Kitabı oku: «Serce», sayfa 6
Styczeń
Zastępca
4. środa
Miał słuszność mój ojciec! Nauczyciel był w złym humorze, bo był niezdrów. Od trzech dni przychodził za niego do naszej klasy zastępca, ten mały, bez wąsów, co to jeszcze sam mógłby za uczniaka uchodzić.
Brzydka się rzecz u nas zdarzyła dziś z rana. Już pierwszego i drugiego dnia hałasowała klasa, że strach, bo zastępca jest bardzo łagodny; ciągle tylko mówi: „Cicho, cicho, cicho, proszę!”
Naturalnie, że to na nic!
Ale co dziś, to już było nie do wytrzymania! Taki hałas, taki wrzask, że jednego słowa z lekcji usłyszeć nie można było, a zastępca ciągle tylko wołał: „Cicho i cicho!” – aż ochrypł!
Dyrektor, jak to on, często chodzi po korytarzach, dwa razy zatrzymał się we drzwiach naszej klasy i patrzał. Wtedy robiło się cicho! Ale jak tylko zniknął z oczu, natychmiast robił się jarmark, że uszy puchły. Próżno Garrone i Derossi uciszali kolegów odwracając się, dając im znaki, żeby byli cicho, że to wstyd tak się zachowywać w szkole. Żaden nie dbał. Jeden tylko Stardi siedział spokojnie, jak zawsze, podparty obu łokciami i z głową na pięściach, myśląc zapewne o swoim sławnym księgozbiorze, a także Garoffi, ten od albumu marek i z nosem puszczyka, też siedział cicho, zajęty rozpisywaniem biletów po dwa grosze sztuka, bo właśnie puszczał na loterię swój kałamarz kieszonkowy.
Inni świstali i wybuchali śmiechem, tłukli piórnikami o ławki i rzucali na siebie kulkami z pożutego papieru, mając za procę gumowe paski od spodni. Zastępca wyciągał to jednego, to drugiego z ławki, trząsł nimi i jednego do kąta postawił. Ale i to się na nic nie zdało. Tak już nie wiedząc, co robić, znów prosić zaczął:
– I czemu wy to robicie? Dlaczego? Czy chcecie koniecznie, żebym się gniewał na was?
I uderzywszy w stół ręką krzyczał zarazem wściekłym i płaczliwym głosem:
– Ciszej! Ciszej! Ciszej!
Przykro było go słuchać.
Ale hałas wzmógł się jeszcze.
Franti rzucił w niego papierową strzałą, inni zaczęli miauczeć jak koty, tamci się za łby darli, zrobił się zamęt nie do opisania, kiedy wtem wszedł pedel70 i rzekł:
– Panie nauczycielu, pan dyrektor do siebie prosi.
Zastępca podniósł się i wyszedł z pośpiechem, czyniąc gest rozpaczy. A wtedy zrobiło się w klasie prawdziwe piekło. Naraz Garrone skoczył ze srogą twarzą i ścisnąwszy pięście, wołając głosem zduszonym z gniewu:
– Dość tego! Bydlęta! Rozpuściliście się dlatego, że dobry. Żeby was po łbach walił, to byście się mu jak psy łasili! Kupa nikczemników, nie chłopcy! Pierwszego, który nie usłucha, będę czekał przy wyjściu i zęby mu połamię, choćby jego rodzony ojciec na to patrzał!
Zamilkli wszyscy.
Ach, jakże pięknie wyglądał Garrone z tymi oczyma rzucającymi iskry i płomienie. Jak młody lew rozżarty71. Spojrzałem na największych krzykaczy: wszyscy mieli głowy spuszczone. Kiedy zastępca wrócił z zaczerwienionymi oczyma, było cicho tak, że żaden nie zipnął.
Osłupiał zrazu, ale widząc, że Garrone stoi jeszcze na ławce zaczerwieniony i drżący, zrozumiał i rzekł głosem tak wzruszonym, jak gdyby mówił do brata:
– Dziękuję ci, Garrone!
Księgozbiór Stardiego
Byłem dzisiaj u Stardiego, który mieszka naprzeciwko szkoły, i aż mnie zazdrość wzięła, kiedym jego księgozbiór zobaczył. Nie bardzo on bogaty, bo pieniędzy na książki dużo nie ma; ale proszę widzieć, w jakim on porządku utrzymuje swoje książki szkolne i te, które w podarunku od rodziców dostaje! A każdy grosz chowa i do księgarza niesie! W taki sposób zgromadził sobie małą bibliotekę, a gdy ojciec spostrzegł to jego upodobanie, kupił mu półki orzechowe i zieloną firankę i dał mu oprawić wszystkie książki w śliczne kolorowe okładki. A teraz pociąga sobie za sznurek, firanka się rozsuwa i widać trzy rzędy różnokolorowych książek, wszystkie w porządku, błyszczące, ze złoconymi tytułami na grzbietach: opowieści, podróże, poezje; ma nawet z ilustracjami.
A jak je ślicznie ustawiać potrafi. Białooprawne koło czerwonych, żółte koło czarnych, niebieskie koło białych, tak że oczu oderwać nie sposób! I znów wszystko zmienia, znów ustawia inaczej, a coraz to śliczniej. Zrobił też i katalog. Zupełnie jak prawdziwy bibliotekarz. I ciągle ma coś z tymi książkami do roboty; otrzepuje z kurzu, ogląda okładki, przewraca kartki. Warto widzieć, jak delikatnie otwiera je tymi swymi grubymi, krótkimi rękami, dmuchając między karty. Dość już dawno je ma, a wydają się zupełnie jak nowe. A ja com już przez ten czas książek nadarł!
Dla niego kupno każdej nowej książki jest świętem prawie. Tak ją gładzi, tak ustawia, tak znów wyjmuje, żeby patrzeć na nią; z każdą obchodzi się jak z najdroższym skarbem. Przez całą godzinę tylko tymi książkami mnie bawił. Aż mnie oczy zabolały od czytania.
Poszliśmy potem do pokoju jego ojca, który jest tak samo krótki i gruby jak syn, i z taką samą jak on dużą głową. Ten uderzył go dwa czy trzy razy w kark i rzekł swoim grubym głosem:
– Cóż mówisz, eh, o tym łbie zakutym? To jest łeb, który do niejednego dojdzie, zaręczam ci! – odpowiedział sam sobie.
A Stardi tylko oczy przymknął pod tą rubaszną pieszczotą, właśnie jak wielki pies od polowania.
Ja nie wiem, ale jakoś nie śmiem bawić się z nim i żartować; zgoła mi się wierzyć nie chce, żeby on był tylko o rok ode mnie starszy. A kiedy mi przy wyjściu powiedział: – Żegnam pana, moje uszanowanie! – tak mi się z tą swoją poważną twarzą wydał już dojrzałym.
Więc kiedym wrócił do domu, tak rzekłem ojcu:
– Nie rozumiem! Stardi nie ma zdolności, nie jest pięknie ułożony, wygląda prawie śmiesznie, a jednak imponuje mi.
A ojciec odpowiedział:
– Imponuje ci, bo to chłopiec z charakterem.
Więc ja powiedziałem znowu:
– Przez tę godzinę, com tam był u niego, nie wymówił nawet pięćdziesięciu wyrazów, nie pokazał mi ani jednej zabawki, nie roześmiał się ani razu, a przecież było mi z nim dobrze.
A ojciec mój rzekł:
– Bo go szanujesz.
Synek kowala
Tak, ale przecież i Precossiego szanuję i więcej nawet niż szanuję, Precossiego, synka kowala, tego małego mizeraka, co ma takie smutne, miłe spojrzenie, wystraszoną minę, a taki jest bojaźliwy, że do wszystkich mówi: „przepraszam”, i choć jest chorowity, tak dobrze się uczy. Ojciec jego wraca do domu często prosto z szynku i bije go nie wiedzieć za co, a kajety jego i książki o ziemię ciska. A on przychodzi do szkoły z siniakami na twarzy, a nieraz zapuchnięty, z oczyma czerwonymi od płaczu. Ale za nic w świecie powiedzieć sobie nie da, że ojciec go bije.
– Znów cię ojciec wytłukł! – mówią mu koledzy.
A on krzyczy zaraz: – Nieprawda! Nieprawda! – żeby niby nikt nie śmiał honoru ojca naruszyć.
– Tego arkusza przecież nie spaliłeś sam? – mówi mu nauczyciel pokazując na pół spalony arkusz.
– Owszem, to ja! – rzecze na to drżącym głosem. – Upadł mi w ogień i…
A wszystkim wiadomo, że to jego ojciec kopnął po pijanemu stół, przy którym chłopiec pisał, zrzucając wszystko razem z zapaloną lampą. Bo oni mieszkają na poddaszu w naszym domu, na drugich schodach, a stróżka wszystko opowiada mojej matce. Siostra moja, Sylwia, słyszała, jak raz krzyczał z ganku, że go ojciec chce zrzucić ze schodów, bo go prosił o pieniądze na kupienie gramatyki. Bo ten ojciec jest taki, że tylko pije wódkę, nie pracuje, a rodzina jego głód cierpi. Ile to razy przychodzi Precossi bez śniadania i dopiero ukradkiem zjada bułkę, co mu ją Garrone da, albo jabłko, przyniesione przez tę małą nauczycielkę z czerwonym piórem, której był uczniem we wstępnej. Ale się jeszcze nie zdarzyło, żeby kiedy powiedział: „Jestem głodny, mój ojciec nie daje mi jeść”. Nigdy!
Kowal wstępuje czasem po niego, kiedy wypadkiem znajdzie się gdzie blisko szkoły, wybladły, chwiejący się na nogach, z ponurą twarzą, z włosami opadającymi na oczy i z czapką na bakier; biedny chłopiec drży cały, kiedy go tak na ulicy zobaczy, ale zaraz biegnie naprzeciw niego z uśmiechem, a ojciec nie widzi go nawet myśląc o czym innym.
Biedny Precossi! Zeszywa sobie, jak umie, poszarpane kajety, książek do nauki pożycza, szpilkami spina porozrywaną koszulinę i aż litość bierze patrzeć, jak się gimnastykuje w tych buciętach powykrzywianych, w tych spodenkach opadających i w tej kurtce zbyt długiej z rękawami, które aż do łokcia zawijać musi. A uczy się, a stara i z pewnością byłby pierwszym, gdyby mógł spokojnie pracować w domu.
Dziś rano przyszedł do szkoły z guzem na czole i z podrapaną twarzą, więc koledzy dalej do niego:
– Oho, urządził cię pięknie twój ojciec! Nie możesz zaprzeczyć, że ojciec!…
A on zaczerwienił się, zerwał z ławki i głosem drżącym z oburzenia krzyknął:
– Nieprawda! Nieprawda! Mój ojciec nigdy mnie nie bije!
Ale potem, w czasie lekcji, łzy mu kapały na pulpit, a spojrzał kto na niego, to się uśmiechał, żeby nie pokazać nic po sobie. Biedny Precossi! Jutro mają przyjść do mnie Derossi, Coretti i Nelli; ale jemu też powiem, żeby przyszedł. Zatrzymam go na podwieczorek, podaruję mu parę książek, jeszcze mu i do domu co dam i w kieszeń mu owoców włożę, żeby choć raz miał uciechę, nieborak, kiedy taki dobry i mężny!
Miłe odwiedziny
12. czwartek
Dzisiejszy czwartek był dla mnie jednym z najmilszych dni w tym roku. Derossi i Coretti z Nellim garbuskiem przyszli punktualnie, tak jak obiecali, tylko Precossiemu ojciec nie pozwolił przyjść. Derossi i Coretti jeszcze się śmiali ze spotkania z Crossim, synem zieleniarki, tym z bezwładną ręką i rudą łepetyną, który niósł ogromną głowę kapusty na sprzedaż i miał, jak ją sprzeda, kupić sobie pióro i ołówek. Biegł żwawo, był wesół, bo właśnie ojciec jego pisał z Ameryki, żeby go wyglądali, bo lada dzień wróci.
Ach, jakeśmy się też wybornie bawili przez te dwie godziny! Derossi i Coretti to najweselsze zuchy z całej klasy. Ojciec mój strasznie ich polubił.
Coretti przyszedł w swojej brunatnej bluzie i w swojej czapeczce z kociej sierści.
Diabeł nie chłopak! Ciągle by tylko coś ruszał, przestawiał, przenosił. A choć już z rana pół wozu drzewa przeniósł do sklepu, nie posiedzi chwili, ale po całym domu biega, wszystko ogląda i bez ustanku gada, lekki i zwinny jak wiewiórka. Zaraz do kuchni wpadł, zaraz się kucharki zapytywał, ile płaci cetnar72 drzewa, bo ojciec jego sprzedaje po czterdzieści pięć centymów. A o tym ojcu to mu się gęba nie zamyka po prostu. Ciągle rozpowiada, jak to on w 49 regimencie służył, jak się pod Custozzą73 bił, jak walczył pod księciem Humbertem, no i sam bardzo grzeczny i dobrze ułożony chłopiec… „Nie szkodzi mu to nic, że się urodził i wychował pomiędzy wiązkami drzewa, bo we krwi i w sercu ma szlachectwo” – powiada mój ojciec.
Derossi także ojcu memu bardzo się podobał. Bo też zna geografię ten chłopak jak sam nauczyciel! Zamknął oczy i mówi:
– Widzę teraz całe Włochy… Widzę Apeniny, jak się ciągną aż do Morza Jońskiego, widzę rzeki, jak płyną tu, to tam; widzę miasta białe, przylądki, zatoki modre, zielone wyspy…
I tak wymieniał ich nazwy właściwe i po porządku, i szybko, jak gdyby je na mapie czytał, a my widząc go tak z podniesioną głową, z tymi jasnymi kędziorami, z zamkniętymi oczyma, w niebieskim ubranku ze złoconymi guzikami i tak ślicznego jak posąg, staliśmy przed nim w podziwie. W godzinę nauczył się na pamięć blisko trzy strony, które ma wypowiedzieć pojutrze, na obchodzie rocznicy pogrzebu króla Wiktora Emanuela74.
I Nelli patrzył w niego jak w słońce, zachwycony i rozradowany, gładząc fałdy swego brzydkiego czarnego fartucha i uśmiechając się tymi jasnymi i melancholicznymi oczyma.
Wielką przyjemność sprawiły mi te odwiedziny. Zostały mi po nich jak gdyby złote iskierki w sercu i w umyśle. A i to mi się podobało bardzo, że odchodząc dwaj rośli i silni wzięli pomiędzy siebie garbuska i prowadzili go pod ręce, a on się śmiał tak, jakem go jeszcze nigdy śmiejącym nie widział.
Wróciwszy do jadalni spostrzegłem, że nie ma na ścianie obrazka, który przedstawiał garbatego błazna, Rigoletta. A to ojciec zdjął, żeby go nie widział Nelli.
Pogrzeb Wiktora Emanuela
17. stycznia
Dzisiaj o drugiej, zaledwie nauczyciel wszedł do klasy, zawołał Derossiego, który podszedł do stolika, stanął wprost nas i dźwięcznym głosem, podnosząc go i zniżając na przemian, z wzruszeniem na twarzy tak mówił:
– Cztery lata minęło, jak w tym dniu i o tej godzinie zatoczył się przed Panteon75 w Rzymie wóz żałobny, na którym spoczywały zwłoki Wiktora Emanuela II, pierwszego króla Włoch, zmarłego po dwudziestu dziewięciu latach panowania, w czasie których wielka nasza ojczyzna, rozerwana na sześć oddzielnych państw i uciskana przez obcych tyranów, stała się jednym, niepodległym, wolnym królestwem. Po dwudziestu dziewięciu latach panowania, które okrył sławą a udarował męstwem, prawością, odwagą w niebezpieczeństwach, mądrością w chwilach zwycięstw i wytrwaniem w klęskach.
Zatoczył się wóz żałobny, na którym błyszczała korona, przebiegłszy ulice Rzymu pod ulewą kwiatów, wśród uroczystej ciszy bolejących tłumów, zebranych z całego kraju – poprzedzany legionem generałów, mnóstwem ministrów i książąt, wiodąc za sobą szeregi inwalidów76, las chorągwi, wysłańców z trzystu miast włoskich, wszystko, co przedstawia potęgę i chwałę narodu, zatoczył się wóz żałobny przed wspaniałą świątynię, gdzie czekał królewski grobowiec. Natychmiast dwunastu kirasjerów77 zdjęło trumnę z wozu. A była to chwila, kiedy naród włoski żegnał po raz ostatni swego starego, zmarłego króla, którego tak kochał, kiedy żegnał swego żołnierza i swojego ojca, po owych latach najszczęśliwszych sławnych dziejów swoich.
Wielka to była, uroczysta chwila. Wszystkie spojrzenia, cała dusza tłumów uniosła się ku tej trumnie, którą sztandary osiemdziesięciu regimentów armii włoskiej, niesione przez osiemdziesięciu chorążych, salutowały już po raz ostatni. Sztandary okryte chwałą i krwią Włochów, przypominające potoki krwi, tysiące poległych, najwspanialsze zwycięstwa, najświętsze ofiary i najżywsze bóle.
Więc kiedy kirasjerzy z trumną królewską poczęli iść, a te sztandary pokłon jej dawały, tak nowe jak i stare zdarte chorągwie spod Quito, spod Pastrengo, spod San Martino, spod Castel Fidando, osiemdziesiąt chust żałobnych, sto medalów na trumnę upadło, a ten brzęk zmieszany i dźwięczny, który wzburzył krew w żyłach wszystkich, rozległ się jak dzwon tysiąca ludzkich głosów mówiących razem: „Żegnaj nam, żegnaj, ty mężny, ty prawy królu! Będziesz ty żył w sercach twego ludu, póki nad tą włoską ziemią słońce świecić będzie!”
A wtedy podniosły się sztandary w czysty błękit nieba, a król Wiktor wszedł do nieśmiertelnej chwały swego grobu.
Franti wypędzony ze szkoły
21. sobota
Jeden tylko z nas mógł się śmiać, w chwili kiedy Derossi mówił o pogrzebie króla, i Franti – śmiał się.
Nie cierpię go! Zły z niego chłopak. Kiedy ojciec przyjdzie do szkoły, żeby dać synowi reprymendę78, cieszy się, kiedy płacze który z nas, śmieje się z tego.
Drży przed Garronem, bo mocny, a Mularczyka szturcha i szczypie, bo mały i słaby; Crossiemu dokucza, bo ma uschniętą rękę, lekceważy Precossiego, choć go wszyscy szanują; naśmiewa się z Robettiego, który uratował malca, bo o kulach chodzi. Napastuje wszystkich słabszych od siebie, a kiedy przyjdzie do bójki, wścieka się i nie dba, choćby okaleczył kolegę.
Ma coś wstrętnego w tym swoim niskim czole i w tych biegających mętnych oczach, które się kryją prawie pod daszkiem ceratowej czapki. Nie boi się niczego, śmieje się w twarz nauczycielowi, chwyta, co może, zapiera się z bezczelną miną, zawsze się z kimś drze, przynosi do szkoły szpilki, żeby znienacka żgnąć79 którego w ławce, i sobie, i innym obrzyna guziki od ubrania i gra w nie; jego książki i kajety są brudne, obdarte, porozrywane, linia cała w zęby, pióra pogryzione, paznokcie czarne, ubranie wyplamione i podarte w bójkach codziennych.
Powiadają, że jego matka straciła zdrowie ze zmartwienia z nim; że go ojciec już trzy razy z domu wypędzał; żal mi ich bardzo! Matka przychodzi czasem dowiedzieć się o synu, ale zawsze płacząc odchodzi.
Jak on może być dobry, kiedy nikogo nie kocha. Nie cierpi szkoły, nie cierpi nauczyciela, nie cierpi kolegów. Nauczyciel udaje czasem, że nie widzi jego łotrostw, a ten, zamiast się zawstydzić, jeszcze gorszy wtedy. Próbował z nim nauczyciel dobrocią, to się tylko ten niegodziwiec wyśmiał z niego; próbował gniewem, zwymyślał go strasznie, to twarz sobie rękami zakrył i wszyscyśmy myśleli, że płacze, a on pękał ze śmiechu. Był raz na trzy dni wydalony ze szkoły, to wrócił jeszcze zuchwalszy, jeszcze bardziej rozpuszczony.
Mówi kiedyś do niego Derossi:
– Dajże już raz spokój! Widzisz przecie, że nauczyciel się martwi, że cierpi przez ciebie.
A on na to:
– Cicho bądź, bo ci gwoździem brzuch rozwalę!
Aż się doczekał, że go dziś rano jak psa wypędzili.
Było tak. Kiedy nauczyciel dawał Garronemu brulion „Sardyńskiego doboszyka” (bo taki ma tytuł miesięczne opowiadanie na styczeń) do przepisania, Franti rzucił na podłogę petardę, która pękła z takim hukiem jak strzał z karabinu. Zatrzęsła się cała klasa, a nauczyciel zerwał się i krzyknął:
– Franti! Precz ze szkoły!
– To nie ja! – odrzekł niegodziwiec i śmiał się bezczelnie.
– Precz! – powtórzył nauczyciel.
– Ani myślę! – odpowiedział hardo.
Wtedy nauczyciel stracił cierpliwość, skoczył, chwycił go za ramię i wyciągnął z ławki. A ten się jeszcze wyrywał, zębami zgrzytał, kopał i trzeba go było gwałtem wlec. Nauczyciel poniósł go za kark aż do dyrektora, po czym wrócił do klasy, siadł przy swoim stoliku, podparł głowę na rękach, zmęczony, a w twarzy miał tyle troski, tyle znużenia i smutku, że przykro było patrzeć.
– Po trzydziestu latach nauczycielstwa! – zawołał żałośnie, trzęsąc siwą głową. Żaden z nas ani pisnął. Ręce mu drżały z gniewu, a ta prosta zmarszczka na czole była tak głęboka, że się zdawała jakby rana jaka. Biedny nauczyciel! Wszystkim nam go było okropnie żal! Ale Derossi wstał i tak powiedział:
– Panie nauczycielu! Niech się pan nie martwi! My pana kochamy!
A nauczyciel rozjaśnił się trochę i rzekł:
– Wróćmy do lekcji, dzieci.
O sardyńskim doboszyku
Opowiadanie miesięczne
W pierwszym dniu bitwy pod Custozzą, 24 lipca 1848 r., sześćdziesięciu żołnierzy jednego regimentu naszej piechoty, wysłanych dla zajęcia samotnego domu na wzgórzu, zostało napadniętych znienacka przez dwie kompanie armii austriackiej, które raziły ich strzałami karabinowymi z różnych stron tak, że zaledwie mieli czas w domu owym się schronić i zabarykadować, zostawiając po drodze kilku rannych i kilku zabitych.
Zaparłszy80 drzwi jak było można, rzucili się nasi gwałtownie do okien tak na dole, jak na pierwszym piętrze i rozpoczęli żywy ogień przeciw napastnikom. Ci jednak zbliżali się w porządku, zachodząc półkolem i odpowiadając ogniem równie silnym.
Włoskim oddziałem dowodziło dwóch niższych oficerów i kapitan, wysoki starzec, suchy i surowy, z siwym wąsem i z siwą czupryną. A był z nim doboszyk, z Sardynii rodem, chłopak nieduży, mało co więcej nad lat czternaście mający, a tak drobny, że wyglądał ledwo na dwanaście, ze smagłą81, prawie oliwkową twarzą i czarnymi, skrzącymi oczyma. Kapitan kierował obroną z izby na pierwszym piętrze, rzucając krótkie rozkazy jak pistoletowe strzały, a w jego marsowym obliczu nie widać było żadnego wzruszenia.
Doboszyk, trochę pobladły, ale zwinny w ruchach, skoczył na stół, wyciągnął szyję i chwycił za parapet okna, żeby zobaczyć, co się za nim dzieje. Jakoż zobaczył skroś dymu białe mundury austriackie zbliżające się z wolna przez pola.
A dom stał na urwistym wzgórzu, na samym wierzchołku, po stronie zaś najbardziej stromej wzgórza tego miał tylko jedno małe okienko w izdebce pod samym dachem. Może też i dlatego Austriacy nie grozili tej stronie domu, prażąc ogniem front i jego oba boki.
A był też to ogień prawdziwie piekielny: grad ołowiu, który dziurawił mury i strącał dachówki zewnątrz, wewnątrz zaś gruchotał sufity, sprzęty, drzwi i okna, ciskając w powietrze kawały drzewa, chmury wapna, ułamki cegieł i szkła, świszcząc, skacząc, rwąc w sztuki, co na drodze, że głowa pękała od trzasku. Od czasu do czasu któryś z żołnierzy strzelających z okien upadał w tył na posadzkę, a wtedy przenoszono go na stronę82. Wielu z nich dźwigało się znowu i chwiejąc przechodziło z izby do izby rękoma przyciskając rany. W kuchni leżał już jeden zabity, z roztrzaskanym czołem. Nieprzyjaciel ściskał swe półkole.
Aż naraz kapitan, który dotychczas był niewzruszony, zaniepokoił się i wyszedł pośpiesznie z izby, prowadząc za sobą sierżanta.
Za chwilę przybiegł sierżant i zawoławszy małego dobosza dał mu znak, żeby szedł za nim. Chłopak poprzedzony przez sierżanta skoczył na drewniane schody i wszedł na puste pod dasze, gdzie kapitan pisał coś ołówkiem na arkuszu papieru, oparty przy owym małym okienku, a przy nim sznur od studni.
Skończywszy pisać kapitan złożył papier i przejmując chłopca na wylot swymi szarymi, zimnymi oczyma, przed którymi drżeli wszyscy jego żołnierze, zawołał:
– Doboszu!
Dobosz przyłożył palce do skroni.
– Masz odwagę? – zapytał kapitan nie zdejmując z niego wzroku.
Oczy chłopcu rozbłysły.
– Mam, kapitanie!
– Patrz tam! – rzekł kapitan pociągnąwszy go do okienka. – Widzisz, tam w dole, blisko pierwszych domów w Villa Franca, te błyski bagnetów! Tam stoją nasi. Bierz papier, chwyć się sznura, spuść się okienkiem, przeleć zbocze wzgórza, pole, dobiegnij do naszych i daj tę ćwiartkę pierwszemu oficerowi, jakiego zobaczysz! Rzucaj pas i tornister!
Doboszyk w mgnieniu oka odpiął pas i tornister, wsunął papier za pazuchę83, sierżant przerzucił sznur na zewnątrz i obu rękami trzymał górny jego koniec, a kapitan pomógł malcowi przeleźć przez okienko.
– Słuchaj – rzekł. – Ocalenie całego oddziału zależy od twych nóg i od twej odwagi!
– Licz na mnie, kapitanie! – odpowiedział chłopak zawieszając się u sznura.
– A przychyl się w biegu! – zawołał jeszcze kapitan podtrzymując sznur z sierżantem razem.
– Ojej? Czemu nie? – odkrzyknął malec.
– Niechże cię Bóg prowadzi!
Za chwilę doboszyk był już na ziemi, sierżant sznur ściągnął, a kapitan, przylgnąwszy niemal wąsami do szyby okienka, ujrzał chłopca, jak zbiegał ze wzgórza. Już pewien był, że się uda, że chłopca nikt nie spostrzeże, kiedy kilka białych obłoczków dymu, wznoszących się z ziemi przed biegnącym i poza nim, przekonało go, że Austriacy spostrzegli małego dobosza i że strzelają do niego. Ale chłopiec pędził na skręcenie karku. Nagle padł.
– Zabity! – rykną! kapitan ściskając pięście.
Nie domówił jednak jeszcze tego słowa, kiedy chłopiec zerwał się i pobiegł znowu.
– Ach, upadł tylko! – szepnął kapitan i odetchnął wolno.
A chłopak leciał co siły, lecz utykał nieco.
„Stłukł nogę…” – pomyślał kapitan.
Jeszcze kilka obłoczków dymu podniosło się za chłopcem tu, to tam, ale już w oddali.
Był ocalony.
Kapitan wydał okrzyk triumfu. Nie ustawał wszakże patrzeć za nim i drżał, bo każda chwila była droga. Jeśli nie dobiegnie jak najprędzej, z wezwaniem o natychmiastową pomoc, dzielni jego żołnierze padną jeden po drugim albo też będzie musiał wraz z nimi oddać się w niewolę.
A chłopiec biegł. Biegł czas jakiś jak wiatr, potem wolniej i kulejąc mocno. I znów się zebrał i biegł, ale znać było, że mu sił ubywa i zatrzymywał się coraz, coraz częściej.
„Musiała go drasnąć jakaś kuła” – pomyślał kapitan, z drżeniem prawie śledząc wszystkie jego ruchy i pobudzał go, mówił do niego, przynaglał, jak gdyby chłopiec mógł był go dosłyszeć, mierząc rozognionym okiem przestrzeń między biegnącym chłopcem a tymi błyskami bagnetów, które dostrzegł w dolinie, wśród pól pszenicznych ozłoconych słońcem.
A tymczasem świst kul i huk strzałów wstrząsał izbami pod nimi, a rozkazy oficerów gwałtownie ścierały się z ostrymi jękami ranionych i trzaskiem sprzętów, i łomotem cegieł.
– Dalej! Prędzej! – krzyczał stary dowódca ściągając wzrokiem biegnącego dobosza.
– Leć! Spiesz! Przekleństwo! Znów się zatrzymał… Ach! Biegnie znowu!… Prędzej!…
Wtem wszedł oficer donosząc, że nieprzyjaciel nie przerywając ognia wywiesił białą chorągiew i do poddania się wzywa oblężonych.
– Nie odpowiadać – wrzasnął kapitan wściekle, nie odrywając oczu od biegnącego chłopca, który był już w dolinie, lecz nie biegł, owszem, zdawał się wlec ledwie. – Ale spiesz!… Ależ leć, nieszczęsny! – krzyczał kapitan ściskając zęby i pięście. – Zgiń, trupem padnij, łotrze, ale doleć! Ach, tchórz niegodny!… Ach, tchórz!… Siadł znowu!…
A chłopiec, którego głowę wzniesioną widział ciągle ponad pszennym łanem, rzeczywiście z oczu mu zniknął, jakby padł na ziemię. W tej chwili przecież zobaczył ją znowu, tę głowę wzniesioną, aż póki jej w oddaleniu nie zakryły zboża.
Wtedy zbiegł gwałtownie ze schodów. A tam, na piętrze, kule grzmiały, izby pełne były rannych; niektórzy z nich kręcili się w kółko jak pijani, czepiając się sprzętów kurczowo; ściany i podłogi zbryzgane były krwią; trupy zawalały przejścia; młodszy porucznik miał prawe ramię zdruzgotane strzałem, a dym i proch grubą chmurą zakrywały wszystko.
– Odwagi! – krzyknął kapitan. – Nie ustępować! Stać w miejscu! Posiłki idą! Odwagi…
Tymczasem Austriacy jeszcze się przysunęli bliżej. Wyraźnie teraz poprzez obłok dymu widać było ich złowrogie twarze, a skroś huku strzałów dawały się słyszeć dzikie ich okrzyki, urągające małej załodze i grożące rzezią.
Kilku przerażonych żołnierzy cofnęło się od okna, ale sierżant zastąpił im drogę i zawrócił z miejsca. Powoli ogień oblężonych słabł, a zniechęcenie malowało się na wszystkich twarzach. Nie sposób było przeciągać obronę.
Wtem kanonada austriacka zwolniała, a jakiś głos grzmiący krzyknął zrazu po niemiecku, a potem po włosku:
– Poddajcie się!
– Nigdy! – zaryczał kapitan z któregoś okna.
I na nowo zaczęła się palba, wścieklejsza i bardziej zabójcza niż przedtem.
Kilku naszych żołnierzy znów padło.
Niejednemu już oknu zabrakło obrońców, a kapitan wołał zduszonym rozpaczą głosem:
– Nie przyjdą! Nie przyjdą!
I biegał jak szalony, ściskając konwulsyjnie rękojeść szabli, gotów umrzeć raczej niż się poddać. Wtem zbiegł sierżant z poddasza krzycząc co miał siły:
– Idą! Idą…
– Idą! – powtórzył krzyk ten wódz stary, nieprzytomnym od radości głosem.
Na krzyk ten, wszystko, co jeszcze resztę ducha miało w sobie, zdrowi, ranni, oficerowie, żołnierze rzucili się do okien, a ogień morderczy zagrzmiał raz jeszcze. I oto w kilka chwil można było dostrzec niepokój, a potem zamieszanie pomiędzy oblegającymi.
Natychmiast kapitan zebrał garść ochotników w dalszej izbie, żeby zrobić wycieczkę i bagnetami odeprzeć Austriaków od wzgórza, po czym znów na schody skoczył.
Zaledwie wpadł do izby, kiedy usłyszano gwałtowny tętent, któremu towarzyszyło przeraźliwe… hura! – a z okien ujrzano skroś dymu dwurożne czapki karabinierów włoskich, szwadron kawalerii pędzącej co pary w koniach i piorunowe błyski szabel kręcących w powietrzu młyńce i spadających na karki, na głowy…
W tejże chwili ochotnicy wypadli z pochylonymi bagnetami, a nieprzyjacielskie szeregi zachwiały się, zmieszały i zaczęły uciekać w popłochu. Wkrótce potem plac boju został oczyszczony, dom wolny, a dwa bataliony włoskiej piechoty i dwa działa zajęły wzgórze.
Ale stary kapitan złączywszy się ze swoim regimentem walczył jeszcze wraz z tą garścią mężnych, jaka mu została; a nawet jakaś zabłąkana kulka zraniła go lekko w lewą rękę, w czasie starcia na bagnety.
Dzień skończył się triumfem naszych. Ale nazajutrz rozpocząwszy bój na nowo, Włosi pomimo nadludzkich wysiłków odwagi zwyciężeni zostałi przez przeważające siły austriackie, zaś rankiem 27 zaczęli smutny odwrót ku Mincio.
Dzielny kapitan, lubo84 ranny, szedł pieszo razem z żołnierzami swymi, znużony i milczący, a przybywszy pod wieczór do Quito nad Mincio natychmiast zaczął szukać swego porucznika, który zabrany przez nasz ambulans jako ranny w rękę, wpierw od niego nadciągnąć tam już musiał. Jakoż wskazano mu kościół, w którym był urządzony naprędce lazaret85 wojenny. Poszedł. Kościół przepełniony był rannymi, których ułożono w dwa szeregi już to na łóżkach, już na materacach leżących wprost na posadzce. Dwóch lekarzy i kilku posługaczy uwijało się tutaj, a z różnych stron słychać było stłumione krzyki i jęki.
Zaledwie wszedłszy zatrzymał się kapitan u progu i patrząc dokoła szukał porucznika swego, gdy wtem jakiś głos cienki i słaby zawołał tuż przy nim:
– Panie kapitanie!
Obrócił się – był to mały dobosz.
Leżał on wyciągnięty na tapczanie kozłami podpartym, okryty po pierś czerwoną firanką z kościelnego okna, ręce i ramiona miał odkryte, twarz zbladłą i wychudłą, ale oczy zawsze błyszczące jako perły czarne.
– Tyżeś tu, chłopcze? – zawołał kapitan zdumiony. I zaraz dodał surowym głosem: – Brawo! Spełniłeś powinność.
– Com mógł, tom zrobił. Nic wielkiego… – odrzekł mały dobosz.
– Byłeś ranny? – rzekł kapitan, szukając wzrokiem swego oficera na bliskich tapczanach.
– A cóż robić! – odpowiedział chłopiec, któremu dodawała odwagi do mówienia ta ogromna radość, że dostał pierwszą, i to prawdziwą ranę, bez czego nie śmiałby oczywiście ust otworzyć wobec kapitana. – Chociaż przychylałem się jak mogłem, i tak mnie zobaczyli zaraz. Byłbym o dwadzieścia minut wcześniej doleciał, żeby mi nie wpakowali kulki. Szczęście jeszcze, żem zaraz znalazł adiutanta ze sztabu i że mogłem mu oddać tę kartkę. Ale niech licho porwie, jaką miałem drogę! W gardle mi zaschło, umierałem z pragnienia. Bałem się, że już nie dolecę; płakałem z wściekłości myśląc, że każda minuta opóźnienia dla tych tam, co walczą na wzgórzu… No i jakoś się dowlokłem. Chwała Bogu! Ale, za przeproszeniem pana kapitana! Pan kapitan ma rękę skrwawioną…
Istotnie, ze skaleczonej ręki kapitana, spod zrobionego naprędce opatrunku, sączyło się kilka kropel krwi po jego palcach.
– Ja panu kapitanowi mocniej obwiążę! Pan kapitan pozwoli…
Kapitan podał rękę lewą chłopcu, a prawą wyciągnął, aby mu pomóc odwiązać zbyt luźny węzeł bandaża i poprawić go.
Ale chłopiec zaledwie głowę uniósł od poduszki, zbladł mocno i opadł znów na nią.
– Dość już, dość – rzekł kapitan widząc to i usuwał zawiązaną rękę, którą mały dobosz chciał przytrzymać. – Pamiętaj ty o sobie, zamiast o innych, bo nawet i małe draśnięcie może mieć złe skutki, kiedy je zaniedbasz.
Chłopiec wstrząsnął głową.
– O, musiałeś ty, biedaku, niemało krwi stracić – dodał kapitan spojrzawszy na niego uważnie – kiedyś taki słaby!
– Czym stracił dużo krwi?… Ech, panie kapitanie, żeby tylko tyle! Niech no pan kapitan spojrzy!