Kitabı oku: «Serce», sayfa 7

Yazı tipi:

I ściągnął owo pokrycie.

Kapitan cofnął się krok w tył, przejęty zgrozą. Mały dobosz miał już tylko jedną nogę, prawą. Lewą amputowali mu aż do kolana, krwawe szmaty owijały tę straszliwą ranę…

W tej chwili przechodził mimo lekarz wojskowy, mały człowieczek opasły, bez surduta86, w kamizelce tylko.

– A, kapitanie – mówił szybko, zbliżając się do małego dobosza – oto brzydki przypadek! Noga mogła być na pewno wyleczona, i to w najkrótszym czasie, gdyby jej chłopak nie był sforsował w tak głupi sposób. Ale co z takim?… Ranny był, a leciał… Przyszło zapalenie, gangrena i trzeba było uciąć. No, ale chłopak zuch! To trzeba mu przyznać. Żeby zapłakał, żeby zakrzyknął, nie! Najdzielniejszy włoski chłopak, jakiegom kiedykolwiek operował, słowo honoru! Dobra w nim krew!

I spiesząc się odszedł.

A kapitan namarszczył wielkie siwe brwi i utkwił spojrzenie w chłopcu naciągnąwszy na niego przykrycie, po czym, jakby mimowolnie i ciągle patrząc na małego dobosza, podniósł rękę do głowy i zdjął kepi87.

– Panie kapitanie! – wykrzyknął zdumiony chłopiec. – Co pan kapitan robi?… Przede mną!

A wtedy ów szorstki żołnierz, który nigdy łagodnego słowa nie wyrzekł do swoich podwładnych, odpowiedział głosem niewypowiedzianie słodkim i wzruszonym:

– Kapitanem tylko jestem, a ty… bohaterem! – To mówiąc, rzucił się z otwartymi ramionami na małego dobosza i po trzykroć ucałował jego pierś tam, gdzie bije serce.

Miłość ojczyzny

24. wtorek

Ponieważ opowieść o małym doboszu tak ci wzruszyła serce, łatwo ci powinno było zrobić tego ranka wypracowanie na egzamin: „Dlaczego kochacie Włochy?”

Dlaczego kocham Włochy? Alboż ci się nie nasuwa natychmiast tysiąc odpowiedzi?

Kocham Włochy, bo matka moja jest Włoszką, bo krew, która płynie w mych żyłach, jest włoska, bo włoska jest ziemia, w której pogrzebani są ci, po których płacze matka moja i których czci mój ojciec, bo miasto, gdziem się urodził, bo język, jakim mówię, książki, z których się uczę, brat mój, moja siostra, moi towarzysze, cały ten wiełki naród, wśród którego żyję, cała ta piękna przyroda, jaka mnie otacza, wszystko, co widzę, co kocham, czego się uczę, co wielkie – jest włoskie!

Ale ty, synu, nie możesz nawet jeszcze znać całej głębi takiego kochania. Poznasz je kiedyś, gdy będziesz dojrzałym człowiekiem, gdy z długiej podróży wracając oprzesz się pewnego ranka o burtę statku i ujrzysz na horyzoncie wielkie, lazurowe góry twego kraju. Wtedy ją poznasz, tę miłość, po gwałtownej fali uczuć najtkliwszych, która ci łzy z oczu wyciśnie, a krzyk radości z serca ci dobędzie.

Poznasz ją w jakimś wielkim i dalekim mieście po tym utęsknieniu, które wskroś świetnego tłumu popchnie cię do ubogiego, nieznanego robotnika, dlatego tylko, że – przechodząc – w twoim rodzinnym języku przemówił. Poznasz ją w tym męskim świętym oburzeniu, które ci krew do głowy popędzi, kiedy usłyszysz cudzoziemca naśmiewającego się z twojego kraju. Poznasz ją silniej jeszcze, jeszcze wznioślej w dniu, w którym groźba obcego ludu błyśnie ogniem i mieczem nad ojczyzną twoją; kiedy ręce dzielnych za broń pochwycą, kiedy młodzież wiązać się będzie w legiony obrońców, kiedy ojcowie, całując synów, rzekną im: „odwagi!” – kiedy matki, wstrzymując łzy, wołać będą: „Wracajcie zwycięzcami!”

Uczujesz ją, tę miłość, jako boską radość, gdy ujrzysz wracające do miasta legiony mężnych, obszarpane, znużone, przerzedzone, głodne, ale wspaniałe z tym blaskiem triumfu w oczach, z tymi podartymi sztandarami w ręku, a za nimi całe szeregi rannych, z wysoko podniesioną, obwiązaną głową, z powiewającymi pustymi rękawami u ramion, wśród tłumów, które zarzucą ich kwieciem, błogosławieństwem i pocałunkami. Wtedy to zrozumiesz, synu, miłość ojczyzny, wtedy i to słowo „ojczyzna” zrozumiesz. Ojczyzna bowiem, synu, jest rzeczą tak wielką, tak świętą, że gdybym kiedy ujrzał cię wracającego zdrowo z boju, w którym ona walczyła, ciebie, któryś jest krew z krwi i kość z moich kości, a wiedział, żeś dlatego ocalał, boś się krył przed śmiercią – ja, ojciec twój, który cię witam okrzykiem radości, gdy wracasz ze szkoły, przyjąłbym cię jękiem rozpaczy i nie mógłbym kochać już ciebie, i umarłbym z tej rany w mym sercu.

Twój ojciec.

Zazdrość

25. środa

Naturalnie, że i to wypracowanie o ojczyźnie także najlepiej napisał Derossi. A tu Vatini spodziewał się na pewniaka, że pierwszy medal weźmie.

Ja Vatiniego lubiłem, choć trochę jest próżny i ciągle się muska, ale teraz obrzydł mi, kiedy siedząc w jednej z nim ławce widzę, jak Derossiemu zazdrości. Chciałby się z nim współubiegać, uczy się, stara – ale i tak nie może mu dorównać w żadnym względzie, bo Derossi dziesięć razy by go sprzedał z każdego przedmiotu. To Vatini aż palce gryzie. I Karol Nobis zazdrości Derossiemu, prawda, ale ma tyle dumy, że tego nie pokazuje po sobie.

Vatini zaś zdradza się co chwila, skarży się o stopnie w domu i opowiada, że nauczyciel jest niesprawiedliwy dla niego. A kiedy Derossi odpowiada na pytanie tak szybko i dobrze jak zawsze, zachmurza twarz, spuszcza głowę, udaje, że nie słyszy – i przymusza się do śmiechu. Ale nie jest to śmiech szczery. A że wszyscy o tym wiedzą, więc jak tylko nauczyciel Derossiego pochwali, zaraz się na Vatiniego patrzą, który wygląda, jakby pieprz zgryzł, a Mularczyk robi na niego swój zajęczy pyszczek.

Albo i dzisiaj na przykład… Wchodzi nauczyciel i odczytuje stopnie z egzaminów.

– Derossi: dziesięć piątek, pierwszy medal w klasie!

Wtem Vatini kicha jak z moździerza.

Spojrzał nauczyciel i zaraz zrozumiał.

– Vatini! – rzekł. – Nie dopuszczaj do siebie węża zawiści. Ten gad toczy mózg i psuje serce.

Więc wszyscy spojrzeli oprócz Derossiego. Chce Vatini odpowiedzieć, nie może. Siedzi jak skamieniały i aż pobladł na twarzy. Dopiero później, kiedy się nauczyciel lekcją zajął, patrzę ja, a mój Vatini pisze wielkimi literami na ćwiartce papieru: „Nie zazdroszczę tym, którzy dostają pierwsze medale przez protekcję i przez niesprawiedliwość”. Chciał tę ćwiartkę posłać Derossiemu. A wtem spostrzegłem, że sąsiedzi Derossiego coś knują, szepcą między sobą, a jeden wykroił scyzorykiem wielki medal z papieru, na którym namalował czarnego węża atramentem. Vatini nie widział tego. Wkrótce też jakoś nauczyciel wyszedł.

Wtedy sąsiedzi Derossiego podnieśli się z ławki i poszli uroczyście ofiarować Vatiniemu papierowy medal. Cała klasa czekała awantury. Vatini drżał cały. A wtem zakrzyknął Derossi:

– Dajcie no mi ten medal!

A oni: – Dobrze! Jeszcze lepiej! Sam powinieneś mu go ofiarować!

Derossi wziął medal i podarł go na drobne kawałki. W tym momencie właśnie nauczyciel wrócił i wzięliśmy się do lekcji. Miałem Vatiniego na oku. Zaczerwienił się ze wstydu, wziął tę ćwiartkę, jakby niechcący, zwinął, włożył w usta, pożuł, a potem wypluł pod ławkę. Przy wyjściu przechodząc koło Derossiego Vatini, zmieszany trochę, upuścił bibułę. Derossi, zawsze uprzejmy, podniósł ją, włożył do tornistra i pomógł zapiąć rzemieniem.

Vatini oczu nie śmiał podnieść.

Matka wypędzonego

28. sobota

Niepoprawny ten Vatini! Wczoraj na lekcji religii, w obecności dyrektora, pyta nauczyciel Derossiego, czy umie na pamięć te dwie zwrotki z naszej książki z wierszami, które się tak zaczynają:

 
Gdzie tylko zwrócę spojrzenie,/ Wszechmoc Twą widzę, o Boże…
 

Derossi odpowiedział, że nie umie, a Vatini natychmiast:

– Ja umiem! – I uśmiechnął się złośliwie, rad, że Derossiemu choć raz przystawił stołka.

Ale mu się nie udało i wiersza nie wypowiedział, bo nagle weszła do klasy matka Frantiego, wzburzona, z rozwichrzonymi siwymi włosami, cała osypana śniegiem, popychając przed sobą syna, który był wydalony ze szkoły na cały tydzień. Był to przejmujący widok. Biedna kobieta upadła prawie na kolana przed dyrektorem składając ręce błagalnie:

– O panie dyrektorze, uczyń mi tę łaskę, zmiłuj się, weź chłopca na powrót do szkoły! Już od trzech dni jest w domu, ukrywałam go dotąd, jak mogłam. Ale niechby się, Boże zachowaj, ojciec miał dowiedzieć o wszystkim, zabiłby go chyba. Miej litość, panie, bo już sama nie wiem, co mam robić! Życie moje w ręku twoim, panie!…

Dyrektor usiłował wyprowadzić biedną matkę z klasy, ale nie chciała wstać, gorzko płacząc i prosząc za synem.

– O, gdybyś wiedział, panie, ile już wycierpiałam z tym chłopcem, miałbyś litość nade mną nieszczęsną! Przebacz mu ten raz jeszcze, ten raz jedyny! Byłby z kamienia chyba, gdyby się poprawić nie miał… Niedługo już mego życia, panie. Śmierć mam w sobie… a tak pragnęłabym widzieć przed śmiercią, że się poprawił… – tu wybuchnęła płaczem – bo to przecież moje dziecko, bo kocham go, bo umarłabym w rozpaczy… Przyjmij go, panie, ten raz jeszcze, żeby się nie stało nieszczęście… Uczyń to dla bolejącej matki…

I łkając zakryła oczy rękami.

A Franti stał ze spuszczonym wzrokiem, nieruchomy.

Spojrzał na niego dyrektor, postał chwilę, jakby się namyślał, a potem rzekł:

– Franti, idź na swoje miejsce!

Wtedy kobieta odjęła ręce od twarzy, pocieszona, i zaczęła dziękować nie pozwalając dyrektorowi przyjść do słowa, a zwróciwszy się ku wyjściu mówiła jedno przez drugie, ocierając oczy:

– Synu, pamiętaj, dziecko! Przebaczcie mu wszyscy! Jeszcze raz dzięki, panie dyrektorze, żeś się zmiłował nad nim… Sprawiaj się dobrze, synu! Bądźcie zdrowi, chłopcy! Dziękuję! Do widzenia, panie nauczycielu! Darujcie biednej matce…

I spojrzawszy raz jeszcze błagalnie na syna od progu, wyszła zbierając w ręku szal, który z niej opadł, blada, pochylona, z trzęsącą się głową, a gdy schodziła ze schodów, słyszeliśmy jej głuchy, ciężki kaszel.

Wtedy spojrzał dyrektor w twarz chłopca i wśród milczenia całej klasy rzekł głosem, od którego wszyscyśmy zadrżeli:

– Franti! Zabiłeś matkę swoją.

Więc wszystkie oczy zwróciły się ku Frantiemu. A ten niegodziwiec się uśmiechał…

Nadzieja

29. niedziela

…Pięknie to było z twej strony, Henryku, żeś się rzucił matce na szyję, wróciwszy z lekcji religii. Istotnie! Usłyszałeś od nauczyciela wielkie i pocieszające słowa! Bóg, który nas sobie rzucił w objęcia, nigdy nas już nie rozłączy, synu! Gdy będę umierała, gdy i ojciec twój będzie umierał, nie wyrzeczemy do ciebie tych strasznych słów rozpaczy: ,Już cię nigdy więcej nie zobaczę!” Bo my się zejdziemy, bo się zobaczymy w innym, nowym życiu, w którym ten, co tu cierpiał, pocieszony będzie, a kto miłował na ziemi, odnajdzie drogie sobie duchy w świecie, gdzie nie ma winy ni płaczu, ni śmierci.

Na to wszakże nowe, lepsze życie zasłużyć trzeba. Słuchaj, dziecko! Każdy twój dobry czyn, każde poruszenie serca dla tych, którzy cię kochają, każde przychylne uczucie dla twych towarzyszy, każda twoja myśl szlachetna jest jak gdyby porywem tam w górę, w ten lepszy świat właśnie. I porywem, który cię tam wznosi, jest każdy ból, każde cierpienie, bo każde z nich zmazuje jakąś winę, a każda łza zmywa jakąś plamę.

Postanawiaj sobie codziennie, drogie dziecko, być lepszym dziś, niźli byłeś wczoraj. Miłować więcej dziś, niźli miłowałeś wczoraj. I mów każdego ranka tak: „Muszę dziś coś takiego zrobić, żebym uczuł słodycz w sumieniu i żeby się matka moja i ojciec mój cieszyli ze mnie; coś takiego, za co by mnie więcej kochał ten lub ów kolega, nauczyciel, mały mój brat lub ktokolwiek inny…”

I proś Boga o siłę do spełnienia przedsięwzięcia tego, i mów tak: „Boże, ja chcę być dobry, szlachetny, odważny, uczciwy, szczery… Pomóż mi! Uczyń, abym co wieczór, gdy matka moja całuje mnie na dobranoc w czoło, mógł jej powiedzieć: Mamo, całujesz dzisiaj lepsze i godniejsze pocałunku twego dziecko niźli wczoraj”.

Myśl często, pamiętaj zawsze o tym Henryku, już nadziemskim i szczęśliwym wiecznie, jakim będziesz kiedyś po cnotliwym życiu. I módl się. Mów słowa proste i szczere do Potęgi Najwyższej i do Nieskończonej Dobroci, która jest nad nami. Wznoś serce i myśl w świat lepszy. Nie możesz sobie wyobrazić, jaką słodycz czuję, jaką siłą wzbiera serce matki, gdy widzi syna ze złożonymi w modlitwie rękami. Gdy widzę, jak mówisz pacierz, zdaje mi się niemożliwym, żeby cię ktoś nie widział i nie słyszał w niebie… I wiara moja w ową Najwyższą Potęgę, w ową Nieskończoną Dobroć wzmaga się i więcej cię kocham, i z żywszym zapałem pracuję, i z większym wytrwaniem cierpię, i z głębszą miłością przebaczam, i pogodniej myślę o śmierci…

O Boże wielki i dobry! Usłyszeć po śmierci głos matki, odzyskać dzieci, znów ujrzeć mego Henryka, jego ducha jasnego i nieśmiertelnego… i objąć go w uścisku, który nie będzie już rozerwanym nigdy, nigdy i na wieczność całą!

O, módl się, synu, módlmy się oboje, miłujmy się, bądźmy dobrzy, żyjmy i umierajmy z tą niebiańską nadzieją w duszy, moje drogie, moje najdroższe dziecko!

Twoja matka.

Luty

Zasłużony medal

4. sobota

Dziś rano przyszedł rozdawać medale sam rektor88, niemłody już pan z siwą brodą i czarno ubrany.

Wszedł z dyrektorem do klasy, mało co przed dzwonkiem na „finis”, i usiadł obok nauczyciela. Zadał nam kilka pytań, po czym dał Derossiemu pierwszy medal; zanim jednak dał drugi, rozmawiał przez chwilę z nauczycielem i dyrektorem po cichu.

A nam wszystkim serca biły i wszyscyśmy się pytali wzrokiem, komu też da drugi.

A rektor tak przemówił głośno:

– Na drugi medal zasłużył w tym tygodniu uczeń Piotr Precossi, a to za ćwiczenia odrabiane w domu, za lekcje w szkole, za kaligrafię staranną, za dobre sprawowanie, za wszystko!

Tak my się zaraz poobracali frontem, patrząc na Precossiego; a znać było, że się wszyscy cieszą.

Powstał Precossi tak zmieszany, że sam nie wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje.

– Przybliż się, chłopcze! – rzekł rektor.

Precossi wyskoczył z ławki i podszedł do stołu nauczycielskiego. Pan rektor popatrzył ze współczuciem na jego twarzyczkę bladą jakby z wosku, na to drobne mizerne ciałko, w pozawijanym i źle leżącym odzieniu, na te dobre smutne oczy, spuszczone nieśmiało, z których odgadnąć było można smutne dzieje chłopca, a potem przypinając mu medal do ramienia tak mówił serdecznym głosem:

– Oto twój medal, Precossi. Nikt nie jest godniejszy od ciebie, ażeby go nosić. Daję ci go nie tylko za naukę i dobre chęci, ale za twoje serce, za twoje męstwo, za twój charakter, za postępowanie godne dobrego, poczciwego syna. Nieprawdaż – dodał zwracając się do klasy – że i za to na medal zasłużył?

– Tak! Tak! – zawołaliśmy na to wszyscy jednym głosem.

A Precossi poruszył gwałtownie szyją, jakby chciał coś przełknąć, i powiódł po ławkach słodkim, wyrażającym najżywszą wdzięczność spojrzeniem.

– Idź więc, drogi chłopcze – rzekł rektor – i niech cię Bóg wspiera!

A już zaczęli dzwonić „finis” i nasza klasa wychodziła pierwsza.

Zaledwieśmy jednak na korytarz wyszli, kogóż to widzimy? Kto stoi przy drzwiach i czeka? Ojciec Precossiego, ów kowal, jak zwykle wybladły, z wzrokiem mętnym, z włosami na oczy, z czapką na bakier i chwiejący się na nogach. Nauczyciel spostrzegł go natychmiast i podszepnął coś rektorowi, który śpiesznie wyszukawszy wzrokiem Precossiego za rękę go wziął i do ojca powiódł. Chłopiec drżał cały. Nauczyciel i dyrektor zbliżyli się także, a my, klasa, otoczyliśmy ich kołem.

– To pan jesteś ojcem tego chłopczyny? – zapytał rektor kowala tak wesoło, jak gdyby przyjaciółmi byli. I nie czekając odpowiedzi mówił dalej: – Cieszę się razem z panem, z całego serca! Patrz pan! Zasłużył sobie na drugi medal spośród pięćdziesięciu czterech współuczniów! Za ćwiczenia, za arytmetykę, za wszystko… Bardzo to zdolny chłopiec i pełen najlepszych chęci. Wysoko on zajdzie! Dobry chłopiec, kochany i szanowany przez wszystkich. Możesz pan z niego być dumny, zapewniam pana!

Kowal słuchał zrazu z gębą otwartą, patrzał to na mówiącego, to na dyrektora, po czym spojrzał na syna, który stał przed nim drżący, ze spuszczonymi oczyma i jak gdyby przypomniawszy sobie i zrozumiawszy po raz pierwszy to wszystko, co musiał od niego przecierpieć ten biedny malec, i tę łagodność, i odwagę, z jaką cierpiał – wstrząsnął się pokazując w twarzy najpierw jakieś wpółprzytomne zdumienie, potem przejmujący ból, a wreszcie gwałtowną, pełną żalu tkliwość, i szybkim ruchem objąwszy głowę syna do piersi ją sobie przytulił. A myśmy się do niego zaczęli zaraz cisnąć jeden przed drugim. Ja go zaprosiłem na czwartek z Derossim i Crossim, inni mu się kłaniali, to go pogłaskał który, to dotknął jego medalu, a każdy mu coś miłego powiedział. A kowal patrzył osłupiały, jak ze snu zbudzony, ciągle jeszcze przyciskając do piersi głowę syna, który łkał ze szczęścia.

Postanowienie

5. niedziela

Ten medal Precossiego był wyrzutem dla mnie. Tyle czasu przeszło, a ja nie zasłużyłem dotąd na medal ani razu.

Za mało się uczę. Nie jestem z siebie rad. I nauczyciel, i ojciec, i mama – też nieradzi ze mnie. Nawet mnie już i zabawa tak nie ciągnie jak dawniej, kiedym się z zapałem do nauki brał, lekcje odrabiał, a później tak do zabawek moich leciał, jakbym ich z miesiąc nie widział. Do stołu też nie siadam tak wesół, jak bywało dawniej. Zawsze teraz mam jakby jakiś cień w duszy, a głos wewnętrzny ciągle mi jeszcze mówi: „Źle idzie! Źle idzie!”

Kiedy patrzę wieczorem, jak przez plac wśród gromady różnych robotników przechodzą wracający od roboty chłopcy, przemęczeni, a jednak weseli, wyciągają nogi, żeby prędzej do domu na kolację zajść, kiedy słyszę, jak się śmieją, jak głośno rozmawiają, jak się uderzają po plecach czarnymi od węgla albo białymi od wapna rękami, a pomyślę, że pracowali od świtu aż dotąd, cały dzień stojąc to na dachu, to przed ogniskiem kuźni, to w wodzie, to w podziemnych szybach, za całe pożywienie mając kawałek chleba tylko – to mi tak czegoś wstyd, że oczu podnieść nie śmiem! Bo cóż ja? Oto przez cały ten czas ledwo nabazgrałem jakieś cztery kartki – i to niechętnie.

Ach, bardzom, bardzom jest niekontent89 z siebie! Doskonale też widzę, że ojciec mój jest w złym humorze, że chciałby mi powiedzieć, że go zasmucam, ale mu żal i czeka jeszcze… Mój drogi ojcze, który tak pracujesz! Ojcze mój, wszystko jest twoje, na cokolwiek spojrzę w domu, czegokolwiek dotknę. To, co mnie żywi, to, co mnie odziewa i co mnie uczy, i co mnie zabawia, wszystko to owoc pracy twojej, ojcze, a ja nic nie robię! Wszystko to powstało twoją myślą, twoim trudem, twoimi przykrościami, odmawianiem sobie niejednego, a ja nie pracuję.

Ach, nie, nie! To zbyt niesprawiedliwie i nadto mnie boli! Dzisiaj jeszcze, dziś zaraz zabiorę się do nauki jak Stardi! Pięście ścisnę, zęby ścisnę i całą siłą mojej woli i mojego serca pracować zacznę! Przezwyciężę ziewanie wieczorem, jak mi się spać zachce, zerwę się wczesnym rankiem z pościeli, będę sobie w mózgownicę wpajał lekcje bez wytchnienia, będę walczył z lenistwem bez pardonu, żeby tylko raz skończyć to obrzydliwe życie bezczynne i rozlazłe, które mnie upadla, a moich zasmuca.

Dalej! Do roboty! Do pracy całą duszą, wszystkimi siłami!

Do pracy, po której odpoczynek będzie mi słodki, zabawa miła, a posiłek smaczny! Do pracy, która mi powróci uśmiech mego nauczyciela i błogi pocałunek drogiego ojca mego!

Kolej żelazna

10. piątek

Przyszedł do nas wczoraj Precossi i Garrone także. Jakie było przyjęcie! Choćby byli synami książąt, nie mogłoby być lepsze. Garrone był u mnie po raz pierwszy, najpierw dlatego, że jest trochę dzikus, a potem wstydzi się, że taki dryblas z niego, a jeszcze siedzi w trzeciej. Poszliśmy wszyscy otwierać drzwi, kiedy się dzwonek odezwał. Crossi nie przyszedł, bo ojciec jego po sześciu latach nareszcie z Ameryki wrócił. Zaraz mama uściskała Precossiego, a ojciec przedstawił jej Garronego mówiąc:

– Oto Garrone! To już nie tylko dobry chłopiec, to rycerz i szlachcic całą gębą!

A Garrone skłonił swoją wielką, rozczochraną głowę uśmiechając się do mnie ukradkiem.

Precossi miał na piersi swej medal i taki był wesół, taki szczęśliwy, bo ojciec jego znów się do roboty zabrał i od pięciu dni już nie pił. A syna to rad by ciągle przy sobie w kuźni miał i zupełnie się odmienił.

Zaraz wzięliśmy się do zabawy; powyciągałem, co tylko mam. Precossi stał w zachwycie przed moją koleją żelazną, która ma lokomotywę i leci sama przez pokój, jak ją nakręcić. Nie widział jeszcze nigdy takiej zabawki i wprost oczami pożerał te wagoniki czerwone i żółte, które się za lokomotywą toczyły. Dałem klucz do nakręcenia, żeby się bawił; ukląkł, nakręcił i oczu nie odrywał od maszyny. Jeszczem go tak rozbawionym nigdy nie widział. „Przepraszam… przepraszam”… – powtarzał co słowo, osłaniając rękami maszynę, żebyśmy jej nie zatrzymali, a wagoniki ustawiał i przestawiał tak ostrożnie, jakby były szklane; tchnąć prawie nie śmiał na nie i wycierał co chwila, oglądał to z dołu, to z góry, uśmiechając się radośnie sam do siebie.

Staliśmy wszyscy i patrzyli na niego. Patrzyliśmy na tę cienką szyję, na biedne uszy, którem kiedyś zakrwawione widział, na ten kubrak z pozawijanymi do łokcia rękawami, z których wysuwały się wątłe rączyny, zmuszone nieraz osłaniać od uderzeń twarz bladą… Tak mi go było żal, że oddałbym mu bez żalu wszystkie zabawki moje, wszystkie książki, odjąłbym sobie od ust ostatni kawałek chleba, żeby mu dać, ściągnąłbym z siebie ostatnie ubranie, żeby go odziać, i jeszcze bym przed nim na kolana padł i w ręce go całował…

„Przynajmniej mu tę kolej dam! – pomyślałem sobie. – Muszę się tylko spytać ojca, czy pozwoli”.

W tej chwili uczułem, że ktoś mi do ręki wsunął kartkę. Spojrzałem; była napisana ołówkiem przez mego ojca i zawierała te słowa:

„Precossi zachwycony jest twoją koleją. Nie ma on zabawek, biedaczysko. Czy ci serce nic nie podszepnęło, Henryku?”

Natychmiast zebrałem oburącz maszynę, wagony i dając je Precossiemu, rzekłem:

– Weź, to twoje!

Patrzył na mnie, słuchał, ale nie rozumiał.

– Twoje! – powtórzyłem. – Daruję ci to!

A on obrócił wtedy zadziwione oczy na mego ojca i na moją matkę, a potem zapytał:

– Ale dlaczego?…

Więc ojciec mój rzekł:

– Henryk daje ci to dlatego, ze jest twoim przyjacielem, że cię kocha i że chce tym sposobem uczcić twój medal, drogi chłopcze!

Ale on nie mogąc wyjść ze zdumienia rzecze nieśmiałym głosem:

– I… mogę to zabrać… do domu?

Więc my wszyscy:

– Naturalnie, że możesz! Prosta rzecz, że możesz!

Ale kiedy do odejścia przyszło, był już na progu, a jeszcze nie śmiał wyjść z tym wszystkim. A jaki był rozczulający w tym wahaniu i jaki szczęśliwy! Z dziesięć razy przynajmniej powtórzył swoje „przepraszam”, a usta jego drżały i uśmiechały się razem90. Garrone pomógł mu zawinąć cały pociąg w chustkę, a gdy się schylił, zachrobotały obwarzanki, którymi miał wypchane kieszenie.

– Przyjdź kiedy do kuźni – rzekł mi na odchodnym Precossi. – Zobaczysz, jak mój ojciec pracuje! Dam ci też gwoździ…

Tymczasem mama przypięła do kurtki Garronego bukiecik, żeby go zaniósł w jej imieniu swojej matce. A Garrone swoim grubym głosem rzekł:

– Dziękuję! – I nawet brody nie podniósł od piersi. Ale w jego wzroku błyszczała dusza piękna i szlachetna.

86.surdut – rodzaj przedłużanej marynarki męskiej, popularny na przełomie XIX i XX w.. [przypis edytorski]
87.kepi – sztywna czapka wojskowa z czworokątnym daszkiem. [przypis edytorski]
88.rektor – tu: inspektor szkolny. [przypis edytorski]
89.niekontent (daw.) – niezadowolony. [przypis edytorski]
90.razem (daw.) – naraz, jednocześnie. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
330 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre