w talii kart. [przypis edytorski]
135.naraz (daw.) – nagle. [przypis edytorski]
136.suplika (z łac.) – prośba, podanie. [przypis edytorski]
137.ochronka (daw.) – sierociniec bądź instytucja opiekująca się ubogimi dziećmi. [przypis edytorski]
138.refektarz – jadalnia w klasztorze lub w innej instytucji kościelnej. [przypis edytorski]
139.wecować – polerować. [przypis edytorski]
140.dworować (daw.) – żartować. [przypis edytorski]
141.Adie! (z fr. adieu) – do widzenia. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
330 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre