Kitabı oku: «Cnotliwi», sayfa 7
– A cóż robić panie dobrodzieju! Na robotnika pieniądze płyną jak woda – a tu i gorzelnią przerabiam w tym roku, bom jeszcze dotychczas niemiał Pistorjusza; parowa wiecie panowie że niedogodna… wołownią powiększam; tej zimy: sto wołów postawię, a dotąd stawiałem sześćdziesiąt… No, jakież tam u was urodzaje? U mnie pszenica piękna, ale jarzyny poschły od tych siarczystych upałów jakie mamy w tym roku! ach! gdyby to deszcz! Owies na nic będzie od takiej suszy! kartofle jeszcze nie kwitną… a u was? Co tam słychać z kartoflami? deszczu potrzebują – nieprawdaż?
Przysiadł na chwilę między sąsiadami, i rozmawiając z nimi o gospodarstwie, wypił parę szklanek herbaty, którą lokaje roznosili na srebrnych tacach.
Potem zerwał się, i zaczął żegnać towarzystwo.
– Biegnę, lecę pisać kontrakt na pszenicę z Josielem. Jutro muszę wnieść do kassy rządowej kupę pieniędzy! Rządowe należności nie czekają! Oj! te interesa! te interesa!
– Jean! mam z tobą do pomówienia nim pójdziesz, rzekła Olimpja powstając, przesunęła rękę pod ramię męża, i wyprowadziła go do przyległego gabinetu.
Stanęli we framudze okna. Rostowiecki przyciągnął żonę do siebie, i parę razy z miłością pocałował ją w usta.
– Tak dawno nie widziałem cię, moja Olimpko, wymówił; cóż mi masz do powiedzenia, moje drogie życie!
– Jean! czy przywiozłeś mi pieniędzy? Jestem bez grosza!
– Jakto! zawołał Rostowiecki ze zwiększonem zafrasowaniem na twarzy; niemasz już pieniędzy? Toż przy ostatniej tu bytności mojej przywiozłem ci trzysta dukatów!
– Cóż to znaczy, mój drogi? życie w mieście kosztuje, mianowicie jeśli komu trzeba jak mnie utrzymać dom stosownie do stanowiska posiadanego w świecie…
– Oj, to stanowisko! djabelnie kosztowna rzecz! szepnął pan Jan.
– Mój Jasiu! żywo odparła Olimpja; wiesz że nie przywykłam oszczędzać się, i mam potrzeby właściwe kobiecie mojej sfery. Pamiętasz pewno jak było w domu mego ojca, i do jakiego życia przyzwyczaiłeś mię przez kilka pierwszych lat po ślubie… I tak przez wzgląd na ciężkie czasy urządzam się bardzo skromnie, i wydatkuję bardzo mało w stosunku do stanowiska, jakie posiadam w świecie. Ale jeślibyś mi i tego odmawiał…
– Ależ ja ci nie odmawiam, moja najdroższa, pośpiesznie przerwał pan Jan; jabym ci chciał nieba przychylić, brylantami cię osypać, ale sama wiesz, w jakim stanie jest nasz majątek, i jak ciężkie przebywamy teraz czasy… Rządowe opłaty nie czekają, a mam ich po uszy; wierzyciele dokuczają także; na gospodarstwo trzeba pieniędzy…
– Jean, odparła Olimpja, zgodzisz się na to, że i ja bez pieniędzy być nie mogę…
– Naturalnie! wieleż ich potrzebujesz teraz? moje życie!
– Mówiłam ci że jestem bez grosza! Na najpilniejsze potrzeby muszę mieć teraz jakie dwieście dukatów.
Pan Jan zatopił obie ręce w gęstej swej czuprynie.
– Zlituj się Olimpko! Tak wiele! A zkąd ja ci ich wezmę?
– Kontraktujesz przecie pszenicę!
– Ale to na opłaty rządowe…
– To nie opłacaj ich jeszcze, a mnie daj…
– Majątek zasekwestrują, i sprzedadzą…
Olimpja zmarszczyła piękne brwi.
– Jean, wyrzekła usuwając się od męża, i cofając ręce, które on dotąd trzymał w swoich; chcesz abym żyła w nędzy…
– Olimpko! nie gniewajże się tylko! Cóż za myśli przychodzą ci do głowy! Ty, w nędzy! Dopóki ja żyję, i pracować mogę, tego pewno nie będzie… Ale żebyś mogła tak jakoś wymiarkować się, i obejść przez czas jakiś tylko stu dukatami…
Olimpja pogardliwie ruszyła buzią.
– Sto dukatów! I cóż to znaczy? Na bieżące wydatki wystarczyłoby może; ale ja potrzebuję nowych mebli do salonu…
Pan Jan znowu zatopił rękę w gęstej czuprynie.
– Nowe meble! Zdaje mi się, że i te jakie dziś stoją w salonie są jeszcze dobre, i nawet ładne…
– Wyszły z mody, i mają amarantowe obicie. Szkaradnie mi, nie do twarzy w salonie z amarantowemi meblami. Potrzebuję mieć modniejsze i błękitne…
Pan Jan opuścił głowę na piersi. Poczciwe jego oczy zafrasowały się bardzo, i ogorzałe czoło powlekło chmurą.
– Hm, rzekł po chwili, zrobię co będę mógł. Nie przyrzekam ci jednak więcej jak sto dukatów. Jeżeli Josiel zaawansuje mi na pszenicę większą summę niż myślałem dotąd, dam ci dwieście…
Rzekłszy to, pocałował znowu usta żony dwa razy, obie ręce ze dwadzieścia, i wyszedł wraz z nią z gabinetu.
– Cóż? opuszczasz nas? Nie przepędzisz z nami wieczoru! Ot zagrałbyś partyjkę preferansa! mówili najpoufalsi jego znajomi.
Ale pan Jan wyglądał tak jakby mu ani podobna było myśleć o partyjce preferansa. Wydawał się mocniej jeszcze zafrasowanym niż wprzódy, i z roztargnieniem żegnał gości swej żony.
– Biegnę, lecę kontraktować pszenicę! Ciężkie czasy, panowie! Opłaty rządowe, procenta kredytorom, a i domowe potrzeby są! Przerobienie gorzelni djable mię kosztuje w tym roku! oj! te interesa! te przeklęte interesa!
– Ależ niegrzecznie jest z twej strony że nas tak porzucasz, ozwał się ktoś żartem.
– Wybaczcie! wybaczcie tłumaczył się Rostowiecki. Przyjechałem tylko na jedną dobę… mam mnóstwo interesów… Olimpka tu gospodynią; ja gość, jak i wy.
W tej chwili spojrzenie jego padło na pana Spirydjona.
– Ot macie gospodarza! zawołał dobrodusznie i wesoło; zostawiam tu na mojem miejscu Spirydjona… Zastąp mię, poczciwy…
Uderzył kordjalnie dłonią w dłoń pana Asa, wrócił raz jeszcze aby pocałować w obie ręce Olimpją, ukłonił się wszystkim i wybiegł.
Po wyjściu męża gospodyni, towarzystwo zaczęło się bawić. Grano, śpiewano, tańczono nawet trochę, rozmawiano wiele; lokaje roznosili cukry i owoce, a mimo to wszystko prawdziwego ożywienia i wesołości nie było. Gospodyni była niby zwarzona; oczy jej z wyrazem dziwnej jakiejś obawy i tłumionego gniewu, szukały pana Edwarda, a spotkawszy jego spojrzenie wnet się spuszczały.
To samo robiły oczy pani Teresy. Z wyrazem obawy i tłumionego gniewu szukały twarzy pana Edwarda, a gdy spotkały jego spojrzenie wnet się spuszczały. Niewiadomo dla czego, ale wyraźnie obecność tego człowieka ciężyła dwom kobietom; widocznem było, że podejrzywały go o coś w głębi duszy; może o to, że on je o coś podejrzywa? Lecz o cóżby je mógł podejrzywać? One tylko o tem wiedziały. Gdyby ten podejrzany o podejrzenie był kim innym, bardzo być może iż pani Olimpja dałaby mu raz na zawsze odprawę ze swego domu, i usunęłaby na wieki od siebie tę bladą obojętną twarz, i te blade obojętne oczy, które jednak mimo obojętności swej wydawały się dość przenikliwemi aby wzbudzać obawę i niepokój. Ale pan Gaczycki urodzeniem i stosunkami należał do najwyższej towarzyskiej sfery; a oprócz tego posiadał 2,500,000 wyraźnie półtrzecia miljona złotych polskich majątku w pięknej pszennej glebie, i kapitale włożonym w przemysłowe przedsięwzięcia, które go coraz powiększały. Ludziom więc obdarzonym tak pięknemi przymiotami rodowitości i kieszeni, domu się nie wymawia! Obecność takich ludzi podnosi owszem wysokie towarzyskie tego domu położenie. Niegrzeczność jakąby komu innemu możnaby zapłacić za zbyt przenikliwe oczy, staje się niepodobną względem człowieka posiadającego 2,500,000, wyraźnie półtrzecia miljona majątku w pszennej glebie i kapitale. Takiemu człowiekowi za zbyt przenikliwe oczy płaci się przeciwnie zdwojoną grzecznością, to jest zdwojoną grzecznością usiłuje się rozbroić jego zbytnią przenikliwość.
To też pani Olimpja, mimo widocznego pomięszania i niesmaku który wyrył się na jej dumnej twarzy, starała się być dla pana Gaczyckiego jeszcze grzeczniejszą, a pani Teresa okazywała mu jeszcze większą słodycz. Obie kobiety podawały mu na przemian cukry i owoce; z tego powodu pani Rokowiczowa zmuszoną nawet była wypuścić z dłoni swych piastowaną w nich czule rękę małżonka. Korzystając z tego połączył się on zaraz z gronem mężczyzn, i zacząwszy rzecz swą od potopu, opowiadał im historją bolesnego upadku obyczajów publicznych. Pani Olimpja posunęła uprzejmość dla pana Edwarda aż do zapytania go czy życzy sobie aby śpiewała; bo jeśli sobie tego życzy, ona gotowa zaśpiewać – dla niego jednego wyłącznie. Ale pan Gaczycki niewzruszony był jak opoka. Ze sztywną etykietą przyjmował przymilenia dwóch kobiet, a na ustach osiadał coraz częściej uśmiech ironji. Niechcąc może aby uśmiech ten zanadto się uwyraźnił, bardzo wcześnie opuścił towarzystwo.
Po jego wyjściu pani Olimpja stała się swobodniejszą, lubo nie zupełnie swobodną. W połowie wieczoru widziano jak długo w przylegającym do salonu gabinecie rozmawiała półgłosem z panem Spirydjonem. W czasie rozmowy tej, oczy jej błyskały niespokojnie, i również niespokojnie zdawały się błyskać – na jej szyi wielki szmaragd, a brylant na ręku. Pan As miał minę uspakajającą, i wyraz jego twarzy zdawał się mówić: „nie obawiaj się pani niczego! Tajemnica się nie wyda, i fakt może być jeszcze powtórzonym nieraz z zupełnem bezpieczeństwem.”
Ta długa rozmowa na osobności pięknej pani i jej wielbiciela, nie obudziła żadnych komentarzy. Ktokolwiek ją zauważył, przypuszczał co najwięcej że pani Olimpja powierza panu Spirydjonowi jakąś troskę lub zasięga jego rady, jako najlepszego przyjaciela domu. Niepodobna było o nic innego posądzić kobietę, która tak niezmiennie dbała o nieskazitelne przechowanie swego wysokiego w świecie położenia, i posiadała niezmiernie wiele szlachetnej podniosłej dumy.
Zresztą czyliż nie widziano, jak czule witała się z mężem, i była przez niego witaną? i czyliż ten mąż najczulej nie obchodził się z panem Asem, i sam nie zostawił go w domu swej żony, jako zastępcę swego w przyjmowaniu jej gości, i rozciąganiu nad nią męzkiej opieki? Cnota więc pani Olimpji jaśniała jako słońce, mimo długiej rozmowy jej na osobności z panem Asem.
Oprócz gospodyni domu i pani Teresy, znajdowała się w towarzystwie jeszcze jedna markotna osoba; była nią pani Apolonja. Nie mogła ona zapomnieć bajki „o starej czapli,“ i wciąż z ukosa a z niechęcią spoglądała na Stasię, która bawiła się wesoło i swobodnie. Raz siedząc osobno, i patrząc na Stasię, rzekła cicho do siebie.
– Poczekaj ty różowa trzpiotko! podstawię ja ci stołeczka! Uszyję ja ci dobre buciki! Nauczę cię układać bajki o starych czaplach, i mówiąc je, na mnie patrzeć!
To wyszeptawszy brzęknęła krzyżami jak kastanijetami i przeniosła wzrok na pana Spirydjona.
Zresztą towarzystwo bawiło się jak mogło. Panienki i młodzi ludzie tańczyli i rozmawiali; amarantowa, fijoletowa i zielona dama siedziały obok siebie reprezentując sukniami tęczę, a twarzami znudzenie; obok nich stara panna siedziała wyprostowana na fotelu kiwając głową; ale już ani na znak twierdzenia, ani na znak przeczenia, tylko na znak drzemania. Obywatele wiejscy w przyległym salonie grali w preferansa; państwo Rokowiczowie siedzieli obok siebie trzymając się za ręce; rumiany Ignaś wzdychał między piecem i konsolą, gdzie ostatecznie obrał sobie stanowisko; – stary kawaler śmieszył towarzystwo dwuznacznemi żarcikami i koperczakami strojonemi do panien; z tych niektóre mile zerkały na jego wielką łysinę, upatrując na niej zapewne, jakby wyrytą cyfrę większego jeszcze niż ona jego majątku.
Niektórzy zapytywali dokądby się udał pan Gaczycki, i dla czego tak wcześnie opuścił towarzystwo zebrane w salonach p. Olimpji? Nikt jednak nie umiał na to odpowiedzieć.
Dopiero nazajutrz p. Rokowicz opowiadał wszystkim, że Gaczycki wprost z wieczoru p. Olimpji udał się do mieszkania p. Rodowskiej, i jej córki; że znalazł tam p. Przybyckiego, i że do późna słychać było na pierwszem piętrze kamienicy muzykę fortepjanu, a po oświetlonych szybach okien przesuwały się cienie czterech postaci, tojest: p. Rodowskiej, córki jej, panów Augusta i Edwarda. Z ruchu cieniów wnieść także można było, że osoby do których cienie te należały bawiły się wybornie i były z siebie zupełnie zadowolone.
Jakim sposobem p. Rokowicz posiadł te wszystkie szczegóły o oknach mieszkania p. Rodowskiej, kiedy do końca późno zakończonego wieczoru przetrwał u p. Olimpji? Niewiadomo. Może dla lepszego dozoru obyczajów publicznych posiadał ajentów, zdających mu raporty z dziennych i nocnych spostrzeżeń? Byłoby to nawet naturalnem; bo nie miałże do strzeżenia nieskazitelności swego domu, na którego dachu jak mu się zdawało, siedziała cała społeczność ojczysta? i nie byłże mężem dźwigającym na swych barkach ciężar moralności publicznej?
XIV
Na jednej z mniejszych ulic miasta, w domku upiętrzonym przedpotopową facjatką i pomalowanym na zielono, było skromne bardzo mieszkańko o dwóch pokojach i ciemnej sionce służącej za przedpokój, wreszcie kuchence, z której kręte, ciasne i wiecznie zabłocone wschodki prowadziły na podwórze. Z sionki alias przedpokoju, do którego prowadziło kilka wschodów mających przyzwoitszą nieco powierzchowność, wchodziło się do stancji dość dużej, mającej dwa okna o szybach miejscami pokrytych pajęczyną, miejscami stłuczonych i pozaklejanych bibułą. Podłoga była z prostych desek, niepomalowana, brudna, z szerokiemi w kilku miejscach szczelinami. Sprzęty za to wcale nie ubogie, owszem świadczące o pewnym dostatku, lecz zarazem i o niezmiernem zapuszczeniu i niedbalstwie. W głębi stała dość piękna kanapa mahoniowa, obita wełnianym adamaszkiem podartym i opadającym w szmatach; z pod którego widać było grube szare płótno i połamane sprężyny. Cztery fotele, ustawione przy kanapie w podobnym znajdowały się stanie; zresztą każdemu z krzeseł ustawionych przy ścianach brakowało to poręczy, to nogi, to obicia, którego całkiem obdarte kawałki walały się w kącie. Pomiędzy oknami wisiało dość duże i kosztowne zwierciadło; ale tak opstrzone przez muchy, że nic się już w niem nie odbijało, a nad kanapą kilka za szkłem krajobrazów tak były kurzem pokryte, że niepodobna było poznać co przedstawiały. Oprócz tego wszystkie kąty i sprzęty zapełnione były i pokryte rozmaitego rodzaju przedmiotami: tam rzucone jakieś okrycie kobiece pomięte, tam sukienka dziecinna zakurzona, ówdzie wisiał zatłuszczony szlafrok męzki, to znów sterczał nadtłuczony garnek, obok którego parę łyżek srebrnych, lecz zaśniedziałych i pogiętych leżało. Ztamtąd wchodziło się do drugiej stancji mniejszej nieco, także o dwóch oknach i równie brudnej i bezładnej. Dwa łóżka stały niezasłane, z brudną pościelą; parę sofek u ścian piętrzyło się również zrzuconemi na nie poduszkami, piernatami i kołdrami bardzo wątpliwej czystości; po ścianach wisiały suknie kobiece i odzież męzka; na stole, przy jednem z łóżek, stał lichtarz mosiężny z kawałkiem łojowej świecy, która spływając zalała łojem stół i podłogę. Śród tego wszystkiego w jednem miejscu płonęło światełko. Była to lampa zapalona przed obrazem Najśw. Panny Częstochowskiej w złoconych ramach zawieszonym na ścianie. Obraz ten był przysłonięty różową krepową firanką, naszytą srebrnemi blaszkami, ozdobiony wieńcem z róż i lilij, święconemi palmami, kolorowemi paciorkami i pęczkami piór pawich; pod nim stał stolik, zasłany białą serwetą spuszczającą się aż do ziemi, na stoliku zaś mieściły się różnej wielkości krucyfiksy, książki do nabożeństwa w różnych oprawach, figurki i statuetki świętych, stoczki kolorowe, lichtarze srebrne z woskowemi świecami, zwiędłe bukiety kwiatów w kolorowych kubkach i t. d. Wszystko to razem stanowiło pewien rodzaj ołtarza, który dziwnie odbijał od panującego dokoła zaniedbania.
Z drugiej tej stancji wychodziło się już do kuchenki, w której płyta przeznaczona do sporządzania potraw wyglądała tak jak gdyby na niej nigdy nic nie sporządzano, a naczynia kuchenne nieschludne i porozrzucane, miały minę zupełnej nieużyteczności.
Wszystkie okna mieszkania tego wychodziły na ciasne i obstawione budynkami podwórko, wiecznie ciemne i niewypowiedzianie posępne. Wilgoć i pleśń rozpościerały się wszędzie; powietrze było zatęchłe i pełne niezdrowych wyziewów, jak zwykle w mieszkaniach, gdzie się wiele osób mieści, a wzorowa nie panuje czystość.
Ku temu to domostwu dążyła pewnego dnia letniego, wyszedłszy z kościoła p. Apolonja Kuderska. Już była na zakręcie ulicy, na której się ono znajdowało, gdy z bramy innego ubogiego domku wyszła stara żebraczka o kiju, i wyciągnęła do niej rękę z jękliwą prośbą o jałmużnę.
– Idź precz! ofuknęła ją Apolonja półgłosem, i już ją minąć miała, gdy nagle ujrzała naprzeciw siebie wytwornie ubranego i wytwornym krokiem zbliżającego się mężczyznę. Poznała w nim pana Edwarda Gaczyckiego; żywo więc obróciwszy się do żebraczki, wydobyła z sakiewki kilka groszy, i dała jej z prośbą o pacierz za dusze zmarłych. W tej samej chwili zbliżył się p. Gaczycki i uchylił kapelusza.
– Pani zawsze jesteś pełną miłości bliźniego i politowania nad nędzą! rzekł z wielką grzecznością, pod którą wprawne ucho dosłyszałoby jednak ironję.
– Niech mię Bóg strzeże i broni abym miała kiedy cierpiącego bliźniego minąć bez podania mu pomocy! odparła z pobożnem westchnieniem Apolonja! Co dacie jednemu z maluczkich braci moich, mnie dacie – powiedział Chrystus!
Pan Edward ukłonił się raz jeszcze i poszedł swoją drogą, a gdy odwrócił się od spotkanej kobiety, nieskrywany już wyraz ironji i lekceważenia osiadł na jego ustach. Pani Apolonja zaś postępowała dalej ulicą, aż wzrok jej zatrzymał się na oknach sklepu, w którym, jak zwykle po niewielkich miastach, sprzedawało się wszystko, co tylko do potrzeb życia codziennego służy. Pani Apolonja weszła do sklepu, a po niejakim czasie pokazała się znów na ulicy z mnóstwem w rękach i na rękach pakunków, któremi obładowana, weszła w bramę zielonego domku, gdzie było owo pełne nieporządku o dwóch pokoikach mieszkanie. Jeszcze nie zdołała otworzyć drzwi pierwszego, gdy dało się słyszeć silne uderzenie drzwiami od kuchni, a potem szybki bieg męzki po wązkich wschodach drugiego wyjścia, pośpieszne kroki przebiegły podwórze i bramę na ulicę wychodzącą.
Wszystko to nie zwróciło bynajmniej uwagi p. Apolonji; jakby coś codziennego, do czego była przyzwyczajoną. Z trudnością podtrzymując swe pakunki weszła do pierwszego pokoju.
Tu zastała gwar wielki; albowiem znajdowało się tam pięcioro dzieci różnego wieku i płci.
Najstarsza dwunastoletnia dziewczynka, o bladej i smutnej lubo ładnej twarzyczce, siedziała pod oknem z brodą opartą na dłoni, i z oczyma utkwionemi w trzewiki, które miała na nogach, spadające jej prawie ze stóp tak były stare i dziurawe. Jej włosy jasne i obfite były porządnie zaczesane w górę i splecione w warkocze, lecz za to szafirowa z kamlotu sukienka podarta, poplamiona, ze stanikiem z którego już wyrosła, i który ją czynił garbatą, ze spódniczką zbyt krótką, nie mogącą zasłonić brudnych i wycerowanych pończoszek. Kołnierzyka nie miała, tylko jakąś pąsową wełnianą tasiemkę na szyi, lekko ożywiającą blade i chude jej policzki, na których malował się dziwny, bo przedwczesny w tak młodem dziecku smutek. Na środku pokoju, dwaj chłopcy od lat 7miu do dziesięciu w podartem również obuwiu, z rozczochranemi głowami, w kurtkach z grubego materjału, brudnych i także już za krótkich, wydzierali sobie z rąk szarego kota. Kot wrzeszczał i drapał im twarze i ręce; starszy chłopak porywał młodszego za włosy, ten wywijał przeciw niemu jedną pięścią, a drugą z całej siły trzymał kota za ogon; obaj zaś krzyczeli wykrzywiając na się wzajem chude, blade i podrapane twarze. Na kanapie siedziała pięcioletnia dziewczynka w bluzce perkalowej, ze skulonemi pod siebie bosemi nóżkami; żółtawa jej cera wskazywała stan chorowitości; oczy wielkie i błękitne, lecz zapadłe, patrzyły smutno. Siedziała nieruchoma, zapuściwszy obie rączki w gęste, jasne włosy, zwijające się naturalnie, któremi czoło i policzki były w części zasłonięte. Około kanapy pełzało po brudnej podłodze trzyletnie dziecię, brudną też okryte koszulką, z rączętami czarnemi od kurzu, z twarzą podrapaną przez kota, i płacząc głośno ciągnęło za sukienkę chorą na kanapie siedzącą siostrzyczkę, która wszelako żadnej na to nie zdawała się zwracać uwagi.
Przykry i smutny widok przedstawiały te dzieci zaniedbane, nieschludne, samopas widocznie puszczone.
Pani Apolonja wszedłszy zamknęła drzwi z trzaskiem, nie ustępującym w sile owemu niedawno stuknięciu drzwi od kuchni.
Na widok jej najstarsza dziewczynka powstała zwolna przy oknie, chłopcy zaniechali bójki i puścili z rąk kota; chore dziecię nie zmieniło postawy, a najmłodszy chłopczyna przestał ciągnać siostrzyczkę za suknię, i wlazłszy pośpiesznie pod stół, przysiadł, i wytrzeszczył na wchodzącą przestraszone oczy:
– Gdzie ojciec, Michasiu? zawołała od progu p. Apolonja; a głos jej nie miał tutaj tego pokorno-nabożnego dźwięku z jakim mówiła między ludźmi; przeciwnie, brzmiał ostro i gniewliwie.
– Wyszedł kiedy mama wchodziła, – odparła zapytana najstarsza dziewczynka.
– Uciekł od mamy! zawołał starszy dziesięcioletni chłopak, i zaśmiał się na całe gardło, junacko ujmując się pod boki.
– Milcz błaźnie! krzyknęła przystępując do niego p. Apolonja.
– Ha, ha, ha, śmiał się coraz mocniej chłopak; dlaczego ja mam milczeć, kiedy to prawda! Jak mama w jedne drzwi, to papo w drugie! i to tak zawsze! Mama jednemi drzwiami: bach! a papo drugiemi drzwiami: bach! cha, cha, cha, cha!
– Będziesz ty milczał, rozpustniku jakiś! krzyknęła w coraz większą złość wpadając matka, i porwała chłopca za ucho.
– Aj aj aj! aj aj aj! wrzeszczał synek chwytając ją za rękę i tupiąc z całej siły nogami.
– Mamo! główka mię boli! jęknęło boleśnie chore dziecko, skurczone na kanapie; ale jęk ten zagłuszyły krzyki najmłodszego, które wylazło z pod stołu i wołało z płaczem.
– Jeść! jeść! Mamo! jeść!
– A to skaranie boże z temi przeklętemi dzieciakami! zawołała p. Apolonja, której nos rozkwitł najpiękniejszą purpurą, jak zwykle gdy była czemś silnie poruszoną. Michasiu! czemu nie nakarmiłaś dzieci kiedy mnie w domu nie było?
– Nie miałam im co dać na śniadanie, tłumaczyła się Michasia; mama wyszła z domu bardzo rano i nic nie zostawiła; Zośka także poszła sobie na miasto, i dotąd nie wróciła. Dziś nic nie jedliśmy wszyscy, i papo nic nie jadł…
– Papo dziś był pijany! zachichotał młodszy chłopiec; ale wnet umilkł, bo mu starsza siostra pogroziła nieznacznie paluszkiem.
– Nie jedliśmy! nie jedliśmy! wołała p. Apolonja, już to wy zawsze takie żarłoki przebrzydłe! Powyjadacie wszystko co tylko jest w domu, a potem krzyczycie znowu – jeść! jeść! A co ja wam dam jeść! Czy nie widzicie że jesteśmy biedni! Ojciec całą pensję przepija!
– Ojciec pijak! ojciec głupiec! zachichotał znowu młodszy chłopak; ale chora siostrzyczka skurczona na kanapie zawołała nagle:
– Olesiu! nie wymawiaj takich słów na ojca! Ojciec dobry! ojciec biedny!
W błękitnych wielkich oczach jej zakręciła się łza; ale wnet pochwyciła się za główkę obu rączkami, i jęknęła:
– Główka mię boli! boli! boli!
Po twarzy Michasi rozlał się wielki, przejmujący smutek. Pogroziła raz jeszcze paluszkiem braciszkowi, który łajał ojca, i rzekła do matki:
– Mamo! Andzia bardzo chora! głowa ją boli ciągle; w nocy miała gorączkę!
– A co ja jej poradzę? ofuknęła p. Apolonja; na doktora pieniędzy niema! wiecie dobrze że ojciec wszystkie przepija!
Z temi słowami weszła do drugiej stancji, i drzwi za sobą zamknęła. Po jej wyjściu gwar dzieci wzmógł się na nowo; kot znowu zaczął miauczyć w rękach dwóch malców, Michasia napominała braci, chora dziewczynka jęczała, a najmłodsze dziecko wrzeszczało siedząc pod stołem.
Tymczasem p. Apolonja wszedłszy do sypialni, pokładła na stole pakunki, któremi była obciążona; potem przyklękła przed ołtarzem, przeżegnała się parę razy i zmówiła pacierz. Skończywszy modlitwę rozwinęła z papierów butelkę wina, ser, wędlinę i parę białych bułek, i poszukawszy noża w szafeczce stojącej przy ścianie, szybko i łakomie poczęła pożywać bułkę z szynką.
Gwar dzieci nie ustawał; krzyk dwóch chłopców i jęk chorej dziewczynki przemagany był płaczliwem wołaniem najmłodszego dziecka.
– Jeść! jeść! jeść!
Pani Apolonja przestała na chwilę poruszać ustami, z nożem w jednem ręku, a kawałem sera holenderskiego w drugiem zamyśliła się.
– Dać może kawałek bułki temu dzieciakowi? szepnęła do siebie.
Myślała jeszcze chwilę; potem położyła na stole nóż i jedzenie, i zaczęła liczyć na palcach, mówiąc do siebie półgłosem.
– Pierwsze pycha, drugie łakomstwo, trzecie gniew, czwarte nieczystość, piąte obżarstwo.
Zatrzymała się, i podniosła w górę wskazujący palec.
– Otóż to, rzekła, obżarstwo! jeden z grzechów głównych! jak będę dzieciom dawała łakocie, to je przyuczę do obżarstwa! Nie potrzeba! Przyjdzie Zośka i zgotuje im krupniku, albo zacierki! Niech trochę poczekają!
Włożyła w usta jeszcze jeden kęs sera i bułki, wyjęła korek z butelki, wychyliła parę haustów wina; poczem zawinąwszy starannie wszystkie prowizje w papier, schowała je pomiędzy piernat i poduszki swego łóżka.
– No, rzekła, teraz czas iść na nieszpory! Wolałabym wprawdzie zasnąć trochę, bo jakoś zmęczoną się czuję! Ale cóżby to powiedzieli ludzie, gdyby mnie na nieszporach nie ujrzeli! mnie! Nie mogę przecie psuć sobie reputacji!
Mówiąc to, kładła na głowę kapelusz zdjęty przy wejściu, i zawiązywała pod brodą fijoletowe wstążki.
– Potem pójdę do tego Pawła, mówiła znowu do siebie, i tej różowej trzpiotce, co to takie piękne bajki o starych czaplach układa, postawię dobrego stołeczka! Potem na herbacie będę u Rokowiczów…
W tej chwili dały się słyszeć zdala dzwony kościelne.
– Ot masz tobie! już dzwonią! mogę się jeszcze spóźnić!
Porwała Złoty Ołtarzyk, wsunęła go do kieszeni czarnej sukni, okręciła na rękę różaniec, który była zdjęła przed jedzeniem, i wyszła z sypialni do pierwszego pokoju.
Znalazła tam Michasię siedzącą pod oknem jak wprzódy, z brodą opartą na dłoni; tylko że przed nią leżała tym razem podarta jakaś książczyna, po której wierszach zwolna przesuwały się smutne oczy dziewczęcia. Chłopcy przestali nareszcie bić się i męczyć kota; przykucnęli na krzesłach pod drugiem oknem, bezmyślnie patrząc przed siebie; chore dziecko jęczało ciągle, a najmłodsze wołało z pod stołu: jeść!
– Michasiu! rzekła p. Apolonja przechodząc przez pokój, pilnuj dzieci, a jak Zośka przyjdzie z miasta, powiedz żeby wam zgotowała krupniku albo zacierki; krupy i mąka są u niej!
To mówiąc wyszła, a jeszcze drzwi nie zamknęły się za nią, gdy starszy chłopak porwał się z miejsca, przyłożył wielki palec do swego nosa, drwiącym gestem rozstawił resztę palców, i w całej długości wywiesił jej za plecami język.
Michasia nie widziała tego gestu brata, powstała od okna, zbliżyła się do chorej siostrzyczki, i uklękła przed nią na podłodze.
– Andziu! wyrzekła pieszczotliwie, przyciągając ją do siebie; czy bardzo cię główka boli?
– Bardzo, Michasiu, bardzo! jęknęło dziecko tuląc się do siostry.
Oczy dziewczęcia były łez pełne.
– Biedna siostrzyczka moja! biedna dziecina! mówiła zcicha; główkę Andzi położyła na swej piersi, i pocałowała ją w czoło i w oczy.
– Michasiu, mówiło dziecię słabym i przerywanym głosem; czy wszystkie dzieci takie nieszczęśliwe jak my? Ojciec dobry, ale na krótko przychodzi do domu, i jak tylko mama idzie, ucieka od nas! A mama nigdy nie pocałuje nas! Rzadko ją widzimy! Zośka nas szturcha i łaje! Jeść nam nigdy zgotować nie chce! Michasiu, czy wszystkie dzieci takie nieszczęśliwe? Jeżeli tak to ja nie chcę być dzieckiem! Niech mię Bozia do siebie zabierze!
Umilkła i jęknęła. Michasia nic nie odpowiadała tylko płakała pocichu, a łzy jej rzęsiście płynęły pomiędzy kędziory małej siostry.
Tymczasem dwaj chłopcy skradali się pocichu do sypialni.
– Ona tam gdzieś schowała to co przyniosła z miasta – mówił najstarszy.
– Aha! przerwał młodszy, widziałem że ser wyglądał z papieru…
– A ja widziałem bułkę…
– Chodźmy, poszukajmy! ona to gdzieś tam schowała…
I oba malcy weszli do przyległej izby. Po chwili dał się słyszeć krzyk.
– To moje! to moje! ja znalazłem!
– Dawaj mi ser! bierz sobie szynkę!
– Bułka moja!
– Otóż moja!
– Podzielmy się?
– Nie chcę! wezmę sobie całą!
I wrzawa powstała wielka, słychać było tupanie nogami i szamotanie się dwóch chłopców.
Michasia ostróżnie usunęła od siebie siostrzyczkę, pobiegła do przyległego pokoju, i ujrzała braciszków wodzących się za łby obok matczynego łóżka. Wyrywali sobie wzajem bułkę i ser. Butelka leżała obok nich na ziemi, a wino się rozlało, i szynka pokrajana rozleciała się po podłodze.
– Olesiu! Stasiu! wstydźcie się, co robicie! wołała Michasia rozłączając dwóch zapaśników i odbierając im ser i bułki.
– To moja bułka! Jeść mi się chce! wołał Oleś.
– Ja też głodny! wtórował Staś; to mój ser!
– Gdzieżeście to znaleźli? pytała Michasia strojąc poważną i surową minkę, choć i sama nie mogła oderwać zgłodniałych oczu od smacznego jadła, które trzymała w ręku.
– Mama schowała między poduszkami, a my znaleźliśmy i będziemy jedli! Dla czego ona ma tylko jeść!
– Nie będziecie tego jedli, wymówiła Michasia, owijając w papier prowizje, i chowając je znowu między poduszki; nie będziecie tego jedli, bo to nie wasze; bo wam tego nie dano. A kto bierze to co do niego nie należy, ten nazywa się złodziej. Czy chcecie być złodziejami?
– Złodziejami? powtórzyli oba chłopcy razem, i wpół przelęknione, wpół gniewne oczy wlepili w siostrę.
– Tak, złodziejami! powtórzyła, to jest takimi, którymi wszyscy gardzą, których biorą do więzienia, a potem wieszają na szubienicy… Idźcie ztąd! Wzięła za ręce obu malców, wyprowadziła ich z sypialni, i drzwi za sobą zamknęła. Potem usiadła znowu pod oknem, postawiła obu braci przed sobą, i gładząc ich z kolei po twarzach mówiła:
– Trzeba być cierpliwymi, moi drodzy; trzeba być cierpliwymi! Zośka przyjdzie zaraz, to wam zgotuje jedzenie, a tymczasem usiądźcie tu przy mnie, i poczytamy trochę razem…
Starszy chłopak nadąsaną miał minę; wyraźnie jednak siostra posiadała nad nim wpływ wielki, bo usiadł naprzeciw niej na krześle, i markotnie podparł brodę pięścią. Młodszemu zaś kręciły się łzy w oczach. Objął szyję siostry i rzekł żałośliwie:
– Ależ Michasiu, mnie się jeść strasznie chce!
– Zaczekaj póki Zośka nie przyjdzie, pocieszała Michasia; a tymczasem poczytaj zemną, to zapomnisz trochę o głodzie…
Otworzyła książczynę podartą, i głośno czytać zaczęła jakąś tłumaczoną na polski bajkę Lafontena. Młodszy chłopak nie spuszczał z niej oka; wyraźnie zajęła go bajka o lisie i wronie, może dla tego, że była w niej mowa o serze; ale starszy marszczył czoło, nadymał usta, czochrał ręką włosy, nakoniec gwizdać zaczął.
– Olesiu! ty nie słuchasz tej ładnej bajeczki? rzekła Michasia podnosząc na brata poważne oczy.
– Co mi tam bajeczka! zawołał Oleś tupiąc nogą i pięścią uderzając o okno. Ja głodny jak pies, a ty mi tam bajeczki czytasz, i chcesz żebym słuchał! wolę już iść na ulicę i bawić się z tymi chłopcami co po ulicach się włóczą! to weselej! A jak będzie jaki pan przechodził, to go o kilka groszy poproszę, i bułkę sobie kupię!