Kitabı oku: «Serce», sayfa 11
Wigilia 14 marca
Dziś był weselszy dzień od wczorajszego. Trzynasty marca! Wigilia rozdawania nagród w teatrze Wiktora Emanuela; doroczna uroczystość, wielkie, piękne święto! Tym razem nie poniosą świadectw na scenę chłopcy, wzięci na chybił trafił z tej albo z tej szkoły, żeby je przedstawić panom mającym rozdać nagrody. Wcale nie!
Dyrektor przyszedł dziś na „finis” i powiedział tak:
– Chłopcy, przynoszę wam piękną wiadomość!
Potem zawołał:
– Coraci! Kalabryjczyk!
Kalabryjczyk podniósł się w ławce.
– Czy chcesz należeć do tych, którzy jutro poniosą świadectwa do nagród, żeby je władzy przedstawić w teatrze?
Kalabryjczyk odpowiedział, że chce.
– Dobrze! – dyrektor na to. – Tym sposobem będzie także i reprezentant Kalabrii. A będzie to piękna rzecz! Municypium118 postanowiło, żeby dziesięciu albo dwunastu chłopców pochodzących z różnych części Włoch, a należących do różnych oddziałów szkolnych, przedstawiło władzom świadectwa do nagród.
Mamy dwadzieścia oddziałów takich i pięć pomocniczych oddziałów i mamy sześć tysięcy uczniów. W tak znacznej liczbie z łatwością przyjdzie znaleźć chłopca z każdej prowincji kraju. W sekcji Torquata Tassa jest dwóch przedstawicieli wysp naszych: jeden Sycylijczyk i jeden Sardyńczyk. W szkole „Boncom pagni” jest mały Florentczyk, synek snycerza119 ; w szkole „Tomasseo” jest mały Rzymianin, z Rzymu rodem; paru Wenecjan, Lombardczyków, Romaniolów znajdziemy również; Neapolitańczyk jest w szkole „Monviso”, synek urzędnika; a my, z naszej szkoły, damy Genueńczyka i Kalabryjczyka – ciebie, Coraci! Dodawszy Piemontczyka będziemy mieli dwunastu. Nieprawdaż, jak pięknie to będzie? Zbiorą się tedy wasi bracia ze wszystkich części kraju, aby wam rozdzielić nagrody. Tak, jakby je wam dawały Włochy całe.
Uważajcie sobie: Ukażą się na scenie wszyscy dwunastu. Przyjmijcie ich głośnym oklaskiem. Dzieci to wprawdzie, ale przedstawiać będą kraj swój jak dorośli ludzie. Wszak i mała trójkolorowa chorągiewka tak samo jest symbolem Włoch, jak duża chorągiew. Nieprawdaż? Powitajcie więc ich gorącym aplauzem. Dajcie dowód, że i wasze małe, dziesięcioletnie serca czują zapał, że i wasze dusze unoszą się na widok świętego obrazu ojczyzny!
To powiedziawszy dyrektor wyszedł, a nauczyciel uśmiechnął się i rzekł:
– A więc, Coraci, zostałeś deputowanym120 z Kalabrii!
A my dalej śmiać się i klaskać!
I teraz wyszedłszy na ulicę wzięliśmy go za nogi i podnieśli w triumfie, wołając:
– Wiwat deputowany z Kalabrii! Wiwat!
Ma się rozumieć, że to był żart, ale bynajmniej nie dla ośmieszenia, owszem, żeby go uczcić serdecznie, bo tego chłopca wszyscy lubią bardzo. Więc my go tak niesiem i krzyczym, a on się uśmiecha tylko, a tu na rogu ulicy widzimy pana z czarną brodą, który też się śmieje.
Tak Kalabryjczyk:
– To mój ojciec! Puszczajcie!
A my nic! Maszerujemy precz i dopiero kiedyśmy już się na tego pana natknęli, oddaliśmy mu syna w ręce i rozbiegli się, każdy w swoją stronę.
Rozdanie nagród
14. marca
Około drugiej wielki teatr był zapchany ludźmi. Parter, galeria, loże, balkon – wszystko pełne. Tylko że się w oczach migały te tysiące twarzy, ci uczniowie, te panie, ci nauczyciele, te kobiety z ludu, te dzieci; taki był ruch głów i rąk, taki szum piór, wstążek, jedwabi, taki szmer przeciągły, uroczysty, że aż się coś w sercu działo!
Cały teatr był obwieszony trójkolorowymi draperiami, czerwono, biało i zielono. Z obu stron parteru zrobiono po kilka stopni; z jednej strony mieli uczniowie po nagrody na scenę wchodzić, a z drugiej schodzić dostawszy już nagrody. Na froncie sceny był rząd czerwonych foteli, a na oparciu środkowego wisiał wieniec z wawrzynu; całą zaś głębię sceny ozdabiało mnóstwo chorągwi, a po jednej stronie stół pięknie nakryty, na którym leżały nagrody, trójkolorowymi wstążkami związane. Orkiestra stała poniżej sceny jak zwykle w teatrze; nauczyciele i nauczycielki zapełniali już z połowę pierwszej galerii, która była przeznaczona dla nich; ławki i przejścia w orkiestrze zajmowała może setka chłopców, którzy mieli śpiewać chórem i już trzymali w rękach rozwinięte nuty; a jeszcze tu, to tam przechodzili nauczyciele i nauczycielki ustawiając rzędem tych, co mieli brać nagrody, a matki poprawiały im włosy i krawatki.
Ledwom wszedł z rodzicami do loży, zarazem zobaczył w loży przeciwległej tę małą nauczycielkę z czerwonym piórem, która się śmiała, ukazując śliczne dołeczki w okrągłej twarzyczce, a z nią nauczycielkę mego brata i tę, co ją nazywają „zakonnicą”, ubraną zupełnie czarno, i moją drugą nauczycielkę z wyższego oddziału pierwszej; była tak blada i kaszlała tak głośno, że ją z jednego końca sali w drugim było słychać.
W parterze zobaczyłem zaraz tę kochaną facjatę121 Garronego i małą blond główkę Nelliego, który stał przytulony do jego ramienia.
Nieco dalej spostrzegłem Garoffiego ze spiczastym nosem jastrzębia, który był silnie zajęty zbieraniem listy nagrodzonych i miał już w ręku sporą paczkę, którą pewnie będzie później handlował. Ano, zobaczymy to jutro.
Tuż przy drzwiach stał przekupień drzewa ze swoją żoną, oboje wystrojeni od święta, a przy nich syn, który ma dostać trzecią nagrodę z drugiej klasy. Osłupiałem, nie widząc jego zwykłej czapeczki z kociej sierści ani brązowej kurtki. Wyelegantowany był jak jaki panicz.
W jednej z galerii ujrzałem przelotem Vatiniego, w wielkim koronkowym kołnierzu, ale mi zaraz zniknął gdzieś sprzed oczu.
Na proscenium122, pełnym publiczności, stał kapitan artylerii, ojciec Robettiego, tego, co to o kulach chodzi, co wyratował od śmierci wstępniaka.
Równo z uderzeniem drugiej godziny orkiestra poczęła grać, a jednocześnie przez schodki z prawej strony wszedł na scenę pan syndyk, pan prefekt, pan asesor123, pan inspektor i wielu innych panów, ubranych czarno, którzy zasiadali na owych czerwonych fotelach. Nagle orkiestra urwała, a nauczyciel szkoły śpiewu zbliżył się z laseczką w ręku. Na jego znak wszyscy chłopcy siedzący w ławkach orkiestry powstali i zaczęli śpiewać chórem. Ach, jak to było prześlicznie! Wszyscy słuchali nieruchomie jak zaczarowani. Bo to był taki słodki, czysty, powolny śpiew, jak gdyby w kościele albo w raju… Gdy umilkł, zagrzmiały oklaski, a potem zrobiło się cicho. Miało się zacząć rozdawanie nagród. Już stał na scenie mój mały nauczyciel z drugiej, ten z rudą głową i bystrymi oczyma, bo to on właśnie miał czytać nazwiska nagrodzonych. Czekano tylko przybycia tych dwunastu chłopców, którzy mieli przedstawiać świadectwa.
Dzienniki zapowiedziały, że chłopcy wybrani zostali ze wszystkich części Włoch. Publiczność wiedziała o tym i wyglądała ich przyjścia, patrząc ciekawie w drzwi boczne, którymi wejść mieli. Pan syndyk, inni panowie milczeli i cały teatr milczał w tym oczekiwaniu…
Naraz wbiegli aż na proscenium samo i stanęli rzędem, wszyscy dwunastu z uśmiechem radości i dumy. Cały teatr, trzy tysiące ludu zerwało się z miejsc, wybuchając grzmotem oklasków jak burza.
Chłopcy stali przez chwilę zupełnie oszołomieni.
– Oto Włochy! – zawołał jakiś głos donośny z loży.
Ludzie byli bardzo wzruszeni, a choć nie było smutno, jakoś się płakać chciało. Poznałem zaraz Coraciego, naszego Kalabryjczyka; był czarno ubrany jak zawsze.
Jeden pan z municypium124, który był z nami, a znał wszystkich, pokazywał ich po jednemu mojej matce.
– Ten mały blondynek jest przedstawicielem Wenecji. Rzymianin to ten wysoki, kędzierzawy.
Ze trzech może było paniczyków między nimi, a reszta dzieci robotników. Ależ ślicznie wyglądali w swych ludowych strojach! Florentczyk, najmniejszy ze wszystkich, był przepasany wpół błękitną szarfą.
I zaraz poczęli przed panem syndykiem z paradą iść, a on każdego z nich całował w czoło; podczas gdy pan, co przy nim siedział, mówił mu z uśmiechem, z jakiego miasta który:
– Florencja, Neapol, Bolonia, Palermo…
A co który przeszedł, to mu cały teatr oklaski walił, aż grzmiało. Po tej paradzie przed panem syndykiem pobiegli wszyscy do stolika po leżące na nim świadectwa; nauczyciel zaczął odczytywać z listy imiona szkół, klas oraz nazwiska nagrodzonych, którzy zaczęli wstępować na scenę równym, wolnym krokiem.
Zaledwie wstąpili pierwsi, kiedy za sceną odezwała się cicha muzyka samych skrzypiec. Przez cały czas rozdawania nagród trwała ich słodka, jednostajna pieśń, zupełnie jakby szmer wielu łagodnych głosów; głosów matek, nauczycieli i nauczycielek cieszących się razem z nagrodzonymi chłopcami.
A chłopcy, wywoływani z listy, zbliżali się jeden po drugim do siedzących panów, którzy im podawali nagrody głaszcząc ich głowy i mile przemawiając do nich. A pokazał się który maluśki, to zaraz ci najmniejsi w galeriach i w parterze klaskali w ręce; niemało też osób klaskało tym, którzy byli biednie odziani albo mieli długie, wijące się w puklach po ramionach włosy, albo ubrania w narodowych barwach.
A te wstępniaki! Wgramoliło się to na scenę, stanęło i nie wiedziało, co ze sobą zrobić i gdzie się obrócić. To cały teatr pękał od śmiechu! Aż jeden, może na łokieć wysoki, z wielką różową kokardą na plecach, ledwo się wdrapawszy na schodki zaplątał się w dywan i bęc, leży! Skoczył pan prefekt, podniósł go, postawił na nogi, a wszyscy się śmieją i klaszczą, że taki bohater po nagrodę idzie…
Któryś tam znowu, przyciskając nagrodę obu rękami, pośliznął się przy zejściu na schodach i spadł.
Panie krzyknęły, ale nic mu się nie stało i choć parę kozłów wywrócił, nagrody nie puścił!
Różni tam byli pomiędzy nimi, można się było napatrzeć! Były twarzyczki poważne, były wystraszone, były czerwone jak wisienki, a były też i błazenki małe, które się wszystkim tym panom prosto w oczy śmiały, a ledwie zeszły ze sceny, zaraz je chwytały matki na ręce i zabierały z sobą do domu.
A dopiero jak przyszła na naszą szkołę kolej! No, z tych bardzo wielu znałem. Szedł Coretti w nowym ubraniu od stóp do głów, z tym pięknym, rześkim uśmiechem, który mu odsłania rzędy białych zębów. Nikt by się nie domyślał, ile on dziś już centarów drzewa przydźwigał od rana! Pan syndyk, dając mu atestat125 zapytał, co znaczy ten czerwony znak, który ma na czole, i trzymał na ramieniu rękę. Poszukałem oczyma na parterze rodziców jego: śmiali się oboje, zakrywając usta dłonią.
Potem szedł Derossi, cały niebiesko ubrany, w błyszczących bucikach, z tymi złotymi kędziorami, szczupły, zgrabny, z podniesionym czołem, tak piękny, tak ujmujący, że rad bym go był uściskał! Wszyscy też ci panowie w fotelach ściskali go za rękę i każdy mu coś miłego powiedział.
Wtem rudy nauczyciel zawołał:
– Juliusz Robetti!
I oto ukazał się kaleka nasz drogi na szczudłach… Wszyscy uczniowie szkół naszego miasta wiedzieli o jego przypadku. W mgnieniu oka przebiegł szept między publicznością. I rozległy się oklaski jak teatr długi i szeroki! Od okrzyków ściany drżały! Mężczyźni powstali z miejsc, panie powiewały chusteczkami, a biedny chłopiec zatrzymał się w pośrodku sceny, drżący i oszołomiony. Pan syndyk wstał, podprowadził go sam, a wręczywszy mu nagrodę, ucałował w czoło. Potem myślałem, że ryknę płaczem – odczepił ten wianek z wawrzynu, który był nad fotelem jego, i zawiesił mu go na rączce od kuli. A że chłopiec drżał coraz silniej, odprowadził go sam do parterowej loży, gdzie stał ojciec jego, kapitan, a ten chwycił chłopca na ręce i posadził go przy sobie w loży wśród nieopisanej burzy okrzyków: „Niech żyje! Niech żyje!”
Tymczasem ciągle jeszcze za sceną grały skrzypce swoją cudną, słodką pieśń, a chłopcy szli i szli…
Szli ze szkoły „Consolata” (Pocieszenia), prawie wszyscy synowie kupców; szli ze szkoły „Vanchiglia”, synowie robotników; szli z „Boncompagni”, gdzie przeważnie oddają na naukę dzieci swe wieśniacy; szli na koniec ze szkoły „Rayneri”, która była ostatnia.
Zaledwie przeszli, sześciuset chłopców w orkiestrze odśpiewało inną znowu pieśń prześliczną; potem przemawiał pan syndyk, potem pan asesor, który mowę swoją skończył zwróciwszy się do chłopców tak:
– Zanim opuścicie te mury, pokłońcie się z miłością i czcią tym, którzy pracują nad wami; którzy wam poświęcają wszystkie siły i ciała, i ducha; którzy dla was żyją i umierają dla was! Oto oni! – I skłoniwszy głowę, ukazał ruchem ręki galerię nauczycieli.
A wtedy chłopcy powskakiwali na ławki, na krzesła wyciągając ręce do nauczycieli i nauczycielek, wywoływali imiona tych, co im najbliżsi i najmilsi byli, wydając okrzyki idące prosto z serca.
A w galerii zrobił się też ruch nieopisany. Nauczyciele i nauczycielki odpowiadali uczniom także okrzykami wzruszonych głosów, a kapelusze, ręce, chusteczki, wszystko to chwiało się w powietrzu ku chłopcom.
Za czym orkiestra jeszcze raz zagrała hymn narodowy, a publiczność raz jeszcze pozdrowiła grzmiącym oklaskiem dwunastu małych reprezentantów prowincji włoskich, którzy w prześlicznej grupie, ramionami i rękoma spleceni stali na proscenium, pod ulewą rzucanych im kwiatów.
Spór
20. poniedziałek
A przecież, nie! To nie przez zazdrość, że on dostał nagrodę, a ja nie, pokłóciłem się dziś rano z Corettim. Wcale nie przez zazdrość! Ale on zawinił. Nauczyciel posadził go przy mnie, a ja pisałem kaligrafię w moim nowym kajecie. Wtem trącił mnie łokciem tak, że nie tylko zrobiłem okropnego żyda126 na kaligrafii, ale jeszcze i na miesięcznym opowiadaniu, którem wziął do przepisania od chorego Mularczyka i podłożył sobie pod kajet. Powiedziałem mu naturalnie kilka słów z brzegu.
A on na to z uśmiechem:
– To nienaumyślnie!
Wiem dobrze, że nienaumyślnie; znam go przecież, ale mnie to rozgniewało, że się uśmiecha, i zaraz pomyślałem sobie:
„Dostałeś, ptaszku, nagrodę, to zaraz się puszysz!” – I aż wszystko zatrzęsło się we mnie.
Niedługo też myśląc, jak go nie wyrżnę łokciem, tak zamazał sobie rękawem całą zapisaną stronę.
Zaczerwienił się ze złości i krzyknął:
– Ale ty – umyślnie! – I podniósł rękę.
Nauczyciel zobaczył i powstrzymał go. Siadł, ale mi szepnął:
– Czekać cię będę przed szkołą.
A mnie złość już ominęła, było mi żal i wstyd. „Nie – myślałem – Coretti z pewnością nie chciał mi się spsocić! On dobry!” I zaraz mi się przypomniało, jakem go to widział w jego domu, jak pracował, jak posługiwał chorej matce, a potem jakeśmy go przyjmowali, kiedy mnie odwiedził, i jak się ojcu mojemu podobał. Dałbym nie wiem co, żeby się to wszystko odstało! Żebym nie był tak paskudnie względem niego postąpił! A jeszcze i to przypomniałem sobie, co mi radził ojciec!
„Zawinisz – proś o przebaczenie!”
Ale coś mnie wstrzymywało jednak. Było mi wstyd przyznać się, przepraszać. Patrzyłem więc na niego spod oka i widziałem, że ma kurtkę rozdartą na plecach, może właśnie od noszenia drzewa, i uczułem, że go bardzo lubię, i mówiłem sam do siebie. „Co tam, przeproszę go!” A jednak to małe słówko „przepraszam” uwięzło mi w gardle. On zaś spoglądał na mnie z ukosa od czasu do czasu i zdawał się być więcej zmartwiony niźli rozgniewany. A wtedy i ja patrzyłem na niego z ukosa, bom chciał pokazać, że go się nie boję.
Wtedy powtórzył raz jeszcze:
– Zobaczymy się przed szkołą!
A ja:
– Zobaczymy się przed szkołą!
I znowu mi się przypomiało, co raz mówił ojciec:
„Jeśliś zawinił, broń się, ale nie uderzaj”.
I zaraz sobie postanowiłem.
„Będę się bronił, ale go nie uderzę”. – Ale tak byłem z siebie nierad, tak smutny, żem nie słyszał wcale, co nauczyciel wykłada.
Aż przyszła chwila wyjścia.
Kiedym się znalazł na ulicy sam, spostrzegłem, że idzie za mną.
Zatrzymałem się i czekałem na niego z linią w ręku.
Podszedł – podniosłem linię.
A on:
– Nie, Henryku! – rzekł z tym swoim miłym, dobrym uśmiechem, biorąc mnie za rękę z linią. – Nie! Bądźmy przyjaciółmi po dawnemu!
Jakoś mi się głupio zrobiło na sercu i tak zupełnie, jakby mi kto kuksa w plecy dał, rzuciłem mu się na szyję.
Ucałował mnie i rzekł:
– Nigdy już żadnych kłótni między mną a tobą! Prawda?
– Nigdy! Przenigdy! – odrzekłem.
I rozstaliśmy się uradowani, szczęśliwi.
Ale kiedym wrócił do domu i opowiedział ojcu wszystko, jak było, myśląc, że mu tym przyjemność sprawię, ojciec się zachmurzył i rzekł:
– Nie on, ale tyś był powinien pierwszy rękę do zgody podać, boś ty zawinił!
A po chwili:
– Nie powinieneś się był ośmielić podnieść linii na kolegę lepszego od ciebie, na syna żołnierza!
I rozgniewany wyrwał mi linię z ręki, złamał ją na dwoje i cisnął o ścianę.
Moja siostra
24. piątek
… Czemu ty, Henryku, już i tak rozgniewawszy ojca swoim złym postępkiem względem Corettiego, i mnie jeszcze dokuczyć chciałeś?
Nie uwierzysz, jaką mi zrobiłeś przykrość! Czy nie wiesz, że jak byłeś malutki, całymi godzinami stałam przy twojej kołysce, zamiast się bawić z innymi dziećmi, a jakeś zachorował, wstawałam w nocy z mego łóżeczka, żeby zobaczyć, czy masz gorące czoło. I czy nie wiesz, obrażając siostrę, że gdyby nieszczęście najstraszniejsze w dom nasz uderzyło, ja byłabym ci za matkę i tak bym cię jak matka kochała? Czy nie wiesz, że gdy nam już zabraknie i ojca, i matki, najlepszą twoją przyjaciółką ja będę? Jedyna, z którą będziesz mógł mówić o naszych drogich umarłych i o dzieciństwie swoim i która – gdyby trzeba było – pracowałaby dla ciebie, Henryku, żebyś miał co jeść i mógł się uczyć. Czy nie wiesz, że cię kochać będę zawsze, choć już będziesz duży, że myśl moja pójdzie za tobą, gdy będziesz daleko, że ci zawsze będę wierną sercem, bośmy razem w jednym gnieździe wzrośli?
O, Henryku, bądź pewien, że gdy już będziesz mężczyzną, a spotka cię nieszczęście i uczujesz się samotny wśród ludzi, bądź pewien, że będziesz mnie szukał i przyjdziesz do mnie, i powiesz:
„Sylwio, siostro, daj mi zostać z tobą, mówmy o tych czasach, kiedyśmy byli szczęśliwi. Mówmy o naszej matce, o naszym domu, o tych dniach dobrych, a takich dalekich!”
I będziemy o nich mówili, Henryku, i znajdziesz zawsze ramiona siostry otwarte!
Tak, mój drogi Henryku! Przebacz mi, że cię dzisiaj tym wyrzutem zasmucam! Nie będę ci pamiętała żadnej winy twojej i choćbyś mi powiedział znowu coś niemiłego – zapomnę!
Ty i tak pozostaniesz zawsze moim drogim bratem i o tym tylko pamiętać będę, żem cię niegdyś piastowała, kiedyś był malutki, żem razem z tobą kochała ojca i matkę, żem patrzyła na ciebie, jakeś rósł, i żem przez tyle lat była najwierniejszą towarzyszką twego życia.
Więc napisz mi teraz jakie dobre słowo na tym samym kajecie, a ja przeczytam je przed wieczorem jeszcze.
Tymczasem zaś, żeby ci dać dowód, że wcale się nie gniewam, a także widząc cię zmęczonym, przepisałam za ciebie miesięczne opowiadanie „Krew romańska”, które miałeś przepisać za chorego Mularczyka; znajdziesz je w lewej szufladzie twojego stolika. Pisałam je dziś w nocy, kiedyś spał. Napisz mi więc dobre słówko, mój Henrysiu, proszę!
Twoja siostra Sylwia.
*
… Nie jestem godzien rąk twych ucałować.
Henryk.
Krew romańska
Opowiadanie miesięczne
Tego wieczora dom Ferruccia cichszy był jeszcze niżeli zazwyczaj. Ojciec jego, który utrzymywał mały sklepik z prowiantami, udał się po zakupy do Ford, matka poniosła tam także małą Ludwisię do doktora, mającego jej operować chore oko, i ledwie nazajutrz z rana powrócić mieli oboje.
Północ była już blisko. Posługująca we dnie kobieta odeszła jeszcze o zmroku. W domu pozostał tylko trzynastoletni Ferruccio i stara babka jego, na obie nogi sparaliżowana.
Ten dom to był właściwie – domek. Mały parterowy domek stojący tuż przy gościńcu na dobry strzał z fuzji od wioski, niezbyt dalekiej od Forti, które jest miastem Romanii.
Za całe zaś sąsiedztwo miał on nie zamieszkaną ruderę, przed dwoma miesiącami zgorzałą127, na której widać było jeszcze napis „Oberża”.
Poza domkiem był mały ogródek otoczony żywopłotem, do którego prowadziła niska, wiejska bramka; drzwi zaś sklepiku, będące drzwiami domu, wychodziły na gościniec prosto. Dokoła zaś rozciągała się okolica pusta, szerokie pola uprawne zasadzone morwą.
Wieczór był wietrzny, dżdżysty, północ dochodziła już prawie.
Ani babka, ani Ferruccio nie spali jeszcze i siedzieli w jadalnej izbie, która była i kuchnią zarazem, przedzieloną od ogrodu małą stancyjką, zastawioną starymi gratami.
Ferruccio powrócił do domu ledwie o jedenastej po kilkugodzinnej wyprawie, a babka czekała na niego nie zmrużywszy oka, pełna niepokoju, przykuta do swego obszernego fotela, na którym spędzała dnie całe, a często i kawał nocy, gdyż ciężka duszność nie zawsze pozwalała jej w łóżku się położyć.
Deszcz wzmagał się, wiatr bił nim w małe szyby okien; noc stała się zupełnie czarna.
Ferruccio powrócił zmęczony, zabłocony, w podartej kurtce i z wielkim siniakiem na czole. Jak zazwyczaj, on i jego towarzysze ciskali na siebie kamieniami, najpierw dla zabawy, a potem przyszło do bijatyki; co gorsza, przegrał wszystkie swoje groszaki, a czapkę zostawił gdzieś w rowie.
W kuchni oświetlonej tylko małą lampką stojącą w rogu stołu, tuż blisko fotela – nie było zbyt jasno: a przecież biedna babka dojrzała natychmiast, w jak nędznym stanie wnuk wraca, i częścią128 sama odgadła, częścią dobyła z niego szczegóły jego włóczęgi. Ogromnie babka kochała tego chłopca. Ile razy się z kim pobił, zawsze się spłakała. I teraz także tak było.
– Ach nie! – mówiła później po długim milczeniu. – Nie masz ty serca dla twej starej babki! Nie masz ty serca, kiedy w taki sposób korzystasz z tego, że nie ma w domu ojca ani matki i tak mnie ciężko zasmucasz! Przez cały prawie dzień zostawiłeś mnie samą. Bez żadnego współczucia jesteś dla kaleki! Strzeż się, Ferruccio. Na złą drogę wchodzisz! Na drogę, co cię może zaprowadzić do smutnego końca. Stara już jestem… Widziałam niejednego, co tak zaczynał jak ty, a bardzo źle kończył. Zaczyna się od wałęsania poza domem, od ciskania kamieniami, od przegrywania groszy, a potem, powoli, powoli przechodzi się od kamieni do noża, od zabawy do hazardu, od gry do innych występków, do nadużyć aż i… do kradzieży!
Ferruccio stał i słuchał, o trzy kroki od fotelu babki, oparty o kredens, z głową spuszczoną, z namarszczonymi brwiami, cały jeszcze rozgrzany świeżo stoczoną bójką. Piękne jego kasztanowate włosy spadały mu na czoło, błękitne oczy były nieruchome.
– Od gry prosta do kradzieży droga! – powtórzyła babka, ocierając łzy ze starych oczu. – Pamiętaj, dziecko moje, o tym! Przypomnij sobie tę zakałę całej okolicy, tego Witka Mozzoni, który teraz po mieście się wałęsa, nie miał ci on dwudziestu czterech lat jeszcze, kiedy już dwa razy w więzieniu siedział; aż jego biedne matczysko przeżyć tego nie mogło i serce jej pękło… Znałam ją! A jakże! A ojciec to aż gdzieś za morze wywędrował z tego wstydu i z tej desperacji! Pomyśl tylko o tym hultaju, którego ojciec twój pozdrawiać się wstydzi, choć go zna dobrze! Nie zobaczysz go inaczej, tylko w kompanii takich samych jak i on łotrzyków albo i gorszych jeszcze, aż do tego niechybnego dnia i terminu, w którym na galery pójdzie! Otóż znam go od dziecka, patrzyłam na niego. I tak samo zaczynał, jako ty zaczynasz! Bacz, chłopcze, abyś nie doprowadził ojca i matki do tego, do czego on doprowadził swoich rodziców.
Ferruccio milczał. Nie był to chłopiec zły. Przeciwnie, owszem. Całe też to jego urwisostwo wynikało raczej z nadmiaru życia, z dzikiej jakiejś fantazji, z odwagi nieokiełzanej – a nie ze złych skłonności. Czuł ojciec jego, że syn w głębi serca zdolny jest do uczuć zacnych, a w danym razie do męskiego, szlachetnego czynu, i nie hamował go zbytnio czekając, aż sam osądzi przekroczenia swoje. Jakoż był to chłopiec dobry, ale uparty, samowolny strasznie, a choć mu się serce ściskało od żalu, nigdy słowo przyznania się do winy i prośby o przebaczenie przez usta mu nie przeszło. Nieraz miał duszę pełną najtkliwszych wyrazów, ale duma i zaciętość trzymały je jakby na uwięzi.
Tymczasem staruszka widząc go tak milczącym znowu zaczęła wyrzekać:
– Ach, Ferruccio! Żebyś też choć jedno słówko żalu przemówił! Jedno słówko skruchy! Widzisz przecie moje ciężkie kalectwo i że mi już mało do śmierci brakuje! I ty masz serce zasmucać do łez matkę twojej matki, starą babkę twoją, dla której dzień ostatni już bliski.
A jam cię kołysała, kiedyś był maleńki, i mówiłam zawsze: to będzie moja pociecha! A teraz – śmierć mi przyspieszasz! Nie żal mi życia. Oddałabym chętnie resztę dni moich, byłeś był znowu tak dobrym, tak posłusznym dzieckiem jak wówczas, kiedym cię zaprowadziła po raz pierwszy do kościoła, pamiętasz, Ferruccio, a tyś mi kwiateczków i trawy do kieszeni nakładł, a jam cię śpiącego do domu na ręku przyniosła. Wtedy kochałeś jeszcze swoją babkę. A teraz, kiedy mi to kalectwo nogi odjęło, kiedy mi tak przywiązania twego trzeba jak właśnie powietrza do oddechu, kiedy już nikogo nie mam na ziemi, przez pół129 nieżywa… teraz… Boże mój!
Już, już miał się Ferruccio rzucić do kolan babki, tak go zwyciężyło wzruszenie, kiedy wtem wydało mu się, że słyszy jakiś szmer w owej zastawionej rupieciami stancyjce, która wychodziła na ogród. Nie mógł jednak pomiarkować130, czy to okiennicą wiatr porusza, czy też co innego.
Nadstawił ucha…
Deszcz ustawał. Szmer się powtórzył. Babka go słyszała nawet.
– Co to? – spytała zaniepokojona.
– To deszcz – zamruczał chłopak.
– A więc jakże, Ferruccio – przemówiła po chwili ocierając łzy – przyrzekasz mi, że będziesz dobry? Że już te stare oczy nie będą przez ciebie płakały?
Wtem nowy szmer dał się słyszeć.
– To nie deszcz chyba?!… – zawołała staruszka blednąc. – Idź no i zobacz!
Natychmiast jednak chwyciła go za rękę.
– Nie! Nie! Zostań tutaj…
I zostali tak wstrzymując oddech. Ale nie było słychać nic, tylko krople spadającej wody.
Wtem dreszcz przeszył serce obojga. I babce, i wnukowi wydało się, że podłoga w stancyjce skrzypnęła pod czyimiś krokami.
– Kto tam? – zapytał chłopiec z trudnością odzyskując oddech.
Nikt nie odpowiedział.
– Kto tam? – powtórzył Ferruccio na wpół zmartwiały z przestrachu.
Zaledwie wszakże słowa te wymówił, kiedy oboje z babką wydali okrzyk przerażenia. Dwóch ludzi wpadło do izby, jeden pochwycił chłopca i usta mu ręką zatknął, drugi zaś gardło staruszce zacisnął. Pierwszy rzekł:
– Ani piśnij, jeśli ci życie miłe!
A drugi:
– Milcz! – i podniósł nóż nad kaleką.
Jeden i drugi mieli twarze obwiązane ciemnymi chustkami, że tylko oczy błyszczały złowrogo.
Przez chwilę słychać było tylko przyśpieszony oddech wszystkich czworga, zmieszany ze szmerem słabnącego deszczu. Staruszka dyszała chrapliwie, oczy jej były wysadzone z głowy.
Wtem złoczyńca trzymający chłopca zaszeptał mu do ucha:
– Gdzie ojciec pieniądze chowa?
Chłopiec szczękając zębami odpowiedział cicho:
– Tam… w skrzyni…
– Pójdź, prowadź – rzekł człowiek.
I powlókł go do stancyjki, trzymając mu rękę na gardle.
W stancyjce stała ślepa latarka na podłodze.
– Gdzie skrzynia? – zapytał.
Chłopiec pokazał skrzynię. Wtedy, żeby być pewnym chłopca, rabuś rzucił go na klęczki przed skrzynią, ścisnął mu kolanami szyję, tak że gdyby krzyknął, mógłby być zduszony, i trzymając nóż w zębach, a latarkę w jednej ręce, wydobył drugą z kieszeni zakrzywione żelazo, podważył zamek, zakręcił, wyłamał, oderwał wieko, zaczął gwałtownie wszystko przewracać, naładował kieszenie, skrzynię zatrzasnął, a ścisnąwszy znów chłopca za gardło, powlókł go tam, gdzie drugi trzymał w garści staruszkę na wpół zduszoną, z twarzą posiniałą i otwartymi ustami.
– Znalezione? – zapytał z cicha.
– Znalezione! – odrzekł tak samo towarzysz. I zaraz dodał:
– Pilnuj teraz wyjścia.
Puścił na to zbój staruszkę i pobiegł do drzwi do ogrodu, nasłuchując, czy nikt nie nadchodzi, po chwili cichym, podobnym do gwizdnięcia głosem zawołał ze stancyjki:
– Pójdź!
Wtedy ów, który jeszcze trzymał chłopca, pokazał mu nóż, potrząsnął nim przed staruszką, z wolna otwierającą oczy, i rzekł:
– Jeżeli które piśnie, wrócę i zabiję! – I patrzył na oboje strasznymi oczyma.
W tej chwili wszakże dało się na gościńcu słyszeć śpiewanie wielu głosów.
Rabuś zwrócił się gwałtownie ku drzwiom, a w ruchu tym chustka opadła mu z twarzy.
– Mozzoni! – krzyknęła babka.
– A przeklęta! – ryknął poznany złoczyńca. – Musisz umrzeć!
I rzucił się z podniesionym nożem do staruszki, która opadła zemdlona.
Zbój cios wymierzył.
Zanim jednak ostrze noża jej dotknęło, Ferruccio krzyknął przeraźliwie i błyskawicznym rzutem zasłonił babkę swym ciałem.
Morderca umknął potrąciwszy stół, tak że lampka spadła i zgasła.
Chłopiec osunął się z wolna z łona babki, upadł na klęczki i tak pozostał, z rękoma obejmującymi ją wpół, z głową o jej kolana opartą.
Przeszło chwil kilka. Ciemność zalegała izbę. Śpiew idących wieśniaków rozpłynął się z wolna po dalekich polach. Staruszka zbudziła się z omdlenia.
– Ferruccio! – zawołała ledwo zrozumiałym głosem, szczękając zębami.
– Babciu! – odpowiedział chłopiec.
Staruszka usiłowała przemówić, ale zgroza paraliżowała jej język. Trzęsła się więc tylko przez chwilę w milczeniu. Nareszcie zapytała z wysiłkiem:
– Czy… już… ich… nie ma?
– Nie.
– Nie… zabili mnie? – zaszeptała jeszcze stłumionym głosem.
– Nie, babciu! Babcia jest… ocalona! – odparł Ferruccio słabym głosem. – Babcia żyje… Droga babciu… Tylko pieniądze zabrali. Ale… niedużo. Tata prawie wszystko z sobą wziął.
Staruszka zaczęła lżej oddychać.
– Babciu! – przemówił Ferruccio, ciągle jeszcze na klęczkach, ściskając ją wpół rękoma. – Droga babciu. Babcia mnie kocha, prawda?
– Oh, Ferruccio, biedny mój chłopczyna! – odpowiedziała kaleka kładąc mu ręce na głowie – jakże się musiałeś przerazić! O Boże miłosierny! Zapal no światło, dziecko! Albo nie! Zostańmy tak jeszcze po ciemku. Jeszcze się boję.
– Babciu – rzekł chłopiec. – Babcia tyle zawsze miała zmartwienia ze mną.
– Nie, dziecko! Nie! Kto by tam o tym myślał teraz. Zapomniałam już o wszystkim, drogie dziecko moje. Moje ukochanie!
– Tyle zmartwienia miała babcia ze mną – mówił dalej Ferruccio głosem, który drżał – ale… ja przecież babcię zawsze kochałem… Zawsze… Babcia mi przebaczy? Niech babcia mi przebaczy!
– Ale tak, dziecko drogie! Przebaczam! Przebaczam ci z serca! Jakżebym ja się na ciebie gniewać mogła? Podnieś się z kolan, drogi chłopczyno, podnieś! Tyś dobry! Tyś bardzo dobry i kochany! Zapalmy światło! Nabierzmy odwagi! Wstań, Ferruccio, wstań!
– Dziękuję ci, babciu! – mówił chłopiec coraz słabszym głosem. – I jestem teraz taki szczęśliwy! Babcia zawsze pamiętać omnie będzie… Nieprawdaż? Zawsze… pamiętać będzie babcia oswoim… Ferruccio…
– Ferruccio! Dziecko! Co tobie? – zawołała niespokojnie staruszka i kładąc mu na ramionach ręce pochyliła się nad głową jego, jakby mu chciała w twarz spojrzeć.