Kitabı oku: «Cnotliwi», sayfa 6
Nie znając się przeczuli siebie, pochwycili się w objęcia duszami, a o uścisku rąk, nawet nie pomyśleli jeszcze. Dalecy od siebie jak dwa obłoki, które przegradza firmament cały, czuli przecież, że się posiadają wzajem na mocy nieśmiertelnego prawa miłości duchów, i tych attrakcij niezmierzonych a niepojętych, co unoszą się ponad ziemskiemi prawami i sądami, a same w sobie są prawdą wiekuistą. W piersi przecież Augusta zadrgało nie wyraźne przeczucie bólów niezmiernych, ale zarazem niewyraźny również głos w nim się odezwał: niech boli serce i niech pęknie, ale niech czuje!
Bywają w życiu pewnych ludzi epoki, w których czepiają się oni bólu nawet i cierpień jak deski zbawienia, byle ich one uniosły ponad warunki otaczającego bytu, i uchroniły od snu apatji, lub sroższego jeszcze nadeń zwątpienia o wszystkiem.
Przyszedł więc dzień w którym Wanda przestała być dla Augusta „gwiazdą nieznaną”; wstąpił ku niej kierowany spuszczającemi się ku niemu promieniami jej lica.
Pani Apolonja mówiła tym razem prawdę w pobożnych opowiadaniach swych o młodej parze. August zaczął bywać w domu Wandy i jej matki.
I widywali się codziennie, już nie na mgnienie oka jak wprzódy, ale po godzin kilka; a gdy pożegnali się braterskiem rąk uściśnieniem, długo jeszcze potem dwa okna ich, same jedne oświetlone i czuwające śród ciemnych i uśpionych otaczających okien, błyszczały słabem światłem, i zdawały się śród ciszy nocnej wieść z sobą tajemniczą rozmowę. Pośrodku ulica mroźna i cicha zapadała między niemi niby przepaść.
XII
Pani Olimpja Rostowiecka przyjmowała u siebie liczne towarzystwo, zaproszone przez nią na herbatę.
W dość dużym salonie ostawionym amarantowo obitemi sprzętami, ozdobionym pięknym parketem, białem ze złoconemi szlakami obiciem, i dwoma wielkiemi zwierciadłami w rzeźbionych ramach, siedziało i chodziło ze dwadzieścia osób różnej płci i wieku.
Na kanapie, przed stołem zarzuconym albumami w bogatej oprawie, siedziała gospodyni domu, z postawą pełną zwykłej jej dumy i godności.
Ubrana była w suknię ze srebrzystej materji, a u szyi jej i przy uszach błyszczały brosza i kolce szmaragdowe w staroświeckiej oprawie, przyozdobionej dość dużemi brylantami. Na białem ręku spoczywającem śród srebrzystych fałdów sukni, między kilku pierścionkami jaśniał najsilniejszym blaskiem piękny pierścień z dużym i kosztownym soliterem.
Obok niej na dwóch fotelach i bardzo blisko siebie siedzieli oboje państwo Rokowiczowie, trzymając się za ręce; z drugiej strony pan Gaczycki, milczący jak zwykle i zimny, obojętnie przesuwał albumy. Naprzeciw, pan Spirydjon, niedbale rozparty w fotelu, żartobliwą prowadził rozmowę z gospodynią domu – przyczem z roztargnieniem rozglądał się po salonie, i niekiedy poziewał nieznacznie, jak człowiek który się nudzi i nietylko przed innymi, ale i przed sobą przyznać się do tego nie chce.
Dalej, na kozetce siedziała Stasia w białej sukni pełnej różowych kokard i z różą we włosach; a obok niej pan Paweł suchy, blady i milczący jak zazwyczaj. Parę młodych panienek stało przy kozetce i wesołą pogadankę wiodło z ożywioną i dowcipną panią Rumiańską.
Dama w amarantowej sukni rozsiadła się na fotelu niedaleko jednego z okien, mając przed sobą panią Apolonję z dwoma krzyżami, a za sobą dwie córki swe, których nie puszczała od siebie ni na krok, aby w ciągłej pieczy mieć ich dziewicze uszy i oczy. Przy drugiem oknie jakiś niemłody jegomość w okularach, znać obywatel tylko co ze wsi przybyły, rozpowiadał o urodzajach innej niemłodej damie, ubranej w zieloną suknię i ścigającej okiem siostrzenicę, dość ładną panienkę, chodzącą po salonie z eleganckim i ugrzecznionym jakimś młodzieńcem.
Jeszcze inna niemłoda dama w fijoletowej sukni siedziała w pobliżu amarantowej damy, i wtrącała się niekiedy do rozmowy jej z panią Apolonją, spoglądając często na syna, rumianego i otyłego młodzieńca, markotnie jakoś siedzącego między piecem a fortepianem. Zresztą, były jeszcze w salonie dwie panny stojące przy fortepjanie i przerzucające nuty; byli dwaj młodzi ludzie, którzy z temi pannami o muzyce rozmawiali; jedna stara panna z długą twarzą i czerwonym nosem, siedząca na fotelu prosto, nieruchomie i milcząco; jeden stary kawaler z wielką łysiną, strojący koperczaki do wszystkich na raz panien, które naturalnie chichotały po cichu, zerkając nań jednak często z ukosa, bo miał majątek jeszcze większy od łysiny; dwóch czy trzech obywateli wiejskich, sąsiadów państwa Rostowieckich, biadali na ciężkie czasy, a spoglądali od niechcenia do przyległego pokoju, ażali tam lokaje nie otwierają zielonego stolika dla partyjki preferansa.
Lubo dzień miał się już ku końcowi, nie oświetlono jeszcze salonów, bo według zwyczaju panującego w niewielkich miastach, towarzystwo zeszło się dość wcześnie na wieczorek, który nie był formalnym wieczorem, ale tylko herbatą incognito. Słońce dopiero zachodziło i przez rozwarte okna rzucało pąsowe promienia na parket salonu.
Od blasku tych pąsowych promieni białe czoło Olimpji wydawało się jeszcze dumniejsze jak zwykle; złotowłosa główka Stasi bardziej ożywioną, amarantowa dama jaskrawiej była amarantową, dwa krzyże pani Apolonji rzęsiściej złote, a obojętna twarz pana Gaczyckiego mniej obojętną.
Twarz sztywnego i zimnego człowieka mniej była niż zwykle obojętną, bo pąsowy promień ślizgając się po jego kształtnych arystokratycznych ustach, oświecał na nich ukrywany wyraz delikatnej ironji.
Ironja ta pojawiła się wtedy gdy śliczna ręka pani Olimpji zamigotała mu przed oczami świetnym soliterem pierścienia, albo gdy oczy jego zawisły na pięknych szmaragdach broszy jej i kolców.
Widocznie brylant i szmaragdy posiadały tajemniczą jakąś własność wywoływania na usta jego ironji; z oczu jego było widać, że patrzył na klejnoty te jak na dobrych swych znajomych; a gdy na nie popatrzył chwilę, przenosił spojrzenie na pana Spirydjona, jakby znowu między świetnemi ozdobami toalety pięknej pani a jej adoratorem upatrywał jakąś niewidzialną dla innych łącznicę.
Nie mięszał się wcale do otaczających go zewsząd rozmów; wyraźnie rozmawiał z własnemi myślami, które mówiły mu o klejnotach pani Olimpji i przypominały mu zarazem pewną starą kobietę o rozumnych oczach i zacnem obliczu, z której rąk niedawno jego ręce wzięły staroświecko oprawne szmaragdy i pierścień z soliterem, i niebawem oddały je w ręce bogatego żyda jubilera.
Nic nie mogło być prostszego nad to, że pani Rostowiecka nabyła cenne przedmioty, za jego pośrednictwem sprzedane przez panię Starowolską, i ustrojona w nie siedziała teraz w obec swych gości, piękna jak bogini a dumna jak królowa.
Zapewne, nic nie mogło być prostszego nad to; a jednak pan Edward uśmiechał się ironicznie, ile razy promienie djamentów uderzyły wzrok jego, i wraz potem rozumne a przenikliwe, lubo obojętne swe oczy przenosił na pana Spirydjona.
Nikt nie zauważył tej gry fizjonomji bogatego pana, bo była ona pokryta najwytworniejszą grzecznością i najsztywniejszym chłodem; a przytem pan Gaczycki znany był powszechnie jako człowiek więcej milczący niż mówiący, i bardzo często z ironją poglądający na ludzi – lubo nikt inny prócz niego do ironji tej nie widział powodu.
Rozmowy w salonie to wzmagały się w gwar głośny, to ucichały chwilami, jak zwykle bywa w towarzystwie złożonem z kilku oddzielnych kółek, z których każde na swoją rękę prowadzi konwersację. W jednej z chwil w których wszyscy rozmawiali ciszej albo wcale nie rozmawiali, młoda panna, siostrzenica zielonej damy, dotąd chodząca po salonie z kawalerem, który miał minę starającego się o jej rękę, stanęła przed Stasią Rumiańską i zapytała:
– Czy dawno pani widziałaś się z Wandzią Rodowską? od wieków jej nie widziałam, i tęskno mi za nią. Dla czego jej tu dziś niema? czyżby nie była zaproszona przez panią Rostowieckę?
– Owszem – rzekła Stasia, na której twarzy pojawiło się trochę zakłopotania; ale nie dała jej dokończyć pani Apolonja, która siedząc w pobliżu usłyszała pytanie panny.
– Kochana panno Ludwiko! zawołała, nasza Wandziulka jest teraz zbyt zajętą, aby nam udzielać swej miłej obecności. Utraciliśmy ją, utraciliśmy…
– Utraci pani swój krzyż od różańca, podjęła żywo Stasia, której oczy błysnęły, i ukazała na jeden z krzyżów pani Apolonji, który w istocie bliskim był oderwania się.
– Dziękuję, dziękuję za ostrzeżenie, odparła Antyfona przyprowadzając do porządku swą pobożną bransoletę; krzyż zgubić, to wielki grzech! Niech mię Bóg broni i strzeże od niego!
– I od obmowy albo odbierania sławy bliźniemu, – półgłosem dodała Stasia. Stojąca przed nią panna Ludwika uśmiechnęła się a pan Paweł szepnął:
– Cicho Stasiu, cicho, narażasz się!
– Widziałam wczoraj pannę Wandę, ozwała się z przekąsem fjoletowa pani, matka rumianego syna, który markotnie siedział między piecem a fortepianem; widziałam wczoraj pannę Wandę przechodzącą ulicą. Była tak zamyślona, że nie spostrzegła mnie i nie ukłoniła się. A przecież znam ją od dziecka, i hodowało się to razem z moim Ignasiem…
Na to wspomnienie rumiany Ignaś podjął głowę, żałośliwe spojrzenie rzucił na matkę, i westchnął tak, że aż zadrgała poblizka adamaszkowa portjera.
– Już to prawdę mówiąc, Wandzia zawsze wygląda tak jakby gwiazdy liczyła na niebie, chociaż ich w dzień nie widać, a na ziemię i patrzeć nie raczyła – ozwała się z przekąsem starsza córka amarantowej damy, z za białą mantylą okrytych pleców matki.
Na te słowa poruszyła się amarantowa dama, i starannie zakrywając plecami dziewicze uszy córek, rzekła półgłosem:
– Moje córki nie chodzą wprawdzie po ulicach jakby gwiazdy liczyć chciały, niby astronomki jakie, ale zato też i żonatych nie bałamucą.
Siedząca w pobliżu stara panna o długiej twarzy i czerwonym nosie, poprawiła się na fotelu przy tych wyrazach, i nic nie mówiąc kiwnęła energicznie głową na znak potwierdzenia. Ale dama w zielonej sukni, ciotka panny Ludwiki, ozwała się.
– Dajcie państwo pokój tej biednej Wandzi; mnie się zdaje że ona nie jest tak lekkomyślną jak sądzicie. To tylko pozory! a serce ma dobre.
Tu stara panna poprawiła się na fotelu, i nic nie mówiąc pokręciła energicznie głową na znak przeczenia – a rumiany Ignaś siedzący między piecem i fortepjanem westchnął znowu, że aż drgnęła poblizka portjera, i pokiwał głową na znak twierdzenia.
Stasia podczas tej rozmowy rumieńszą się stała niż róża w jej włosach kwitnąca, a panna Ludwika wzruszyła ramionami i rzekła:
– Co do mnie, kocham Wandę, i nie wiem za co ludzie tak się uwzięli na nią.
– Niech mię Bóg broni i strzeże od obmowy albo odbierania sławy bliźniemu, tembardziej tej ślicznej i dobrej Wandziulce, którą na własnem ręku nosiłam – wyrzekła pełnym żalu głosem pani Apolonja; ale pocóż się tak naraża, i kompromituje? Bałamucić żonatego człowieka! to grzech i obraza Pana Boga. Wczoraj zaczęłam odmawiać godzinki do Przemienienia Pańskiego, i będę siedm Piątków pościła na intencję, aby Bóg natchnął ją swoją łaską świętą, i nie oddawał na zagubę tej miłej istoty!
– O wilku mowa, a wilk tuż! zawołała amarantowa dama wychylając głowę przez otwarte okno; mówimy o Wandzi Rodowskiej, a ona właśnie przechodzi ulicą!
Kilka osób rzuciło się na te słowa do okien. Ruch ten zwrócił uwagę gospodyni domu, i osób najbliżej niej siedzących. Powstawali też z miejsc, i wyjrzeli na ulicę.
Przeciwległym chodnikiem szła Wanda z matką swą wspartą na jej ramieniu. Obok dwóch kobiet postępował August Przybycki. Wracali znać wszyscy troje z zamiejskiej przechadzki, bo pani Rodowska niosła w ręku wielki pęk polnych kwiatów, i na słomkowym kapeluszu Wandy błękitniało kilka świeżo zerwanych bławatków do białej przypiętych wstęgi. Delikatne policzki pięknej panny barwiły się lekkim rumieńcem zmęczenia, ale nie zdawała się w tej chwili chcieć liczyć gwiazdy, jak się wyrażały o niej znajome jej panie, tylko całą uwagę swą zwracała na powoli i z trudnością idącą matkę, podtrzymując jej słabe kroki, i prowadząc ją wygodniejszą nieco do przebycia stroną chodnika.
August szedł obok poważny, lubo dziwne jakieś promienienie, niby duma z wewnątrz płynąca, otaczało bladą twarz jego. Ale promienienie to było spokojne, a gesta z jakiemi opowiadał o czemś swym towarzyszkom, pełne głębokiego uszanowania, czci nieledwie. Pani Rodowska z wyraźną przyjemnością i uśmiechem na bladych dobrych ustach, słuchała rozmowy toczącej się między córką jej a młodym człowiekiem; Wanda zaś wspierając i ochraniając od niewygodnych przejść matkę, patrzyła przed siebie swemi przezroczystemi oczami śmiało i spokojnie. Oczy te zdawały się być mniej marzące jak dawniej; przebijała się w nich zato jakaś myśl światła i piękna, która płynęła zapewne z rozmowy wiedzionej w tej chwili z Augustem.
Tak szli sobie we troje spokojnie, blizcy siebie. Stara matka postępowała troskliwie strzeżona przez dwoje młodych ludzi – młoda para rozmawiała z sobą bezpiecznie i ufnie pod okiem matki. Zajęci sobą i swoją rozmową ani spostrzegali, że przez przeciwległe okna wielkiej kamienicy, w której mieszkała pani Olimpja, natłoczone w czterech okna dwadzieścia par oczów spoglądało na nich ciekawie, z różnemi wyrazami złości, ironji, pogardy. Tylko oczy panów Edwarda i Spirydjona spojrzały na nich życzliwie, Stasi kochająco, a zielonej damy i jej siostrzenicy z nieśmiałem i ukrywanem spółczuciem.
Zresztą kobiety stare i młode uśmiechały się złośliwie, stara panna nic nie mówiąc trzęsła głową na znak nagany, stary kawaler szeptał do ucha młodym ludziom dwuznaczne o przechodzącej parze żarciki, a rumiany i barczysty Ignaś westchnął kilka razy, aż zatrzęsły się wszystkie poblizkie portjery i firanki. Macierzyńskie serce fijoletowej damy przeszyte znać zostało temi westchnieniami syna, bo pierwsza odwróciła się od okna z twarzą oburzenia pełną, i temi ozwała się słowy:
– Jak nie wstyd pani Rodowskiej pozwalać na takie nierozsądne awanturowanie się córki z żonatymi ludźmi! alboż mało było porządnych kawalerów na świecie, między któremi panna Wanda wybierać sobie mogła męża? ale żadnego nie chciała, przerzucała starającymi się niby jabłkami lub orzechami, a teraz pewno żaden porządny kawaler jej nie weźmie, jak się rozbałamuciła z żonatymi – i zostanie starą panną, zostanie!
Stara panna o długiej twarzy i czerwonym nosie nic nie mówiąc energicznie pokiwała głową na znak twierdzenia – ale barczysty Ignaś wrócił na swoje miejsce pomiędzy piecem a fortepjanem, westchnął i pokręcił głową na znak przeczenia, mówiąc jak tylko można było najciszej:
– Gdyby tylko chciała panna Wanda! gdyby tylko chciała! Ale nie chce…
Tu popatrzył na swą granatową marynarkę i niebieski krawat, zerknął zezem na jasny wąsik obrastający mu pulchne wargi – i miał taką minę, jakby myślał: nie pojmuję, czemu nie chce!
Na hasło dane przez fijoletową damę, poruszyły się wszystkie usta, powstał gwar i zamięszanie; wszyscy mówili razem przerywając sobie wzajem, i oprócz kilku osób, jednomyślnie naganiając Wandę za znajomienie się jej z Augustem, granie z nim na cztery ręce, ukazywanie się obok niego w otwartem oknie, i odbywanie w jego towarzystwie przechadzek pod opieką tylko… swej matki.
Dama amarantowa i dama fijoletowa, pani Olimpja, pani Apolonja, i oboje państwo Rokowiczowie – każde w swój sposób wyrażało zdumienie swe i oburzenie; Ignaś wzdychał pomiędzy fortepjanem a piecem, stara panna nic nie mówiąc energicznie kiwała głową na znak potwierdzenia, zielona dama i jej siostrzenica Ludwika milczały nie mając odwagi płynąć przeciw ogólnemu prądowi, pan Edward obojętnie, i z ironją błądzącą po ustach przerzucał album, Stasia płonęła szkarłatnym rumieńcem, i łzy kręciły się w jej oczach.
Nad całym jednak gwarem zapanował po chwili głos gospodyni domu, która zasiadłszy znowu na kanapie, i rozpostarłszy szeroko wkoło siebie fałdy srebrzystej sukni, podniosła głowę bardzo wysoko, i rzekła:
– Moi państwo! pojmuję zapomnienie się, i niewłaściwe postępowanie w osobie należącej do niższych sfer społecznych; ale nie rozumiem, jak kobieta należąca do wyższego towarzystwa, może w podobny sposób poniewierać przyjętemi formami. Gdyby panna Wanda była jaką ciemną, nieznaną dziewczyną, wybaczyłabym niekonsekwentne jej kompromitowanie się z tym panem Przybyckim; ale położenie jakie my kobiety z wyższej sfery posiadamy, wkłada na nas obowiązek zachowania go w nieskazitelnej czystości. Sama duma szlachetna powinnaby jej nakazać…
W tej chwili lokaj wniósł wielką płonącą lampę, i zapuściwszy sztory u okien postawił ją na stole przed kanapą. Pod światłem lampy silnemi ogniami zaiskrzyły się szmaragdy u szyi, i przy uszach pani Olimpji, i wielki brylant błysnął na jej palcu. Pan Edward podniósł wzrok machinalnie utkwiony w album rozwarte, i pierwszy raz odzywając się w czasie rozmowy, przerwał pani Olimpji półgłosem:
– Jaki pani masz piękny brylant na ręku! prawdziwie, zwraca on na siebie uwagę! musi też być cenny! Pozwolisz pani abym jako amator drogich kamieni, zapytał ją gdzieś go nabyła?
Gdy to mówił, bladobłękitne przenikliwe jego oczy utkwiły upornie w twarzy pięknej pani.
Nagły, szkarłatny rumieniec wystąpił na policzki Olimpji: opuściła szybko rękę i machinalnie zasunęła ją pomiędzy koronki zdobiące suknię. W oczach jej bystrych, dumnych i błyszczących, zamigotały naprzemian pomięszanie, obawa i gniew. Pan Edward skłonił się bardzo grzecznie, i wyrzekł z ledwie dostrzegalną ironją:
– Przebacz pani jeśli pytaniem mem uczyniłem jej przykrość; ale prawdziwie brylant ten jest tak piękny…
– O, żadnej mi pan nie uczyniłeś przykrości, odrzekła żywo Olimpja odzyskując śmiałość; pierścień ten otrzymałam od mego męża… przywiózł mi go z zagranicy…
Usta pana Edwarda zagięły się w dziwny tajemniczy uśmiech, a oczy jego przeniosły się powoli na twarz pana Spirydjona, który siedział dość blizko, aby módz mimo gwaru panującego w salonie usłyszeć rozmowę. Ale pan Spirydjon nie słyszał albo udawał że nie słyszy; wzrok miał spuszczony, i trochę ukrywanego zmięszania na twarzy.
Olimpja powstała, i z dumnie podniesioną głową przeszła do innej gruppy towarzystwa zgromadzonego około kozetki, na której siedziała Stasia. Pomiędzy gruppą tą, jaśniały jak słońca damy amarantowa i fijoletowa, a śród nich błyszczały dwa krzyże pani Apolonji.
Rozmowa o Wandzie Rodowskiej nie ustawała. Była to znać kwestja paląca dla zebranego w salonie pani Olimpji towarzystwa. Trzy kobiety śpiewały o niej trio do którego niemym akompanjamentem było milczące kiwanie głowy starej panny.
– Moi państwo, mówiła Stasia, z trudem dobijając się do słowa, powiedźcież mi w końcu, czem tak bardzo w oczach waszych zawiniła ta biedna Wanda? Przecież nie popełnia nic takiego…
– Popełnia, popełnia! zawołała fijoletowa dama, odrzuca porządnych młodych ludzi którzy się o nią starają, a bałamuci żonatych…
To mówiąc rzuciła przelotne spojrzenie na rumianego Ignasia, który z pomiędzy pieca i fortepjanu przesiadł się pomiędzy piec i konsolę, i siedział tam ciągle markotny.
– Daje zły przykład naszym córkom! dodała amarantowa dama, i przelotne spojrzenie rzuciła na stojące za jej plecami dwie córy, a w spojrzeniu tem odmalowała się wyraźnie myśl: „oddawna już spostrzegam że jest piękniejszą, i o dziesięć lat młodszą od moich córek.”
– Uwłacza swej towarzyskiej pozycji, którą każda z nas powinna zachować w nieskazitelnej czystości, wyrzekła nadchodząca do gruppy pani Olimpja.
– Prześliczne masz dziś pani szmaragdy, zabrzmiał tuż obok niej zniżony nieco głos pana Edwarda; przebacz pani że będę niedyskretnym po raz drugi, i jako amator drogich kamieni zapytam, gdzieś je pani nabyła?
Znów przenikliwe oczy bogatego pana z dziwnym wyrazem utkwiły w twarzy Olimji, i znowu na policzki pięknej pani wytrysnął szkarłatny rumieniec. Przygryzła usta, a w oczach jej zamigotała nie już obawa, ale przestrach. Szybko jednak zwróciła się do swego gościa i odrzekła:
– Mam je po babce, jestto pamiątka familijna.
Pan Edward skłonił się niby z podziękowaniem za objaśnienie, ale usta jego zagięły się znowu w wyraz delikatnej ironji, a oczy przeniosły się na twarz pana Spirydjona.
– Proponuję państwu, zawołał ten ostatni zbliżając się do towarzystwa, odmienić przedmiot rozmowy i sposób bawienia się. Gdybyśmy naprzykład poprosili którą z pań o grę na fortepianie…
– Może pani dasz nam słyszeć swoją muzykę, przemówił któś z młodych ludzi do Stasi.
– Prosimy, prosimy! zawołało kilka głosów.
– Zagraj Stasiu, szepnął żonie pan Paweł, o którym wiedziano że był dumny z pięknego w istocie muzycznego talentu swej żony.
Stasia zamyśliła się – jakaś wesoła, żartobliwa myśl mignęła po jej ożywionej twarzy.
– Nie, moi państwo, odrzekła po chwilce, niemam dziś usposobienia do muzyki; ale ażeby nie odpowiadać odmową na grzeczne wasze prośby, zadeklamuję wam pewien wierszyk…
Otaczające kobiety zamieniły między sobą spojrzenia.
– Cóż to będzie nowego? szepnęła fijoletowa dama do amarantowej.
– Co ta trzpiotka znowu wymyśliła? rzekła cicho do sąsiadek swych pani Apolonja.
Ale panowie i młode panny otoczyły miłą i wesołą panią Rumiańskę, prosząc o spełnienie obietnicy.
Stasia z figlarną minką skrzyżowała ręce na piersi, podniosła swą złotowłosą główkę rezolutnie, i ozwała się:
– Wierszyk ten, moi państwo, wyczytałam już nie wiem doprawdy gdzie, ale przy pewnych okolicznościach często mi przychodzi na myśl…
– Słuchamy! słuchamy! zawołało kilka głosów.
Pan Spirydjon zbliżył się i stanął tuż obok młodej kobiety, patrząc na nią z wielkiem zajęciem.
– Zaczynam więc, rzekła Stasia, i z poważno-figlarnym wyrazem twarzy, z rękami skrzyżowanemi na piersi wydeklamowała:
«Stara czapla, jak to bywa,
Trochę ślepa, trochę krzywa,
Gdy już ryb łowić nie mogła
W straszny się gniew i złość wzmogła,
Że młodsze od niej czapelki,
Przezrocze wody kropelki
W zgrabne swe dzióbki chwytały,
A przytem rybki łapały,
Jadły i chichotały.
Rzecze do nich: wy nie wiecie,
A tu o was idzie przecie!
Więc wiedzieć chciały,
Czego się obawiać miały.
Wczora,
Z wieczora,
W dumaniu głębokiem,
Tocząc po niebie nabożnem okiem,
Słyszałam jak święci Pańscy mówili:
»Nie trać czaplo ani chwili,
Idź, ratuj dusze co giną,
Grzesznej swawoli przyczyną!
Oto tam nad jeziorem,
Młode czapelki chórem,
Łowią rybki, chichoczą,
O nic się nie kłopoczą;
Ni o święte natchnienie,
Ni o duszne zbawienie.
Zginą w grzechu niebogie!
Idź, opowiedz im srogie
Przykazy nasze z nieba:
Że ryb łowić nie trzeba,
Ani śmiać się, ni bawić,
Tylko w postach dni trawić;
Jęczeć, wzdychać, narzekać,
Godziny śmierci czekać!«
Jam przelękła i zbladła,
Tu pomiędzy was wpadła,
By wam święte ogłosić wyroki;
A że kocham was szczerze,
Tedy w zupełnej wierze,
Wedle słów mych kierujcie swe kroki!
*
Młode czaple słuchały,
Potem w głos się zaśmiały,
Srebrne rybki łowić jęły na nowo;
Stara krzywy dziób wzniosła,
Żwawo w świat się poniosła,
Z przekrzywioną, półślepą swą głową,
Jęcząc, krzycząc, wzdychając,
A młode czaple łając:
Że niegodne grzesznice,
Swawolnice, wietrznice,
W weselu czas swój trawią,
Łowieniem ryb się bawią,
Nie pomne na sądy boże;
Gdy ona, ach, strasznego,
Lubo wielce miłego,
Grzechu tego samego,
Popełniać już nie może!»
Skończyła Stasia, i filuterne oczy, w których teraz przebijała się pewna złośliwość, utkwiła w twarzy pani Apolonji.
Zarazem oczy wszystkich prawie mężczyzn zwróciły się w tym samym kierunku, i ze wszech stron śmiech wybuchnął homeryczny. Nawet p. Paweł nie mógł tym razem powstrzymać się od śmiechu, i patrząc na piękną twarzyczkę żony, z wyrazem uwielbienia i zachwytu szeptał jej do ucha:
– Cicho Stasiu, cicho, narażasz się!
Panienki chichotały też pocichu wszystkie z wyjątkiem córek amarantowej damy, która złośliwe i ironiczne spojrzenia z damą fijoletową zamieniała, tudzież starej panny w milczeniu i z oburzeniem głową kiwającej. Pani Apolonja zaś żywo powstała; na twarzy jej malowało się zagniewanie i nos rozkwitł najpiękniejszą purpurą. Brzęcząc krzyżem różańca o krzyż wiszący na piersi, odeszła na drugą stronę salonu, gdzie państwo Rokowiczowie w pełnem skromności odosobnieniu siedzieli obok siebie trzymając się za ręce.
– Czy słyszałaś pani, szepnęła do Teresy, z jaką bajeczką wystąpiła ta mała nieznośna Rumiańska? Imienia Świętych Pańskich używa do swoich grzesznych żarcików! wszak to obraza pana Boga!
– I nieskromność! dorzuciła Teresa.
– Przepraszam, wyrzekł raptem p. Rokowicz, już oddawna tedy uważam… że pani Rumiańska więc nie jest przyzwoitą i moralną kobietą… deklamować takie wiersze przy mężczyznach… to obraża… tedy… przepraszam!
– Czy uważacie państwo, mówiła pani Apolonja coraz mocniej stukając niby kastanjetami krzyżami swemi, czy uważacie państwo, jak się to mizdrzy do pana Asa?
I wskazała na kozetkę, gdzie rzeczywiście przysiadł się do Stasi p. Spirydjon, i prowadził z nią ożywioną rozmowę.
– Nie pojmuję jak można tak lekceważyć skromność i obowiązki zamężnej kobiety! wzruszając ramionami wyrzekła p. Teresa.
– Niech mię Bóg broni i strzeże od obmowy, albo odbierania sławy bliźniemu, kończyła p. Apolonja; ale ja o niej wiem wiele różnych rzeczy…
– Cóż? cóż? zawołała ciekawie Teresa.
– Widziałam już nieraz, jak p. Spirydjon wychodził z jej mieszkania…
– Doprawdy? zawołali obaj małżonkowie; a p. Rokowicz dodał:
– To obraża… tedy…
– I to w porach kiedy Rumiański w biurze pracuje… ciągnęła Apolonja.
– Mój Boże! przyjmować gości, kiedy mąż w biurze; to dla mnie niepojęte! jęknęła Teresa.
– Przepraszam, wybuchnął Rokowicz; skoro tak jest, tedy pani Rumiańska nie powinna bywać w naszym domu! więc… bo nasz dom Tereniu powinien być wolnym od wszelkiej skazy… tedy… kiedy taka osoba jak pani Rumiańska w nim bywa, to obraża… tedy… przepraszam!
– Tak będzie jak sobie życzysz najmilszy mój Feluniu! Wiesz przecie, że we wszystkiem stosuję się do twojej woli! zresztą i sama nie mam sympatji do osoby, która pozbyła się skromności, będącej…
– Czy pani dawno odwiedzała panią Starowolską? zabrzmiał nagle obok pani Rokowiczowej głos pana Gaczyckiego, który niewiedzieć jak się tam znalazł. Teresa drgnęła zrazu; lecz obróciła się ku niemu ze zwykłą sobie słodyczą, i odrzekła:
– Parę dni temu! mój Boże! ja tak kocham i poważam tę zacną osobę…
– Śliczną też pani Starowolska wychowuje dziecinę, nieprawdaż pani? ciągnął pan Edward. Ładneto, i nad wiek swój rozumne dziecko; a tak boleśnie zdaje się odczuwać swoje sieroctwo…
Przy tych słowach jasnobłękitne przenikliwe oczy jego utkwiły w twarzy Teresy, która bladła, i wnet rumieniła się chwilowo. Zaraz jednak odzyskała zwykłą sobie słodycz, i miała coś odpowiedzieć, gdy nagle i z hukiem otworzyły się drzwi salonu, i wpadł przez nie wysoki i barczysty mężczyzna w podróżnem ubraniu, z mocno opaloną twarzą pełną poczciwości, ale zarazem dobrodusznego, a jakby stale już na niej wyrytego zafrasowania. W ogóle była to postać wiejskiego gospodarza, nosząca na sobie ślady kłopotów, spracowania, słońca, słoty, zasiedzenia się na wsi. Nie był wcale brzydki, i owszem miał wzrost piękny, rysy twarzy regularne, i gęstą czarną czuprynę. Znać nawet było po ubraniu i całej powierzchowności, że musiał być niegdyś światowym człowiekiem, a w każdym razie urodził się, i wzrósł śród dobrego towarzystwa.
– Przepraszam, przepraszam państwa! zawołał zaraz od progu, że wchodzę tak sans façon w podróżnem ubraniu! Ale nie wiedziałem że żona moja przyjmuje dziś gości, przyjechałem na jedną dobę tylko do miasta dla załatwienia interesów, i zobaczenia się z Olimpką! Oj! te interesa! te interesa!
– Jak się masz, Jean! zawołała gospodyni domu, żywo postępując na spotkanie przybyłego; tak dawno nie byłeś u mnie! mon cher Jean!
I podała mu obie ręce, które on z zapałem ucałował; poczem zaczął witać gości, którzy wszyscy serdecznie mu ręce ściskali.
– A, i ty tu jesteś! zawołał ujrzawszy pana Spirydjona. Jakżem rad, jakżem rad że cię tu widzę!
Uścisnął obie ręce pana Asa, i ucałował go w oba policzki. Pan As wzajemnie całował męża pięknej Olimpji, ale zdawał się być nieco pomięszanym.
– Bo to nie wyobrażacie sobie państwo, jaki nieoceniony znajomy i przyjaciel z tego poczciwego Spirydjona, mówił pan Rostowiecki nie wypuszczając go z objęć; moja Olimpka ma z niego najlepszego opiekuna. Gdy wiem że on jest w X. jestem zupełnie o nią spokojny… kobieta zawsze potrzebuje opieki… Jabym tu z nią rad siedział, ale gospodarstwo i interesa… oj! te interesa! te interesa!
– Jean! może odmienisz toaletę? szepnęła przestrzegająca forma wyższej sfery towarzyskiej pani Olimpja.
– No, jakże się ty miewasz, moje życie? jak się bawisz? co porabiasz? – pytał małżonek, nie odpowiadając na propozycją, i znowu pochwycił obie śliczne rączki żony, i całował je z zapałem.
– A, zawołał nagle, jakiż śliczny pierścionek! Co za brylant przepyszny! Jeszczem go u ciebie nie widział! Zkądżeś go wzięła, moje życie?
Tym razem piękna Olimpja nie zarumieniła się lecz zbladła. Milczała chwilkę, potem odrzekła:
– Nabyłam go przedwczoraj Jean; oddałam w zamian jego kilka dawnych moich pierścionków.
– Co to za mądra kobieta z mojej żony! zawołał Rostowiecki zwracając się do towarzystwa; zawsze ma mnóstwo ślicznych nowych rzeczy, a nabywa je tanim kosztem. Wynajdzie sobie jaki handelek, i ma nowe cacko!
I znowu parę serdecznych całusów wycisnął na rękach żony. Ale po nad schyloną przed nią głową męża, i po nad jego gęstą czupryną, oczy Olimpji spotkały się z utkwionym w nią wzrokiem pana Edwarda. Wzrok ten był obojętny, nic nie mówiący; grzeczność czy inne może względy wyrugowały zeń nawet poprzednią ironję; niemniej jednak przykre wrażenie odbiło się na twarzy pięknej kobiety, i oblała się znowu szkarłatem.
– Usiądźże, Jean, rzekła do męża, szybko tłumiąc wzruszenie; spodziewam się że przepędzisz z nami wieczór. Zmień tylko podróżne ubranie na inne; dodała ciszej.
– Nie mogę, moje życie, nie mogę! odpowiedział Rostowiecki; przyjechałem tylko na jedną dobę; mam mnóstwo interesów i biegnę, lecę dziś jeszcze na miasto, aby je w części załatwić… oj! te interesa!
– Na tak krótko przyjechałeś pan do miasta? spytał ktoś z mężczyzn.
– Tak, tak, nie mogę inaczej! gospodarski czas, panowie! Gorzelnię przerabiam, i parobków przyjmuję… oj, co kłopotów! co kłopotów!…
– Ale cóż tak późno będziesz robił na mieście, Jean? Nie idź już dziś, nalegała żona.
– Nie mogę, nie mogę, moje życie; kontraktuję pszenicę Josielowi… idę do niego dla napisania kontraktu… Myślałem że to uczynię tutaj; ale skoro masz gości sam pójdę do Josiela…
– Kontraktujesz pan pszenicę na pniu? spytał ktoś z sąsiadów.